niedziela, 18 sierpnia 2013

Ptak, który kłapał zębami



Dzień dobry, Eugeniuszu
Agnieszka Osiecka
ilustracje: Elżbieta Murawska
Nasza Księgarnia, 1969, wydanie I



Kolejna dziecięca lektura wygrzebana z lamusa, gdzie inspiracją do poszukiwań była twórczość ilustratorska Elżbiety Murawskiej. Bardziej z myślą o sobie, niż o młodej, której też się spodobała, ale inaczej. Bo rzecz jest wyborna na kilku płaszczyznach, jak każde dzieło uniwersalne. Zaczyna się mocnym akcentem, kłapaniem zębami przez glinianego niebieskiego ptaka. Kupiłem to od razu, kupiła też siedmiolatka, kłapiąca dziobem do rana do wieczora, bezustannie i nie zawsze na temat, ale zawsze z jakąś intencją. Ta przemożna potrzeba ekspresji i nieustannej narracji znajduje swoje uzasadnienie także na kartach tej cudownej historii o szwedzkim glinianym ptaszku odnajdującym przyjaciół, swoje miejsce i nazwisko w dziwnym kraju nad Wisłą.


„W bajkowym świecie Agnieszki Osieckiej mieszka ptak Eugeniusz, ulepiony co prawda z gliny, ale bardzo ruchliwy, pochodzący ze Szwecji. Są bracia Fińczyk, Tuńczyk i Sardyńczyk. Są – jak zwykle u Agnieszki – jeziora mazurskie i Puszcza Piska, są mieszkańcy Mazur ze swoją kulturą i językiem, jest prawdziwa wieś Karwica Mazurska, a w Szwecji znana tylko dzieciom Dolina Przeciągów. Jest Pan Leśniczy i są niesforne pszczoły, nieraz trzeba było złapać rój, który się wyroił” – pisał Daniel Passent we wstępie do antologii „Osiecka dzieciom” (Nasza Księgarnia, 2010). Nie jestem wielbicielem kompilacji, dzieł wybranych czy „debestoffów”, dlatego wydanie utworów prozaicznych Agnieszki Osieckiej tworzonych z myślą o najmłodszych czytelnikach w tomie „Osiecka dzieciom”, jakoś szczególnie mnie nie zainteresowało. Podobnie jak z serią „Poczytaj mi mamo”. Owszem, ma to z pewnością wartość archiwizacyjną, pomaga ocalić od zapomnienia. Dużo większą jednak wartość upatrywałbym w szlachetnej akcji uskutecznianej przez kilka wydawnictw wydających reprinty pięknych książeczek sprzed kilku dekad, z czasów, kiedy krajowi twórcy, literaci z plastykami, tworzyli małe arcydzieła, kształtujące wrażliwość i gust kilku pokoleń. Potem nadeszła epoka lodowcowa, disnejowska sztanca i jej lokalne upiorne podróbki bez wyrazu. Cykl koniunkturalny na szczęście się zmienił, wróciło dobre, prócz reprintów starych mistrzów, mamy mnóstwo młodych oryginalnych twórców parających się ilustracją. 


Na szczęście wciąż jeszcze są w obiegu wspomniane wcześniej wydawnictwa sprzed kilkudziesięciu lat. Opiszę szczegółowo kilka z nich, bo lipcowe upały A.D. 2013 sprzyjały antykwarycznym peregrynacjom i zaowocowały udanymi łowami. Jednego dnia, poszukując według klucza wspomnianej na wstępie Elżbiety Murawskiej, zdobyłem trzy fantastyczne tomiki z jej ilustracjami. Woroszylski, Kulmowa i Osiecka właśnie. Pierwsze wydanie „Dzień dobry, Eugeniuszu” z  1969 roku w twardej, lekko podniszczonej oprawie, z kartkami lekko pożółkłymi z gdzieniegdzie widocznymi plamami jakby wątrobianymi, trącące przysłowiową myszką i antykwarycznym kurzem. Dla wąchających książki prawdziwy rarytas. Jedynym minusem było kilka bibliotecznych pieczątek, cena za to, a może dzięki temu, bardzo przyzwoita. Śmieszna więc, za bezcenny przecież nabytek. 

Melancholijna historia glinianego ptaka kłapiącego zębami, szukającego swojej tożsamości, pełna pozornie absurdalnych, momentami niewymownie śmiesznych epizodów (na wielskiej zabawie z pewnością przyda się fortepian, zabieramy go ze sobą). To rzecz wielowymiarowa, trafiająca, jako się rzekło, z jednakową siłą we wrażliwość kilkulatka, co w dojrzałą już, nieco może przytępioną, ale bardziej wyczuloną na ironię osobowość rodzica. Przede wszystkim fantastycznie zilustrowana. Ilustracje Elżbiety Wasiuczyńskiej w zbiorze „Osiecka dzieciom” też dają radę, dzięki stylizacji na dziecięcą kreskę, wpisują się znakomicie w klimat tekstów, daleko im jednak do kapitalnych impresji Murawskiej z 1969 roku.







sobota, 17 sierpnia 2013

"Wody wielkie nie zdołają ugasić miłości"


Wody wielkie
Arne Dahl
Wydawnictwo Czarna Owca, 2013


Tytułowe „wody wielkie” to fraza będąca fragmentem cytatu z Pieśni na pieśniami, który jak nie trudno się domyślić, będzie w istotny sposób organizował przebieg wypadków w kolejnej odsłonie kryminalnego cyklu Arne Dahla. Zaznaczyć mi trzeba, że był to mój pierwszy kontakt z twórczością szwedzkiego machera od mrocznych thrillerów. Coś jednak czuję, że nie ostatni. Chętnie sięgnę po wcześniejsze odsłony (ta jest piąta) cyklu z Drużyną A w roli głównej. Nie chodzi bynajmniej o nawiązanie do amerykańskiego serialu, gdzie dzielne chłopki do zadań specjalnych spuszczali młóckę niedobrym bandziorom, nie stroniąc od wesołkowatych grepsów i klimatu zabaw dla dużych chłopców. Tutaj mamy do czynienia ze specjalną jednostką policji walczącą z przestępstwami o międzynarodowym zasięgu. Specjalną także z tego względu, ze tworzą je nieprzeciętne osobowości, wyjątkowo inteligentne, choć każde na swój sposób, obdarzone unikatowymi umiejętnościami i cechami, razem tworzące świetnie działający organizm, momentami także po ludzku zgrzytający. Te rysy i braki rozgrywa Dahl znakomicie, nie mamy najmniejszych wątpliwości, że czytamy o osobach z przysłowiowej krwi i kości, nie raz też dane jest nam tej krwi powąchać i posmakować mięsa. Autor znakomicie kreuje wewnętrzne światy każdej z postaci, snuje subtelne psychologiczne dywagacje, buduje skomplikowane i różnorodne introspekcje, ale nie stroni też od mocnych środków wyrazu, naturalistycznych i brutalnych, charakterystycznych dla thrillerów. Nawet jednak w tych momentach czujemy niezbędność takich zabiegów, silne uzasadnienie w toku narracji. Nie do przecenienia jest także ich wartość poznawcza, dowiadujemy się na przykład, w jaki sposób można precyzyjnie oszacować moment zgonu ofiary i jak bardzo przydatne są w tym owady. Sceny te przywodzą na myśl sławetną pracą „Trup: od biologii do antropologii” Louis-Vincent Thomasa. Szczególnie imponująca jest jednak warstwa psychologiczna powieści. Wiadomo wszelako, że nikt tak jak Skandynawowie, nie potrafi penetrować mrocznych meandrów człowieczej psyche. Nie bez kozery też jedna z trzecioplanowych postaci nosi nazwisko Kierkegaard. Dahl, mimo tej całej ciężkości gatunkowej, potrafi też w odpowiednim momencie puścić oko do czytelnika, rozładować umiejętnie nabrzmiałą atmosferę. Proponując wycieczkę w świat międzynarodowych zbrodni inspirowanych ksenofobicznymi instynktami, a sterowanymi przez koncerny farmaceutyczne, ofiaruje w finale klasyczne katharsis. I to nie tak, że wszystko się dobrze kończy, pojawia się jednak nadzieja na drugą szansę, dla tych, którzy na nią zasługują.