czwartek, 20 listopada 2014

Tematem zawsze jestem ja


Castorf. Prowokacja dla zasady
Robin Detje
Rok Wydania: 2013 
Wydawca: Korporacja Ha!Art

"Kiedy w 1992 roku Frank Castorf został dyrektorem Volksbuhne Am Rosa-Luxemburg-Platz, rozpoczął wielkoniemieckie szaleństwo „ja”, po którym historia teatru nadal się nie otrząsnęła. Już wkrótce na dachu jego teatru stanął niebieski neon z napisem OST. Równie dobrze mogłoby pojawić się tam słowo: JA. Jak jednak dać do zrozumienia, że chodzi o „ja ze Wschodu”, które zawsze tęskniło za ucieczką za mur, by schronić się w ramionach narcystycznego Zachodu, choć nigdy tam nie dotarło i nigdy nie dotrze.”

Książka Robina Detje Castorf. Prowokacja dla zasady jest próbą nakreślenia wizji jednego z najważniejszych współczesnych reżyserów na świecie, czołowej postaci teatru niemieckiego-  Frankowi Castorfowi. Próbą, ponieważ, jak sam autor stwierdza trochę kokieteryjnie w posłowiu „życie Castorfa nie wyglądało i nie wygląda tak, jak je opisałem(…) kto próbuje opisać życie, musi je z konieczności udramatyzować, czyli zafałszować.” Co do fałszowania można polemizować, pewnie znawcy tematu mogliby powiedzieć więcej w tej materii, choć nawet laik czuje, że ma do czynienia z pewnego rodzaju panegirykiem, Castorf jest bezsprzecznie pozytywnym bohaterem tej błyskotliwie udramatyzowanej historii. Faktem jest jednak, że czyta się ją świetnie i z pewnością zadowoli każdego czytelnika  lubującego się w tekstach biograficznych. 

Dostajemy więc klasyczną pozycję z rodzaju jednostka uwikłana w wielką historię, z którą się kłóci i każdym przejawem swojej działalności manifestujące swoją odrębność. Nie od dziś wiadomo, że najbardziej skuteczną manifestacją tego typu jest tytułowa prowokacja. W praktyce, czyli na deskach teatrów, w których wystawiał swoje spektakle Castorf, objawiało się to w ten sposób, że biorąc na warsztat klasyczny utwór czy to Szekspira czy Ibsena, dokonywał na nim symbolicznego gwałtu, wymagał od aktorów histerycznej ekspresji posuniętej go granic groteskowego szaleństwa. Uwielbiał działać w sytuacji kryzysowej, namiętnie tworzył napięcia i dysonanse. W młodości zafascynowany Beatlesami i Stonesami często sięgał po ich utwory w swoich inscenizacjach, aktorom za wzór scenicznej ekspresji stawiał Jima Morrisona. W przedmowie Anna Burzyńska przywołuje jeden z wywiadów mistrza, w którym porównał on swoją reżyserską rolę do działań porywacza, który wskakuje do lokomotywy dostojnego pociągu imieniem Szekspir lub Lessing, rozkręca zawory tak, by rozpędzić maszynę do niebezpiecznej prędkości, a następnie wykoleja ją i wyrusza w nieznane. 

Książkę podzielono na dwie części, czasy życia i twórczości po wschodniej części muru czyli w NRD i trwający do dzisiaj epizod zachodni. Obie części przedzielone są wkładką ze zdjęciami ze spektakli, które, jak zauważyła jednak z recenzentek periodyku Teatralia, dzieli je niczym mur berliński. Ten jakże naturalny podział uwydatnia dodatkowo wyjątkowość niemieckiego reżysera, który niezależnie od tego, czy tworzy w prowincjonalnym teatrze w robotniczym miasteczku, czy wystawia w Berlinie dla wyrobionego, często snobistycznego widza, jest zawsze tym samy Castorfem wzbudzającym tylko skrajne emocje i tymi emocjami karmiącym swoje ego. Ego, które niczym Gombrowiczowskie „poniedziałek – ja, wtorek – ja, środa – ja….” eksploduje na scenie, by przepracować w konwulsjach i wrzasku traumy z dzieciństwa, erotyczne fascynacje, lęki i pokusy. Wszystko to jednak jest tak blisko widza, także fizycznie, że nie sposób, by nie zechciał się on identyfikować z kreacją mistrza, by nie celebrował wspólnie z aktorami kilkugodzinnych misteriów, dla których dzieła wielkich mistrzów są tylko szkicowym konspektem. „U Castorfa wszystko powinno bawić, więc i tym razem bawiło. Własną bezradność skierował przeciw inscenizowanemu tekstowi, zaszczepiając w nim swoją metodę. Aktorzy musieli improwizować.” 

Wpływ jaki wywarł i wciąż przecież wywiera Castorf na młodych kolegów także w naszym kraju jest bezsprzeczny. Żaden też niemiecki reżyser nie rozwinął sztuki aktorskiej jak Frank Castorf. Postać to zaiste godna rzeczowej i entuzjastycznej monografii, jaką daje nam Robin Detje, zadowalając tym samym nie tylko zapalonych teatromaniaków.

***
Za możliwość  zapoznania się z książką dzięki piękne portalowi SZTUKATER.PL

W poszukiwaniu zgubionego głosu


Głos
Michał Bogdanowicz (tekst), Julia Cybis (ilustracje)
Rok Wydania: 2014
Wydawca: Ezop


„Może tego jeszcze nie wiecie, ale istnieje świat poza naszym. Żyją w nim głosy. Najróżniejsze: niskie, cienkie, leniwe, piskliwe, donośne, ciche, miłe, szorstkie i wiele, wiele innych. Wszystkie czekają, aż zostaną przydzielone do jakiejś istoty lub rzeczy. Codziennie Wielki Rozsyłacz Głosów szykuje kolejne głosy do podróży. Zdarza się jednak, że głos się zagubi.”

W takim właśnie miejscu zaczyna się fascynująca przygoda małego Wodnika, który jest jedną ze wspomnianych ofiar Wielkiego Rozsyłacza - rodzi się bowiem bez głosu. I to nie jak w powiedzeniu, że dzieci i ryby (pod tę kategorię możemy też chyba podciągnąć wodniki) głosu  nie mają, ale literalnie, brakuje mu głosu i milczy zwyczajnie i absolutnie. Naturalnie czuje związany z tym dyskomfort, kiedy więc dorasta na tyle, by z rodzinnego domu w świat szeroki się wypuścić, zostawia zapłakanych rodziców, zabiera tobołek z prowiantem i rusza w wędrówkę swego życia w poszukiwaniu utraconego głosu. Przemierzy wiele krain, spotka czarodziejów, złowrogie stwory w tajemniczych lasach, pomocy będzie szukał w krainie mędrców i głupców, z których każdy na swój sposób będzie się starać mu pomóc. 
 
Jak można się jednak domyślić bezskutecznie. Okazuje się bowiem, że żaden, nawet najwspanialszy, najbardziej elokwentny, mądry czy zabawny głos do naszego Wodnika nie będzie pasować. Będzie sztuczny, śmieszny, nieprawdziwy, nienaturalny, słowem cudzy. Co jak co, ale głos powinien być własny, dla każdego indywidualny, na miarę szyty i przez to rozpoznawalny i daną osobą definiujący. Okoliczności w jakich Mały Wodnik odnajduje swój głos są wielce znamienne, bo że rzecz cała skończy się swoistym happy endem nie trudno się domyślić.

Nie tylko to jednak będzie ważne w tej historii, choć czyż może być coś ważniejszego nad to, że dzielny bohater pokonawszy trudny i znoje zostaje w końcu sowicie nagrodzony i żyje potem długo i szczęśliwie?  Dobra historia winna mieć morał, niekoniecznie nachalny i łopatologicznie wyłożony. W naszej historii o poszukiwaniu głosu chodziło o coś jeszcze, o coś co może nam się przytrafić, gdy ruszamy w drogę. „Czy domyślacie się, dlaczego tobołek Małego Wodnika urósł podczas jego wędrówki?” – pytają autorzy Julia i Michał na ostatnich stronicach książki, a mnie przypomina się wiersz greckiego poety Kawafisa zatytułowany „Itaka”.

„Jeżeli do Itaki wybierasz się w podróż,
niech będzie to podróż długa,
pełna przygód i nauk.
(…)
Itaka dała ci upajającą podróż.
Nie wyruszyłbyś w drogę, gdyby jej nie było.
Cóż więcej miałaby dać?

I gdyby była biedna, nie oszukała cię.
Zdobyłeś przez nią mądrość i ogrom doświadczeń,
a wraz z nimi świadomość, co znaczy - Itaka.”
(fragment w tłumaczeniu Antoniego Libery)

Taką podróżą upajającą jest też obcowanie z „Głosem”, kolejną perełką w kolekcji Agencji Edytorskiej Ezop. To wciągająca lektura, niebanalnie opowiedziana i równie wyjątkowo zilustrowana, ma więc bezsprzecznie dwoje autorów. To prawdziwe szczęście dla wydawcy i czytelnika, gdy trafia się zespół tak świetnie się uzupełniający. 

Styl ilustratorki Julii Cybis daleki jest od słodkiej disnejowskiej kreski, nie ma tu zwiewnych wróżek i różowych kucyków. Jest trochę kolażu, trochę chlapania farbą ze szczoteczki do zębów jakie pamiętam z lekcji plastyki, jest kreska odważna, oryginalna, niemal jak tytułowy głos - unikatowa. Jest też swoisty klimat, który dzieciaki chłoną z zaciekawieniem (testowane na czterolatku), w dorosłym zaś budzi osobliwe reminiscencje (czyż chatka czarodzieja nie przypomina domku Żwirka i Muchomora?). 

Cudowna to rzecz do spokojnego i wielokrotnego delektowania się, nie tylko w towarzystwie najmłodszych.

wtorek, 18 listopada 2014

Herbatka z pokrzyw z nutą arszeniku



Soren Gauger
Nie to/Nie tamto
Rok Wydania: 2014
Wydawca: Korporacja Ha!art


Jeśli nie to i nie tamto, to co? W przypadku prozy Sorena Gaugera, Kanadyjczyka mieszkającego od piętnastu lat w Polsce, nie będzie łatwych odpowiedzi, bo nie będzie łatwych pytań. Nie będzie też łatwej historii w łatwy i prosty sposób podanej. „Nie to/Nie tamto” to kawał gęstej literatury wymagającej skupienia, będącej prawdziwym wyzwaniem dla czytelnika, który nie szuka gotowych recept. Zaczyna się jak u Kafki czy Schulza, kiedy bohater znajduje na swojej szyi niepokojącą wypukłość, odrażającą narośl, której pochodzenia i istoty nie potrafią wyjaśnić ani lekarze, ani fachowa literatura. Z serii podobnie niepokojących zdarzeń składa się cała część pierwsza książki Gaugera - „Nie to”. Przemieszane, zmiksowane ze sobą epizody kilku postaci zróżnicowane stylistycznie, jakby pochodziły z różnych bajek (sennych koszmarów), co sprawia wrażenie próby poskładania spójnego obrazka z nie pasujących do siebie puzzli. Owo wrażenie podsyca nieustannie sam autor, balansując między konkretem, a ucieczką w oniryczną narrację, które mimo pozornego dysonansu, tworzą w świadomości czytelnika coraz bardziej wyrazistą wizję ogarniętego szaleństwem, opętanego przez zło w czystej postaci imaginarium. Razem z owładniętym chorobliwym idee fixe historykiem zmierzymy się z problemem, jaki zwykliśmy trywializować stwierdzeniem, że historia lubi się powtarzać. Dane nam też będzie odczuć na własnej skórze jak to jest, gdy materializują się nasze najskrytsze lęki, jak niepostrzeżenie i łatwo  dajemy się wodzić na pokuszenie i jak bardzo zło nas fascynuje i inspiruje.   

To, czego intuicję mogliśmy poczuć podczas brnięcia przez meandry części pierwszej, znajduje rozwinięcie i dopowiedzenie w części drugiej „Nie tamto” zupełnie przy tym odmiennej stylistycznie od mozaiki z jaką mieliśmy do czynienia od początku książki. Razem z narratorem zagłębiamy się bowiem w lekturę dzieła zatytułowanego „Ojciec Mrowczyk i diabeł”. Rzecz ta silnie kojarzyć się może z dziełem Jana Potockiego „Rękopis znaleziony w Saragossie”. Nie tylko przez swoją szkatułkową konstrukcję (opowieści w opowieści, a w nich jeszcze inne opowieści itd.), ale przede wszystkim dzięki specyficznemu klimatowi. Znajdziemy tam podupadły klasztor na odludziu, z parą dziwnych indywiduów, braciszków upajających się naparem z pokrzyw i potajemnie podtruwających się arszenikiem. Niejednoznaczny będzie też narrator, który trafi tam w charakterze terminatora, seminarzysty i który stopniowo ulegać będzie osobliwej grozie tego miejsca. Poddawany będzie przeróżnym pokusom, ulegnie chorobliwemu urokowi osobliwego dzieła o estetycznych walorach pobożności, odbędzie rozmowę z „gościem ze świętego obrazu” niczym pamiętny Henryk Kwiatek z utworu poety z Krakowa, który nie chciał Nike, aż wreszcie poczuje jak to jest być narzędziem złego, gdy historia zabłądzi gdzieś w rejony krwawej i pełnej przemocy opowieści grozy z klasycznym trupem, zawsze kiedyś wypływającym na powierzchnie. 

Co jednak najbardziej wybija się na plan pierwszy w przypadku prozy Gaugera, to jej ogromna literacka siła, która zmusza czytelnika do dialogu z ideami, jakie przemyca autor w swojej historii i choć rzecz dotyczy tematów niemal eschatologicznych, nie znajdziemy w niej ni krzty patosu czy czytankowego moralizatorstwa. Dobra literatura objawia się właśnie wtedy, gdy wchodząc w dialog z czytelnikiem nie tyle chce mu coś narzucić, co zainspirować, pozostawiać sporo miejsca dla niego w przedstawionym świecie. „Nie to/Nie tamto” polecić można wszystkim tym, którzy nie boją się wyzwań, którzy lubią szukać odniesień i analogii (wszak historia lubi się rymować), którym nie obcy jest eksperyment i świeżość w podejściu do nieco już skostniałych formuł. Oczywiście jest to też zwyczajnie porządna dojrzała i niebanalna literatura, mimo iż powieściowy debiut autora. 

Warto przy tym wspomnieć, że Soren Gauger jest jednym z najwybitniejszych tłumaczy literatury polskiej na język angielski, by przywołać tylko jego znakomicie komentowane przekłady Jasieńskiego, Ficowskiego czy Jagielskiego.

wtorek, 11 listopada 2014

co ty wiesz o hymnie narodowym?



Mazurek Dąbrowskiego. Nasz hymn narodowy
Tekst: Małgorzata Strzałkowska
Ilustracje: Adam Pękalski
Przedmowa do książki: prof. dr hab. Jan Żaryn
Posłowie do książki: Marek Sewen
Wydawnictwo: Bajka
Data wydania: 2014



„Pieśń Legionów powstała w roku 1797, dwa lata po trzecim rozbiorze, który wymazał Polskę z mapy Europy. Wielu Polaków uważało, że to koniec, że to śmierć ojczyzny i nic nie jest w stanie tego zmienić. Jednak Józef Wybicki należał do tych, którzy wierzyli w odrodzenie Polski. I dawał na to nadzieję pierwszymi słowami swojej pieśni:
Jeszcze Polska nie zginęła,
Kiedy my żyjemy.”

„Kiedy”, czyli podczas gdy (co wskazuje na trwanie), a nie „póki” (które sugeruje jakąś skończoność), które tak wielu śpiewających nasz hymn, tak natrętnie wtyka do tej podniosłej frazy, czyli zwyczajnie śpiewa go błędnie. Mało też kto potrafi poprawnie wyrecytować wszystkie 4 oficjalne zwrotki przeplatane refrenem „Marsz, marsz Dąbrowski”, nie wspominając już o znajomości pełnej kanoniczej wersji, która liczyła zwrotek sześć. Podejrzewam również, że gdyby poprosić przysłowiowego statystycznego Polaka o opowiedzenie o czym Pieśń Legionów Polskich we Włoszech opowiada, miałby już problem przy Czarneckim, który w drugiej strofce wraca się przez morze dla ratowania ojczyzny. Niby wszyscy znają, no kurczę, wstyd nie znać hymnu (no chyba że jest się piłkarzem, można wtedy markować, kibice pomogą, choć też nie do końca znać mogą), niby każdy, nawet obudzony w środku nocy, będzie potrafił zanuć, refren przynajmniej, ale jeśli przyszłoby co do czego, czyli zaśpiewać całość i objaśnić sens, mogłoby być nieciekawie.

Chwała więc wydawnictwu Bajka, za kapitalną rzecz pod tytułem „Mazurek Dąbrowskiego. Nasz  hymn narodowy.” Otóż wydawnictwo rzeczone, wspólnie z jedną ze swoich autorek, Małgorzatą Strzałkowską, pokusili się o przygotowanie swoistego kompendium, którego sens zawiera się w tytule pierwszego rozdziału czyli „Co każdy Polak o hymnie wiedzieć powinien. Każdy, czyli nie tylko dzieci, dla których przede wszystkim wydawnictwo to jest kierowane, ale także ci, którzy do tej pory nie mieli szansy, czy ochoty, by swą wiedzę w tym zakresie pogłębić. W części pierwszej więc każda ze zwrotek szczegółowo jest objaśniona i kapitalnie zilustrowana przez Adama Pękalskiego. Ta część po bezwzględna podstawa, bez której trudno w ogóle poruszać temat przynależności czy tożsamości narodowej. Jakkolwiek szumnie by to nie zabrzmiało, tych informacji po prostu wstyd nie znać. Strzałkowska, jako- przepraszam za kolokwializm - stara wyjadaczka w temacie literatury dla najmłodszych, prowadzi swój historyczno-literacki wykład tak brawurowo, że czyta się go niemal jak wyborną powieść historyczną z elementami detektywistycznymi. Tak, tak, nawet sam profesor Jan Żaryn zwraca uwagę w przedmowie, że sporo informacji przytoczonych przez Strzałkowską, może zaskoczyć nawet nie jednego historyka.

Ciekawostki te znajdują się zwłaszcza w drugiej części książki zatytułowanej „Dla wnikliwych”. Znajdziemy w niej potwierdzenie słów Marka Sewena zamieszczonych w posłowiu:
„Dziwne są losy polskiego hymnu, który – jak żaden inny na świecie – nie miał tak burzliwej historii od dnia, w którym Józef Wybicki napisał jego słowa…”
Marek Sewen, pojawia się na kartach wydawnictwa nie bez kozery. Ten światowej sławy kompozytor, aranżer i dyrygent, skupił się warstwie muzycznej „największej polskiej pieśni nad pieśniami”. Do książki dołączona jest płyta z dwoma unikatowymi wykonaniami naszego hymnu pod dyrekcją Semena oraz oryginalny zapis brzmienia pozytywki wygrywającej melodię Mazurka ze zbiorów Muzeum Hymnu Narodowego w Będominie.

Ta w sumie niewielkich rozmiarów książka, stać się może wyjątkowo pokaźnym źródłem wiedzy, podanej w sposób brawurowo przystępny, ale z dbałością o najdrobniejsze detale i poprzedzonej mozolnym historycznym śledztwem. Chapeau bas dla wydawnictwa Bajka, za to, że skutecznie wciela w życie przekonanie, że ucząc się, można też świetnie przy tym się bawić.

niedziela, 9 listopada 2014

Pudełko z napisem "fotografie różne"


Wojciech Mann
Fotografomannia. Obrazki autobiograficzne
Rok Wydania: 2014
Wydawca: Znak


Kilkaset fotografii przedstawiających Wojciecha Manna zebranych w jednej książce. Czyż można wyobrazić sobie równie perwersyjną publikację? A jednak obrazki autobiograficzne zatytułowane wdzięcznie Fotografomannia są lekturą nie tylko interesującą i szalenie zajmującą, nade wszystko zaś diabelnie zabawną. Już same fotografie pomieszczone w najnowszym wydawnictwie sygnowanym nazwiskiem kultowego redaktora nie mniej kultowej Trójki stanowić mogą niezłą rozrywkę, opatrzone dodatkowo odautorską narracją, komentarzem nierzadko ironicznym, tworzą dzieło niepokojąco wieloznaczne i bluźnierczo wstrząsające. No, może nieco przesadzam z epitetami, inwencja Manna z finałowego rozdziały łatwo się jednak może czytelnikowi udzielić.

Po kolei jednak, bo tak też postanawia rozpocząć autor Fotografomanii. W rozdziale pierwszym zatytułowanym intrygująco „Pojazdy” znajdujemy serię czarnobiałych fotografii z wczesnego dzieciństwa Wojtka M., które zgrabnie wprowadzają nas w klimat całego przedsięwzięcia. Oto mamy okazję zajrzeć do rodzinnego albumu autora i posłuchać kilku barwnych historii z życia jego rodziny i przyjaciół. Mann nie byłby jednak sobą, gdyby nie wykorzystał tak wspaniale inspirującego materiału jakim są rodzinne archiwa, do zgrywy i frywolnego żartu. Wspomniany już tytuł pierwszego rozdziały wyjaśnia się bardzo szybko. Zestawiając ze sobą fotografie, na których Wojtuś dosiada klasycznego już wczasowego kucyka, pozuje przy/na słoniu czy na imitując powożenie bryczką na deptaku któregoś ze znanych kurortów, poszukuje w nich autor dowodów na tezę o swojej fascynacji przeróżnymi pojazdami niemal od kołyski czy raczej pniaka, którego dziarsko dosiadł.


Mój ulubiony rozdział (dostaniemy ich w sumie 5) to „Stylizacje”, kapitalny paszkwil na „lajfstajlowe” blogi samozwańczych stylistów, przy okazji kawał historii dzięki dogłębnemu zanurzeniu w klimacie okresu PRL-u. 
Snując swe rodzinne wspominki przy okazji prezentacji kolejnych fotografii, oddaje się czasem Mann kapitalnym dygresjom. Starczy wspomnieć wstrząsający niczym skandynawski dreszczowiec epizod z praktyk studenckich w jednym z PGR-ów na początku lat 70-tych XX wieku, gdzie elegancki (londyńska garderoba) i zadbany (bujne loki i gładkie lica) student anglistyki wprowadzany jest w naturalistyczny świat Państwowego Gospodarstwa Rolnego i wciela się w pomocnika lokalnego weterynarza. Dla odmiany cudownie surrealistycznie brzmią opowiastki o zwiedzaniu zagranicznych krain przez obywatela demoludów.

„Już na wstępie zauważyłem wyraźną różnicę miedzy nadmorskimi widokami w Hiszpanii a tymi, które oferuje polski Bałtyk. W Hiszpanii jest dużo mniej smażalni ryb, a więcej palm. Najbardziej lubię fotografować się przy smażalniach i kebabach, ale z raku tychże musiałem zadowolić się tamtejszą przyrodą.”  Fantastyczna była też relacja z pobytu w barcelońskim przybytku Pension Lolita zamieszkałym przez „młode i bardzo umalowane osoby płci żeńskiej.” Do impresji zagranicznych wracać będzie Mann jeszcze wielokrotnie, zwłaszcza w poświęconym im w całości rozdziale „Odległe zakątki”. Z kilkunastu opisanych w nim fotek w podróżniczym klimacie należy wyróżnić meksykańską „niemal jarmarczną budę, w której oferowano błyskawiczne przeprowadzanie zarówno ceremonii zaślubin, jak i rozwodu.” Komentarz do zdjęcia to mistrzostwo poetyki absurdu w iście brytyjskim stylu, nic to jednak w porównaniu do opisu jaki serwuje nam Mann do zdjęcia ilustrującego tłum rozbawionych Meksykan w strojach ludowych, którzy starają się rzekomo odwrócić uwagę zbulwersowanego turysty. „Miałem świadomość, że ta zabawa to spektakl propagandowy, sponsorowany przez określone siły mające na celu kreowanie fałszywego, beztroskiego obrazu tego drążonego  zepsuciem kraju.” Brzmi znajomo? Rejsowo?


Ostatni rozdział „A mogło być tak”, to pewnego rodzaju przewrotna wolta. Posługując się tymi samymi co wcześniej fotografiami, snuje Mann zupełnie inną, mocno absurdalną opowieść. Pokazuje, jak można bawić się skrawkami wspomnień zatopionymi na kawałkach światłoczułych papierków, ale przypomina też, by nie brać całej tej narracji tak śmiertelnie poważnie i serio, jak zwykliśmy podchodzić do tematów biograficznych. "Tytuł Fotografomannia - pisze autor w czymś jakby wstępie - pozwala na różne warianty interpretacyjne, co jest zgodne z duchem demokracji panującym w naszym kraju." Bliżej więc Fotografomanni do Dzienników Gombrowicza, niż sierioznych i dętych tekstów niby to biograficznych autorstwa (rzekomego) współczesnych polityków i celebrytów. 
I aż chce rzucić się na albumy skrzętnie uzupełniane przez mamę, a wcześniej babcię, by odnaleźć w widocznych tam postaciach i miejscach niebywałe historie i niesłychane zdarzenia, odtworzyć zapomniane gesty i słowa.

****

dzięki SZTUKATER, za egzemplarz przedpremierowy:)