niedziela, 20 grudnia 2015

Galicyjska rozpusta w twardej oprawie



Robert Makłowicz
C.k. kuchnia

ilustracje: Andrzej Zaręba
Rok Wydania: 2015
Wydawca: Wysoki Zamek

 
Każdy smakosz, ba, przypuszczam, że każdy, kto lubi dobrze zjeść i poświęca przynajmniej minimum uwagi temu co zjada, potwierdzi, że równie ważne, jak to czym się posilamy, jest to w jakiej formie jest to podane. Idealnie jest, gdy oba te warunki dobrego posiłku występują jednocześnie i arystotelejska zasada decorum realizowana jest w praktyce. Wybaczcie, proszę tę erudycyjną wstawkę. To wina Makłowacza, jego stylu, jego ekspresji, poczucia smaku i wiedzy. To, co pisze, jak pisze, o czym opowiada charakteryzuje się tak soczystą zgodności formy z treścią, że należy tylko przyklasnąć mlaszcząc przy tym z ukontentowania. Lektura „C. k. kuchni” to uczta bowiem. Dionizyjskie misterium, bez zawracania sobie głowy kaloriami czy innymi imponderabiliami czyniącymi z posiłku kolejną proceduralną czynność korporacyjnego szczura. Makłowicz nie serwuje dań dla szczurów, rachitycznych pudelków, znerwicowanych bluszczy. U niego stołują się karpie królewskie, bażanty i  pełnokrwiste ogiery. Jak sam przyznaje, gdybyśmy chcieli skonsultować te przepisy z dietetykiem, pewnie zostalibyśmy spuszczeni ze stołu.
 
Czymże więc są te przepisy? Niniejsze wydanie, pierwsze pod szyldem Wysokiego Zamku jest już trzecim z kolei, wcześniej publikowało je wydawnictwo Znak, a jeszcze wcześniej pojawiały się cyklicznie w krakowskim dodatku Gazety Wyborczej. Mamy więc do czynienia z odświeżoną wersją jednej z bardziej popularnych książek Roberta Makłowicza, kulinarnego publicysty, smakosza, entuzjasty tytułowej c.k. kuchni. Ów skrót, jak wiadomo, pochodzi od określenia cesarsko-królewski i wywiedziony jest od tytułu władcy Austro-Węgier, który był cesarzem Austrii i królem Węgier jednocześnie, panując nad ziemiami od Adriatyku po Karpaty. Kto by jednak chciał czynić autorowi podszyte ksenofobicznym patriotyzmem wyrzuty o gloryfikację okupanta i zaborcy powinien dokładnie wczytać się przytaczane przez niego anegdoty historyczne, by zauważyć, że istotą przekonań Makłowaicza jest wspólnota ponadnarodowa, coś na kształt kulinarnej unii, która miast dzielić i sortować oraz wprowadzać sztuczne granice, dąży do zjednoczenia przy wspólnym stole.

A tematów na tym stole zaprawdę nie zabraknie. Pomieszczono bowiem w tej publikacji kilkadziesiąt przepisów, które, choć wygrzebane z zamierzchłej przeszłości, sparzą się z powodzeniem w każdej dzisiejszej kuchni. Począwszy od sałatek i zup, poprzez potrawy z ryb, drobiu, mięsa, mąki i kasz, na deserach kończąc. Każdy z przepisów okraszony jest soczystą anegdotą, historyjką wyczytaną przez autora w zamierzchłych dokumentach i opracowaniach z lat pięćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Bardziej dociekliwy czytelnik znajdzie na końcu książki stosowną bibliografię.

Z jednej więc strony można traktować tę pozycję jako wysublimowaną książkę kucharską, z drugiej jako rzecz z pogranicza prozy historycznej, której lekturze można oddawać się czysto rekreacyjnie. Próbowałem tego drugiego sposobu i przyznam szczerze, że nie było to łatwe i momentami czułem się, jak pewien praski radca opisany w historii ze sławetnym  feldmarszałkiem Radetzkym, który „po skosztowaniu czegoś bardzo dobrego wył z zachwytu ładnych parę minut i klepał się z całych sił po brzuchu, powodując swoim zachowaniem częste i bolesne zadławienia współbiesiadników”. Otóż zdarzało mi się czytać „C.k. kuchnię” w miejscach publicznych i były chwile, gdy bez trudu wizualizowałem sobie co smaczniejsze potrawy i zaprawę z trudem przychodziło mi powstrzymywanie rzeczonych odruchów zachwytu.

Potwierdza to tylko, że omawiane wznowienie klasycznego już dzieła Roberta Makłowicza z powodzeniem znajdzie uznanie w oczach także kucharskich analfabetów, teoretyków rozkoszy podniebienia, ceniących sobie historyczną anegdotę w duchu Haška z kulinariami w tle.
 
Warto też podkreślić, że odświeżoną „C.k. kuchnię” dostajemy od  Wysokiego Zamku w wydaniu rzec by można kolekcjonerskim. Twarda oprawa, płócienny grzbiet, wszyta wstążkowa zakładka, piękne akwarele Andrzeja Zaręby ilustrujące tekst. Cymes, który wglądał będzie dobrze w biblioteczce każdego bibliofila, być może wykreuje też kolejnego smakosza z historycznym zacięciem.

niedziela, 13 grudnia 2015

Zwyczajne księżniczki



Helen Rappaport
Cztery siostry. Utracony świat ostatnich księżniczek z rodu Romanowów.

Tłumaczenie: Anna Sak
Rok Wydania: 2015
Wydawca: Społeczny Instytut Wydawniczy Znak



„Tak jak bohaterki dramatu Czechowa marzyły o tym, by wyrwać się z prowincjonalnego zaduchu i wrócić do Moskwy, tak odizolowane od zwyczajnego życia wielkie księżne pragnęły wyjść z kokonu i stać się częścią prawdziwego świata. Miały w sobie wielki głód doświadczeń i spotykania się z ludźmi spoza ich ściśle kontrolowanego otoczenia. Postanowiłam opisać ich losy, bo dotąd były przedstawiane głównie jako przypis do dramatycznej historii ich rodziców, czyli Mikołaja i Aleksandry.”

Tak na pytanie o skojarzenia z „Trzema siostrami” Czechowa odpowiedziała brytyjska historyk Helen Rappaport. „Cztery Siostry” to jedenasta w jej dorobku książka historyczna i kolejna poświęcona Rosji i rodzinie Romanowów, zaś aluzja do znakomitego dramatu Czechowa została przez nią faktycznie zamierzona. Nikt chyba nie zaprzeczy, że losy rodziny ostatniego cara imperium rosyjskiego były dramatyczne czy wręcz tragiczne. Koniec jaki spotkał jej członków* w domu Ipatiewa w Jekaterynburgu, a który szczegółowo analizowała Rappaport w jednej z wcześniejszych prac zatytułowanej „Ekaterinburg: The Last Days of the Romanovs” z 2008 roku, kładzie się mrocznym cieniem na całej historii rodziny. Jego świadomość chwyta za gardło podczas lektury „Czterech sióstr” od pierwszych stron, kiedy najpierw poznajemy historię małżeństwa cara Mikołaja II z pochodzącą z Niemiec wnuczką brytyjskiej królowej Wiktorii Aleksandrą, przyszłą matką jego pięciorga dzieci, a przybiera na sile, gdy śledzimy narodziny każdej z kolejnych sióstr i ich młodszego brata, wyczekanego, wymodlonego niemal carewicza Aleksego.


Olga, Tatiana, Maria i Anastazja w końcu doczekały się pełnego świadectwa swojego po ludzku ciekawego i w gruncie rzeczy zwyczajnego w najlepszym tego słowa znaczeniu życia oraz rzetelnej analizy, wywiedzionej z listów, pamiętników i wspomnień osób z ich najbliższego otoczenia oraz bezstronnych obserwatorów ówczesnego życia elit. Imponująca bibliografia, jaka zapełnia kilkadziesiąt stron w przypisach końcowych, świadczy o ogromie pracy dokumentacyjnej jaką wykonała autorka. Oczywiście łatwo posądzić ją o stronniczość w kreśleniu portretów swoich bohaterek, ale gdyby skupić się tylko na lekturze treści dokumentalnej przytaczanej przez autorkę, trudno się dziwić Rappaport. Z listów i zapisów pamiętnikarskich, a także z korespondencji zagranicznych dziennikarzy, wyłania się bowiem portret czterech zwyczajnych, pełnych bezpretensjonalnego uroku młodych dziewcząt, kochających się nawzajem, darzących ogromnym szacunkiem i miłością swoich rodziców, które na swoje nieszczęście urodziły się w rodzinie carskiej. Być członkiem takiej familii to z pewnością niewdzięczna rola, zwłaszcza dla takich osób jakimi były księżniczki Romanówny. Wrażliwe, ciekawe świata, doceniające proste przyjemności, skrępowane otaczającym je splendorem i dworską etykietą. Do tego świetnie wykształcone. Można rzecz, typowe dziewuszi z wyższych sfer, władające kilkoma językami, grające na fortepianie, biegłe w zawiłościach savoir vivre’u, przygotowywane do bycia władcą. Nic bardziej mylnego. Owszem, każda z czterech sióstr posiadała w większym bądź mniejszym zakresie powyższe umiejętności, cechowało je jednak coś więcej, coś co wpoili im mądrzy i kochający rodzice, a co możemy nazwać empatią i życiową mądrością. Uwidoczniło się to zwłaszcza podczas pierwszych lat I Wojny Światowej, kiedy to razem z matką cesarzową Aleksandrą, rzuciły się do pomocy rannym i zaczęły pracę jako sanitariuszki w organizowanych przez rodzinę carską szpitalach. 
Odwaga, poświęcenie, wrażliwość i otwartość z jakimi dziewczęta – zwłaszcza tak zwana najstarsza para Olga i Tatiana – zadziwiają i budzą zasłużony szacunek, tym bardziej, że to obrazy jakie nie kojarzą się nam raczej z rodzinami imperatorów. 

Helena Rappaport stworzyła fascynujący obraz relacji między dziećmi ostatniego cara Rosji, czterema dziewczętami i braciszkiem Aleksym. Obraz nasycony detalami, dzięki którym dostajemy dzieło zachwycające i pełne życia. Kolejny mistrzowski utwór o tym, jak bezlitosny dziejowy walec niszczy to, co piękne, proste i wrażliwe. 

 ---------
  * Rodzina carska została rozstrzelana przez bolszewików w lipcu 1918 roku w piwnicy domu w Jekaterynburgu. Ciała wywieziono do lasu, rozebrano, spalono i oblano kwasem, po czym wrzucono do szybów pobliskiej nieczynnej kopalni. Dlatego dopiero w 1991 roku odnaleziono szczątki cara Mikołaja, carycy Aleksandry oraz córek: Olgi, Tatiany i Anastazji. Zostały pochowane w petersburskim soborze śś. Piotra i Pawła w 1998 roku po przeprowadzeniu testów DNA. Szczątki czwartej z córek (Marii) oraz najmłodszego braciszka Aleksego, które odnaleziono kilkadziesiąt kilometrów dalej w 2007 roku, miały 18 października spocząć obok pozostałych członków rodziny carskiej. Kościół prawosławny domaga się jednak dodatkowych badań mających potwierdzić tożsamość członków rodziny uznanej za świętą.