sobota, 15 października 2016

Biały Murzyn Europy


Łukasz Makuła
Biały murzyn Europy
Rok Wydania: 2016
ISBN: 978-83-63879-64-8
Wydawca: Jirafa Roja 


Parę lat temu Janusz Korwin-Mikke na forum Parlamentu Europejskiego zabrał głos w sprawie płacy minimalnej. Oczywiście zrobił to w charakterystyczny dla siebie sposób: „Płacę minimalną wprowadzono i 4 miliony młodych ludzi straciło pracę. Tam chodziło o 4 miliony murzyńskich nastolatków, a tu mamy 20 milionów młodych Europejczyków, którzy są Murzynami Europy.” Wywołał tym zrozumiałe oburzenie, dla formy jednak wypowiedzi, nie zaś za zwrócenie uwagi na istotę zjawiska. Zjawiska, które fantastycznie zbeletryzował Łukasz Makuła w swojej brawurowej powieści o tytule wprost zaczerpniętym z wypowiedzi polityka: „Biały murzyn Europy”. Rzecz jest kontynuacją debiutanckiej prozy Makuły. Bohater, Mundek, jest już nieco starszy, bardziej doświadczony, zgorzkniały i cyniczny, bardziej też zniszczony dragami, alkoholem i bandyckimi wyskokami. Wciąż próbuje zmierzyć się z przeszłością, wciąż nie udaje mu się spacyfikować do końca swojej romantycznej, poetyckiej wręcz natury. Pozuje na zbója, na żula z marginesu, wrednego egoistę, który poznał brudne zasady gry zwanej życiem i który postawił sobie za cel egzystencji wtryniania co i rusz patyka w szprychy tego znienawidzonego mechanizmu. Bliski jest w tym bohaterom Marka Hłaski, z którego cytat pojawia się w charakterze motta na wstępie książki „Świat dzieli się dwie połowy, w jednej z nich jest nie do życia, w drugiej nie do wytrzymania.”

Akcja tej utrzymanej w duchu łotrzykowskiej powieści historii, pełnej szalonych zwrotów akcji, barwnych postaci i egzotycznych krajobrazów, zaczyna się na szpitalnym oddziale odwykowym, gdzie bohater budzi się po kilku dniach walki z silnym zatruciem alkoholowo-narkotycznym. Poznaje tam bratnią straceńczą duszę i po wyjściu na złudną wolność, rusza z nim w podróż pozornie bez celu i przeznaczenia. Dołącza do nich uliczny grajek, który niczym średniowieczny minstral umilał im będzie tę straceńczą wyprawę, komentując przy tym bieżące wydarzenia, wprowadzając tym samy pierwiastek poetycki w prozę życia oraz przypadkowo poznana dziewczyna z dredami, którą niczym klasyczną pannę w opałach uratują z rąk prześladowców i przyłączą do swojej wesołej kompanii. Blisko tej prozie do twórczości wspomnianego Hłaski, pojawiają się echa i nawiązania do twórczości Bukowskiego i Millera, uważny czytelnik wychwyci też sporo subtelnych nawiązań do utworów i twórców kultury wysokiej i tej nieco niższej, tak zwanej popularnej. Pojawią się odwołania do twórczości Toma Waitsa, ról Bogusława Lindy, wreszcie w jednej ze scen przewinie się kilka historycznych postaci, które odegrały niebagatelne role w dziejach świata. To wszystko jednak tylko imponderabilia, błyskotki, które umilają lekturę tej świetnie napisanej, niełatwej w gruncie rzeczy książki. Choć może inaczej, bo nie o umilanie przecież tu chodzi, ale o próbę zawarcia w tej obłąkańczej historii odautorskiego komentarza do aktualnej sytuacji na świecie, zwłaszcza sytuacji, w jakiej znajdują się młodzi ludzi, aż do spojrzenia na siebie z szerszej, egzystencjalnej perspektywy. Okazuje się, że bohaterom nie chodzi tylko o rozróbę i zgrywę. Owszem wyrażają w ten sposób swoją frustrację, swój bunt, który nieobcy jest przecież ludziom z ich generacji we wszystkich epokach, ale tęsknią za czymś autentycznym i prawdziwym, co mogłoby być dla nich czymś w rodzaju punktu odniesienia.

Można, a nawet trzeba traktować tę książkę, jako głos pokolenia, autorowi udaje się bowiem trafnie zdiagnozować i opisać wiele bolączek współczesnego świata, który mimo pozornej otwartości i wolności, wciąż nie pozwala znaleźć remedium na odwieczne problemy. Przy całym swym ciężarze gatunkowym, jest to jednak rzecz tak zgrabnie napisana, że lektura jej sprawić powinna przyjemność każdemu czytelnikowi, potrafiącemu docenić stylistyczną maestrię i umiejętność opowiadania. „Pamiętaj – mówi do Mundka Hłasko w jednej z delirycznych scen – najważniejsza jest opowieść i to już tylko twoja sprawa, jak ją opowiesz. Koniec końców, najpierw było słowo.”
 

piątek, 7 października 2016

Między ustami, a brzegiem pucharu



Maria Rodziewiczówna 
Między ustami, a brzegiem pucharu
ISBN: 978-83-777-9265-0    
Wydawca: Wydawnictwo MG


Powieść Rodziewiczówny, to z jednej strony historia miłosna, jakich wiele, z drugiej jednak rzecz tak wybornie napisana i opowiedziana, z tak mistrzowsko skrojonymi postaciami i dialogami wycyzelowanymi tak perfekcyjnie, że choć skrzą się dowcipem i wystudiowaną zadziornością, brzmią niczym żywa, nie poddana odautorskiej korekcie, mowa. Aż nie chce się wierzyć, że „Między ustami, a brzegiem pucharu” ujrzała światło dzienne w ostatniej dekadzie XIX wieku. Czytana dzisiaj nic, a nic nie trąci przysłowiową myszką, przeciwnie nawet, tchnie świeżością i świetnie wpisuje się w wiele współczesnych problemów. Za niedzisiejszy można uznać styl tej powieści, finezyjny i pełen dbałości o każdy detal, w którym znać rękę autora świadomego swojego warsztatu, szanującego czytelnika, który sięgając po literackie dzieło oczekuje przecież czegoś znacznie więcej, niż prostego (w przypadku wielu tworów współczesnej tzw. literatury kobiecej – wręcz prostackiego) sprawozdania z codziennej egzystencji.

Przyznam, że sam obawiałem się sięgnąć po tę pozycję, spodziewając się dziewiętnastowiecznej ramotki, pełnej niezrozumiałych dziś uniesień utopionych w języku sztucznym i egzaltowanym. Okazało się, że dostałem rzecz jako się rzekło kapitalną pod wieloma względami. Sama historia nie grzeszy oryginalnością, ale też nie o fajerwerki fabularne w niej chodzi. Owszem jest kilka momentów, które mogą podnieść ciśnienie, pamiętajmy, że historię osadzono w czasach, gdzie krewcy panowie mieli w zwyczaju wyjaśniać zaistniałe między nimi nieporozumienia za pomocą pojedynków, ale najważniejsze jest właśnie to coś pomiędzy, co sugeruje już sam tytuł. Fabuła ogniskuje wokół afektu jakim zapałał niemiecki, choć z polską domieszką krwi, hrabia do polskiej panienki, wielkopolskiej dziedziczki zamieszkującej pod poznański dworek. Nie będzie to uczucie łatwe, sprawi, że rzeczony hrabia będzie musiał gruntownie swoją egzystencję dekadenckiego utracjusza i zblazowanego bawidamka, co naturalnie wyjdzie mu tylko na zdrowie. Jego wybranka zaś zmierzyć się będzie musiała z dotąd nieznanym sobie gwałtownym, nie pozwalającym się niczym zagłuszyć, uczuciem. Rodziewiczówna fantastycznie rozegrała tę parę i dając czytelnikowi kawał rasowego romansu, przemyciła pochwałę tak wzniosłych uczuć i zachowań jak wierność, wytrwałość, szacunek dla tradycji, rodzinnych powiązań czy po prostu dla drugiego człowieka, którego nie trzeba rozumieć, by dostrzec w nim zwyczajnie człowieka. Całkiem zgrabnie rozprawia się przy okazji Rodziewiczówna z problemem ksenofobii, konfrontując bohatera ze swoją spuścizną i dziedzictwem. Bardziej jednak od wytykania i krytykowania wad interesuje ją pokazanie jak wiele można osiągnąć i jakiego szczęścia dostąpić, jeśli uda się wyrzec uprzedzeń i zwalczyć złe nawyki, nawet te wydawałoby się wytatuowane w duszy i sercu. Dowodzi tym samym, że między przysłowiowymi ustami, a  symbolicznym brzegiem pucharu, choć wydawałoby się przestrzeni nie ma zbyt wiele, to jednak zdarzyć się może dosłownie wszystko. Trzeba tylko bardzo w to wierzyć i wykazać się ogromnym determinizmem. Determinizm ów – jako się rzekło na wstępie - nie jest bynajmniej potrzebny podczas lektury tej kapitalnej powieści sprzed ponad wieku.

Rzecz niby jest znana, poniewiera się w jakichś kanonach lektur, w latach osiemdziesiątych została zekranizowana, ale wciąż chyba funkcjonuje w świadomości czytelników, jedynie jako błahe retro romansidło. Tym bardziej więc należą się ogromne wyrazy uznania dla wydawnictwa MG, że postanowiło wznowić tę nie chcącą się zestarzeć i pełną niezamierzonych przecież przez autorkę współczesnych aluzji, powieść. Cóż, takie uniwersalne i dobrze napisane rzeczy, nie mają prawa przejść do lamusa.