czwartek, 7 kwietnia 2016

High-Rise - Zatracić się w dekadencji

Gdzie się podziały te piękne dni
Mam wrażenie, że trudno odnaleźć je w pamięci
Kiedyś było tak miło
Kiedyś było tak dobrze
(ABBA, S.O.S.)


„High-Rise” jest ekranizacją powieści J.G.Ballarda „Wieżowiec”, której ducha, mistrzowsko oddali wszyscy twórcy. Amy Jumpa autorka scenariusza, stała współpracowniczka reżysera filmu Bena Wheatley’a, przeczytała prozę Ballarda przez pryzmat osobistych doświadczeń. „Z okresu mojego dzieciństwa w latach 70. w Londynie pamiętam tylko niepokój. Patrzyłam na ten burdel stworzony przez dorosłych i zastanawiałam się, jak to się skończy. Są ludzie, którzy lepiej rozumieją filozoficzne i formalne założenia prozy Ballarda. Ja wiem, jak to jest zgubić się w takim wieżowcu.”

Doktor fizjologii Robert Laing (Tom Hiddleston) wprowadza się do nowoczesnego apartamentowca, szukając anonimowości i ukojenia. Jak sam stwierdza, chciałby w końcu odpocząć.  Jego apartament mieści się dokładnie w połowie monumentalnego betonowego budynku, gdzie znajduje się rodzaj cezury, która dzieli mieszkańców na klasy społeczne. Tradycyjnie na dole uboga klasa pracująca i plebs, wyżej klasa średnia, na szczycie arystokracja, wśród której króluje architekt o jakże wymownym nazwisku Royal (Jeremy Irons).  To nie przypadkowe, że reprezentanci  poszczególnych klas wyglądają i zachowują się typowo dla swoich obozów, mają nawet imiona znaczące niczym w klasycznych dramatach. W opozycji do wspomnianego architekta, który zamieszkuje luksusowy apartament na szczycie wieżowca i niczym demiurg próbuje zawiadywać całym tym architektonicznym przedsięwzięciem, postawiony został najbarwniejszy przedstawiciel niższych pięter - twórca filmów dokumentalnych o nazwisku Wilder (Luke Evans),  idealnie ilustrującym jego dziką, nieokiełznaną naturę. Już pierwsze sekwencje w ewidentnie apokaliptycznym klimacie zwiastują to, co nieuchronne, czyli koniec jaki zawsze wieńczy sztuczne podziały i ludzkie próby zapanowania nad chaosem (kosmosem). Zwycięży natura reprezentowana przez najprostsze instynkty, patriarchalny porządek musi runąć, a na jego gruzach narodzi się kolejna idea, która niczym bańka mydlana najpierw rozbłyśnie feerią kolorów, by nieuchronnie pęknąć z hukiem. Diagnozę, jaką stawiają twórcy tej produkcji, można ująć w krótkich słowach: człowiek nie potrafi uczyć się na swoich błędach i nieustannie dąży do autodestrukcji.

Oglądając hipnotyzujące obrazy Laurie Rose, która fotografowała już kilka wcześniejszych filmów Wheatley’a, można się faktycznie zatracić. Pomaga w tym także obłędna, jak zwykle lekko niepokojąca muzyka Clinta Mansella. Dwa razy możemy też wysłuchać przeróbki sławetnego S.O.S. Abby. Raz towarzyszy nam na przyjęciu u żony architekta w barokowej skrzypcowej aranżacji, gdzie jest tłem dla dekadenckiej imprezy, na której przebrani w stroje z epoki królowej Wiktorii goście pławią się w swoim sosie glamour. Drugi raz w mrocznej triphopowej interpretacji Portishead podkręca klimat rozpadu i dzikiej degrengolady. Właściwie na każdej płaszczyźnie realizacyjnej od zdjęć i muzyki, a na reżyserii i fantastycznym aktorstwie skończywszy dostajemy produkt artstycznie wybitny. Piękny i szokujący, jak chociażby w zjawiskowej wizualnie scenie samobójstwa jednego z bohaterów, który malowniczo rzuca się z balkonu, wieloznaczny i symboliczny. Długo po seansie trzymający wrażliwość widza w kleszczach zachwytu.  Zmuszający także do przemyśleń, pobudzający do dialogu z wizją twórców, do konfrontacji z własnymi doświadczeniami i poglądami na kulturę, psychologię, tego jak organizujemy sobie świat.

Jak wspomniałem wcześniej, wizja kreowana przez Wheatley’a nie jest szczególnie krzepiąca. Pokuszę się jednak o tezę, że serce twórców bije dla porządku, jaki mogłyby zaprowadzić kobiety. W filmie znajdziemy kilka ciekawych figur, od pozornie zwariowanej żony architekta i podstarzałej zmanierowanej aktorki, poprzez zmysłową pannę Melville, inspiratorkę życia towarzyskiego nie tylko klasy średniej, aż po panią Wilder, matkę i żonę sprowadzoną do roli dziecioroba. Widzimy, jak ewoluują, jak dojrzewają do buntu, jak radzą sobie w sytuacjach ekstremalnych, jak się organizują i wspierają, podczas, gdy mężczyźni oddają się bezrozumnej rzezi i orgiom. Aż w końcu niczym mityczne erynie dokonują wyroku na oprawcach, pozostawiając przy życiu tych, którzy „świadczą im najlepsze usługi”. I pewnie mogłyby tak trwać w idealnym matriarchacie, mogłyby stworzyć społeczność, jaką pamiętamy chociażby z „Seksmisji”, niestety jednak rodzą także synów, którzy już od najmłodszych lat zaczynają snuć sny o potędze, wizje, które nieuchronnie doprowadzą kiedyś do katastrofy.

To tylko jedna z kilku intuicji, jakie wywołuje seans „Rise-high” w reżyserii Bena Wheatley’a. To dzieło, którego zwyczajnie nie można przegapić, a później opędzić się odeń i nie chcieć wrócić na dekadencką imprezę między piętrami. Byłbym zapomniał wspomnieć o jeszcze jednym. Jakby nie było, cała ta dzika wizja momentami jest szalenie zabawna, jak przystało na ciętą satyrę w brytyjskim stylu.
****
za możliwość uczestnictwa w przedpremierowym pokazie uprzejmie dziękuję portalowi sztukater.pl


niedziela, 20 marca 2016

Czarodziej Oz

Amos Oz
Dotknij wiatru, dotknij wody

tłumaczenie: Danuta Sękalska
data wydania:10 maja 2011

ISBN: 978-83-75106-88-6

wydawnictwo: Rebis



„Na komódce rzeźbiony afrykański wojownik w barwach wojennych prężył się do wściekłego ataku. Dzień o noc dzikus groził olbrzymią, groteskową męskością przerażonej dziewczynie z płótna Matisse’a. A z góry, dziwnie milczący, spoglądał niedźwiedzi łeb. Szklane ślepia skrzyły się, odbijając światło świec.” 

„Dotknij wiatru, dotknij wody” to klasyczny przypadek soczystej prozy poetyckiej, gdzie każda fraza, każdy epitet skrzy się od znaczeń i brzemienny jest w sensy, które na płaszczyźnie literackiej układają się w subtelną opowieść o splątanych losach kilkorga postaci, a w świadomości czytelnika eksplodują feerią znaczeń i odwołań do tego co sam przeżył i czego doświadczył.
Rzecz cała ma początek w małym polskim miasteczku, gdzie dociera zawierucha drugiej wojny światowej, oraz następującej po niej nowej barbarzyńskiej rzeczywistości. Rozdziela małżeństwo, które przechodzi wyjątkową próbę, by w finale połączyć się w sposób pełny, absolutny. On niczym legendarny żyd, wieczny tułacz, ona przeczołgana przez tryby bolszewickiej rewolucji, piękne duchy, które próbowały zniszczyć nieczułe groteskowe tryby historii. 
Powieść Amosa Oza, to poetycka opowieść o wiecznej miłości, o poszukiwaniu harmonii, o przenikaniu się matematycznych rozważań o nieskończoności z absolutnym, niewyrażalnym pięknem muzyki, sztuki. Wreszcie o rozpaczliwej próbie znalezienia ładu i swojego w nim miejsca pod nieczułym niebem, skąd przez szklane oko obserwuje nas dziki demiurg. A może go wcale nie ma, może nic nie jest zaplanowane, a każdy snuje własną opowieść, czasem krzyżującą się z opowieściami innych, którzy czasem zostawiają ślad bardziej trwały niż fale rozchodzące się po tafli wody.

"Zdyszane oddechy. Milczenie kobiety. Milczenie mężczyzny. Coraz większa przepaść między jej i jego milczeniem. I po chwili znowu potok słów."

Piękna to proza, gęsta od sensów, czysta poezja, idealna do niespiesznej i uważnej lektury.


piątek, 4 marca 2016

Ballada o stracie

Siegfried Lenz
Minuta ciszy.

Przekład: Maria Skalsk
Rok Wydania: 2016
ISBN: 978-83-65223-41-8
Wydawca: Dobra Literatura


Czym jest zwyczajowa „minuta ciszy” nie trzeba chyba nikomu wyjaśniać. Tradycja nakazuje, by uczcić nią pamięć tych, którzy odeszli. To w jaki sposób ją celebrujemy nie jest jednak w żaden sposób zdefiniowane i narzucone. Możemy pogrążyć się podczas tej symbolicznej chwili w nic nieznaczącej zadumie, niekoniecznie związanej z osobą, której rzeczona minuta jest poświęcona albo skupić się na wspominaniu tego, kogo fizycznie nie ma już wśród nas. Można też pozwolić sobie na rodzaj mieszanki obu tych metod i zezwolić myślom na swobodny dryf wokół zdarzeń, które czasem nawet bardzo luźno, ale jednak związane były ze wspomnianym Nieobecnym. Będzie on więc nie tylko obiektem naszych rozmyślań, ale też rodzajem katalizatora do przemyśleń szerszego kalibru. Może być też jednym i drugim, jak w powieści Lenza Siegfrieda zatytułowanej „Minuta ciszy” właśnie.

Tytułowa minuta wybrzmiewa już od pierwszych zdań powieści, a towarzyszy jej końcowy fragment Pasji według św. Mateusza Jana Sebastiana Bacha w wykonaniu chóru szkolnego gimnazjum w małej nadmorskiej nieco odrealnionej miejscowości, której próżno szukać na mapie. Nieobecną owej ceremonii jest nauczycielka angielskiego Stella, narratorem zaś, który odsłoni przed czytelnikiem strumień myśli i uczuć przewalający się niczym fale przyboju przez jego umysł, będzie jeden z jej uczniów Christian.

„Wpatrywałem się w jej twarz, nigdy wcześniej nie doznałem tak przemożnego uczucia straty; przedziwne uczucie, bo przedtem nie uświadamiałem sobie, że mam to, co utraciłem”

Tak, pani Stella Petersem była dla 18-letniego, wchodzącego w okres dojrzałości Christiana, kimś więcej, niż tylko lektorką obcego języka. Była nauczycielką w pełnym tego słowa znaczeniu, przewodniczką nie tylko po świecie literatury, poprzez którą próbowała objaśniać świat, ale także w sferze uczuć. Zawiedzie się jednak ten, kto spodziewał się będzie po tej opowieści kolejnego przyprawionego nutą niezdrowej perwersji utworu o wyświechtanej zakazanej miłości. Wydawałoby się, że to sztampowa historia, opowiedziana jest jednak w sposób tak subtelny, wyważony i perfekcyjnie skonstruowany, że chłonie się ją w niekłamanym zachwycie i napięciu charakterystycznym dla tematów nowych i nieoczywistych.

Ta niewielkich w sumie rozmiarów powiastka, nowela właściwie, bo licząca sobie ledwie sto kilkadziesiąt stron, kumuluje w sobie niesamowicie rozległy diapazon emocji, jakich doświadcza każdy młody wrażliwy człowiek przechodzący emocjonalną i erotyczną inicjację. Kapitalne operowanie niedomówieniami, metaforami i nastrojem zdradza rękę mistrza, bo faktycznie mamy do czynienia z jednym ze współczesnych, „niemieckich klasyków”, 82-letnim, stałym gościem list bestsellerów naszych zachodnich sąsiadów, u nas stosunkowo mało znanym.
A szkoda, bo mało kto potrafi tak opowiadać o wydawałoby się znajomych każdemu sprawach. Mało kto potrafi pokazać złożoność owego niezwykłego stanu, kiedy coś, co właśnie się rodzi, zostaje stłumione w zarodku, ale w jakiś osobliwy sposób nie odchodzi w niepamięć, ale zyskuje wieczne trwanie. Nie do końca przetrawione, nie zużyte, nie mające szansy, by się znudzić i spowszednieć, po wsze czasy idealne. Takie, jakie chciałoby się, by trwało, gdy się zaczyna, gdy snuje się plany i z nadzieją patrzy w przyszłość, gdy chce się zachłannie uciec z drugą osobą na bezludną wyspę, by mieć ją tylko dla siebie, na zawsze.

Ta opowieść długo po skończonej lekturze pozostaje jeszcze w świadomości czytelnika. Każe przyjrzeć się swoim przeżyciom, trafia w to, czego doświadczyć musi każdy z nas – poczucia straty i próby poradzenia sobie z nią. Potrzebne nam są takie minuty ciszy. By poukładać sobie w głowie pewne sprawy, by przeżyć je raz jeszcze, by przeżywać je stale i cieszyć się tym, że nie przemijają, że żyją w nas mimo upływu czasu i dają nadzieję.
„Minuta ciszy” pozostawia czytelnika w osobliwym rozdarciu. Z jednej strony szczerze współczuje bohaterowi, żałuje z nim, że nie dane byłe temu uczuciowi się rozwinąć, że zgasło przedwcześnie, nim dane mu było naprawę eksplodować, z drugiej zazdrości, że nie doświadczył wygasania namiętności, przykrej konfrontacji ideałów z bolesną prozą codzienności. 

Mocna i wyrazista to książka, ale pozostawiająca sporo miejsca czytelnikowi, pełna półcieni i niedopowiedzeń. Piękna, mądra i dobrze napisana.

środa, 2 marca 2016

Modni, interesujący, twórczy




Karolina Sulej
Modni. Od Arkadiusa do Zienia.
Rok Wydania: 2015
ISBN: 978-83-7943-701-6
Wydawca: Świat Książki
 

„Moda to komunikacja, język, sztuka; to nie tylko zbiór ciuchów, które modelki prezentują na wybiegu. Chalayan rozumiał, że moda nie tylko ubiera, lecz także opisuje świat – jego konflikty, pytania. A przy tym tworzone przez Chalayana projekty zawsze były „do noszenia”. Pracując z nim, uświadomiła sobie, że rzemieślnicza perfekcja, to za mało. Zrozumiała, że chce wykorzystywać swoje umiejętności, miłość do mody po to, żeby porozumiewać się lepiej z drugim człowiekiem.” 

Człowiek, o którym mowa powyżej to Hussein Chalayan, brytyjski projektant mody tureckiego pochodzenia, a wspomina o nim Monika Jakubiak,  performerka, artystka, aktywistka, nauczycielka, projektantka, krawcowa, szwaczka, konstruktorka, konsultantka, animatorka kultury i stylistka. Jedna z kilkunastu bohaterów fantastycznej pracy Karoliny Sulej zatytułowanej „Modni. Od Arkadiusa do Zienia”. W życiu bym się nie podejrzewał o zainteresowanie taką tematyką, tym bardziej czuję się w obowiązku dać upust swojemu niekłamanemu zachwytowi dla tej publikacji. Zarówno jej temat, jak i niektórzy bohaterowie (okazuje się, że kojarzyłem zaledwie kilkoro z nich), funkcjonowali wcześniej w mojej świadomości, jako mało interesujący, emocjonalnie i intelektualnie ubogi świat celebrities. Okazało się, że jest zgoła inaczej. Że za całym tym blaskiem, „glamurem”, błyskiem fleszy i pozami na ściankach, kryje się szalenie bogate emocjonalnie i artystycznie uniwersum stworzone przez niebanalnie uzdolnione i wrażliwe jednostki. Większość ze sportretowanych przez autorkę postaci, to osoby pochodzące z małych miasteczek bądź krajów nie kojarzących się z modą i awangardową sztuką, które dzięki swojej wyjątkowości, determinacji i wierze w swój talent i odmienność, osiągały szczyty, o jakich wcześniej bały się nawet marzyć. Wiele z tych ścieżek było podobnych do siebie, na tyle jednak odmiennych, że każdą z nich czyta się porównywalnym zainteresowanie.

Sulej stworzyła kapitalne portrety projektantów, zszywając je niejako z ogólnie znanych faktów z ich życiorysów, ze wspomnień znajomych i współpracowników, wreszcie z bardzo osobistych z nimi rozmów. A jest Karolina Sulej znakomitą rozmówczynią, od lat parającą się dziennikarstwem, kiedyś stylistka, dziś, jak głosi notatka na skrzydełku książki, zajmuje się antropologią mody.  I trzeba przyznać, że zajmu się kapitalnie, wyjątkowo wnikliwie i fachowo, nie zatracając przy tym lekkości pióra charakterystycznego dla blogowej felietonistyki. Kreśli soczyste, dynamiczne portrety, inspirując do dodatkowych własnych poszukiwań i drążenia tematów jakie podrzucali jej rozmówcy, a przy tym przedstawia spory kawał historii rodzimej mody od czasów transformacji ustrojowej aż do dzisiaj, a nawet dalej, kończy bowiem swój przegląd fascynujących indywiduów kilkoma szkicowymi sylwetkami najmłodszego pokolenia polskich artystów wchodzących w świat wielkiej twórczej mody.  Prócz takich tuzów i stałych  bywalców łamów kolorowej prasy jak Zień, Minge, Ossoliński, Baczyńska czy Paprocki i Brzozowski na kartach „Modnych” pojawia się też grono mniej bądź wcale nie znanych laikom postaci o nieprzeciętnych talentach i niesamowicie interesujących życiorysach. Sulej nie stawia im jednak pomników, nie kreuje na niedostępnych bożków, nie próbuje kreślić laurek czy panegiryków. Konfrontuje ich dokonania ze zwyczajnymi ludzkimi przypadłościami, z którymi stale muszą się borykać, a nieczęsto są to tematy, które wloką się za nimi od czasów dzieciństwa. O jej klasie świadczy niezbicie to, jak bardzo otwierają się przed nią jej rozmówcy i jak bardzo potrafi być taktowna w opowiadaniu o ich potknięciach i słabościach.

Z całym przekonaniem można więc pracę tę polecić każdemu, kto poszukuje tekstów o niebanalnych interesujących postaciach, o artystach przekraczających granice i wytyczających nowe ścieżki, o polskich twórcach, którzy podbijają zagraniczne rynki nie tylko swoją fantazją, ale też wyjątkową fachowością i profesjonalizmem.

piątek, 19 lutego 2016

Spuchnięta czytanka


Anna Ficner-Ogonowska
Czas pokaże

Rok Wydania: 2015
ISBN: 978-83-240-3492-5
Wydawca: Znak

 
Gdyby tę ponad 700-stronicową cegłę zawinąć w tetrową pieluchę i mocno wycisnąć, otrzymalibyśmy to, czym jest ona w istocie, czyli skromną nowelkę, z papierowymi postaciami i wątłą fabułką imitującą poetykę tasiemcowych seriali. Ja może nie jestem stosownym targetem, dla takich czytanek i omijam zazwyczaj szerokim łukiem regały z tego typu ckliwymi wydawnictwami, których autorkami są bibliotekarki, panie weterynarz czy ekspedientki, słowem grafomanki, ale na boga, powinny być chyba jakieś granice wydawniczej przyzwoitości. Wydał to Znak, założyłem więc, że będzie to coś w stylu Grocholi, która, pamiętam, była nawet zabawna. Tymczasem dostałem męczącego gniota, czytankę z rozwleczoną do granic wytrzymałości narracją, nawet nie wydumaną, ale zwyczajnie skleconą byle jak na bazie wyświechtanych klisz.

Oto bowiem główna bohaterka, studentka psychologii, udzielająca się charytatywnie w szpitalu dziecięcym, najpierw próbuje obrzydzić przyjaciółce czterdziestoletniego lekarza, w którym ta się kocha, by potem samemu ulec jego urokowi.  Problemem okaże się nieprzyzwoita różnica wieku, dodatkowo wybranek serca jest rozwodnikiem i o zgrozo ma córkę, o czym dowiemy się oczywiście po serii niby to dramatycznych nieporozumień rozwleczonych do niezdrowych rozmiarów, do tego dochodzi koleżeńska lojalność i toksyczna matka. I dwie ciotki, jednak jędza, druga przesłodzona niczym dobra wróżka z Kopciuszka. Główna bohaterka zresztą nieudolnie stylizowana jest na tej klasycznej postaci. Ale niech już będzie, nie pierwsza to i pewnie nie ostatnia ramotka wykorzystująca znane toposy i klasyczne figury. To, co boli najbardziej, co sprawiało wręcz fizyczny dyskomfort podczas lektury, to wspomniana na wstępie forma. Koszmarne dłużyzny, niepotrzebnie rozciągane dialogi, jakby żywce przepisane z pogaduszek zasłyszanych w tramwaju, mozolnie zdążające do pointy, oczywistej naturalnie. Niby mające być dowcipne, szalenie jednak drętwe, niby to wnikliwe, a w istocie infantylnie poprawne. O monologach wewnętrznych głównej bohaterki nie będę się rozwodzić, by nie pastwić się bardziej niż jest to konieczne. Bełkotliwe to, nudne i egzaltowane niczym pamiętnik gimnazjalistki, która właśnie odkryła twórczość Coelho i płacze po każdym odcinku B jak Badziewie. 

Kolejna rzecz to rysunki postaci. Autorka nie może z jakichś osobliwych względów nakreślić ich raz a porządnie, musi co kilkadziesiąt stron przypominać czytelnikowi, że ciotka Klara to irytująca i zrzędliwa starucha, a matka to apodyktyczna i nadopiekuńcza matrona. Przecież to do niczego nie prowadzi, gdyby chociaż to było w jakiś sposób zabawne, ale gdzie tam. Mamy kilkanaście razy powtórzone te same sekwencje. Ciotka narzeka i obżera się domowymi wypiekami, matka goni córkę do obowiązków i utyskuje na każdy objaw jej samodzielności. A kiedy już wydaje się, że w tym przynudzaniu była metoda, że zaraz czeka nas jakaś wolta, że wyjawiona zostanie tradycyjna rodzinna tajemnica, bo przecież wiadomo, że każda szanująca się rodzina powinna takową posiadać, dostajemy tak tanie wyjaśnienie, że doprawdy aż brak słów. 

Zresztą każdy z fabularnych pomysłów Ficner-Ogonowaskiej jest równie tani i cienki niczym botwinka matki głównej bohaterki. Pierwszy z brzegu. Oto po upojnej nocy z pociągającym doktorem, on musi jechać na dyżur do szpitala, ona wraca w skowronkach do domu. Kiedy następnie dzwoni do niego, słyszy jego zmęczony (przypomnijmy, że człowiek był po pewnie niezbyt sielankowym dyżurze) i oficjalny głos w słuchawce, rozłącza się i przechodzi załamanie. Tak, dokładnie. Kilka dni nie wychodzi z łóżka, płacze, złorzeczy, tarza się w pościeli, przegania gości. Potem oczywiście wszystko się wyjaśnienie, a następnie pojawia się kolejne nieporozumienie, związanie z wątpliwym statusem matrymonialnym absztyfikanta, wreszcie na scenę wchodzi kilkuletnia córeczka. Oczywiście jest słodka, niczym kotek, którego dostaje od nowej cioci, koleżanki tatusia i pozornie nierozwiązywalne sprawy zaczynają wchodzić mozolnie (kilkadziesiąt kolejnych stron) w klimaty sielankowe. Nie wiem, czy autorka korzystała z jakichś cudownych przepisów na wciągającą fabułę, wiem natomiast, że żaden z tych konceptów nie zagrał. Nie miał szans, biedaczek, gdyż wątłej był postury i rozmył się w morzu zbędnych przymiotników i kaskadach niepotrzebnych zdań. 
Nie zdradzę też chyba jakiejś wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że tytułowy czas faktycznie pokazał, że szkoda go było na tę wątpliwej jakości gargantuiczną czytankę o bzdetach.

niedziela, 31 stycznia 2016

Wszyscy gramy w filmie klasy C



Agnieszka Wolny - Hamkało
41 utonięć
 
Rok Wydania: 2015
Wydawca: Iskry

W czasach, gdy szalenie modnym stało się pisanie i wydawanie opasłych kilkusetstronicowych tomów, nierzadko opasłych z powodu chorobliwego przerostu tkanki leksykalnej, zwyczajnie zbędnej czy wręcz szkodliwej dla zdrowego organizmu literackiego, oto ukazuje się rzecz niebywale wręcz zwięzła. „41 utonięć” Agnieszki Wolny-Hamkało liczy sobie bowiem niespełna 200 stron i już po lekturze kilkunastu z nich dociera do czytelnika, dlaczego nie trzeba więcej. Proza to gęsta, soczysta, momentami szalenie poetycka, celna w doborze słów, oszczędna w epitety, unikająca pustych przebiegów. Czasem wystarczy kilka słów czy zdań, by wywołać obraz, skojarzenie, w umyśle czytelnika, do odmalowania którego, zły literat (będący w rzeczywistości grafomanką, niespełnioną zawodowo infantylną panią domu) potrzebuje topornych kilkudziesięciu stron upstrzonych przymiotnikami i epitetami niczym szyba rozpędzonego fiata 126p oblepiona owadzim truchłem. Tutaj jest oszczędnie i wyrafinowanie.

Choć moje początkowe skojarzenia z „Powieścią teatralną” Bułhakowa i „Sklepami cynamonowymi” Schulza, być może nie do końca są trafione, to jednak muszę przyznać, że już sam klimat tej powieści zasługuje na wyróżnienie. Jak wspomniałem gęsty, nieco duszny, wspaniale oddający czas i miejsce, w jakim dzieje się akcja. Wrocław, upalne lato, żar leje się z nieba, niby w pierwszych scenach kondratiukowej „Hydrozagadki”, stopy przechodniów, odziane w sandały lub bose, grzęzną w rozgrzanym asfalcie. Wszystko wydaje się przesunięte i nierzeczywiste. Otumanieni mieszkańcy poszukujący skrawka cienia i ochłody (ryzykując, że powiększą tegoroczną statystykę utonięć powyżej tytułowych 41) toczą swoje pozornie banalne egzystencje, nie wiedząc, że w istocie stają się nieco groteskowymi bohaterami uroczo tandetnego filmidła.

„-Ma pani gaz? Bez gazu już nie wychodzimy. Zbyt późno zamykamy sklep. „No osiedlu grasuje zamaskowany gwałciciel” – zacytowała ostrzeżenie z karteczki.
-Co to znaczy grasuje? – zapytała Ada. To słowo zawsze wydawało jej się zabawne, bajkowe, jak „musimy go powstrzymać”. Wszyscy gramy w filmie klasy C, pomyślała.” 

W takim właśnie kontekście dobrze się czyta prozę Wolny-Hamkało. W gęstwinie słów ukryło się znacznie więcej niż prozaiczna historia młodej plastyczki, która w poszukiwaniu płatnego zajęcie dostaje angaż przy awangardowej sztuce lokalnego dramaturga. Ma zaprojektować scenografię i ma wolną rękę. 

„Nie martw się o nic – uspokoił ją dyrektor. – I nie cenzuruj się. Chcesz zrobić scenografię z wielkich dmuchanych kutasów? Zrób scenografię z wielkich dmuchanych kutasów! Teraz to nie sztuka jest skandalem, tylko świat.”

No właśnie, jakże to aktualna konstatacja. Choć trzeba przyznać, że więcej w niej melancholii niż gniewu i rozczarowania światem. Więcej zdziwienia tym, jak funkcjonuje rzeczywistość, jakie stosuje uniki, jak nie daje się okiełznać i ocenić, nawet przy pomocy wódki anyżowej pitej bezpośrednio z butelki. Świetnie potwierdzają to kolejne akapity powieści i wreszcie wybornie pointują recenzje spektaklu, którego premiera bynajmniej nie przebiegła po myśli samych twórców. Bo może tym właśnie jest sztuka, owym legendarnym „nieruchomym poruszycielem”, katalizatorem spraw, których nie uświadamiamy sobie, ale które determinują nasze życie. Trochę tak właśnie wygląda ten fragment perypetii bohaterki, który odsłania przed czytelnikiem Wolny-Hamkało. Podobnie ma się rzecz z jej rówieśnikami, kolejnym pokoleniem, który wymyka się łatwej klasyfikacji i zaszufladkowania, które „reguluje emocje za pomocą xanaxu i seksu”. Poznajemy kilku interesujących przedstawicieli wrocławskiej bohemy, właściwie nie różniących się od tych warszawskich czy innych wielkomiejskich, razem z nimi przemierzamy miejsca, w których  pozostawiają swoje piętno, które próbuję organizować, ale do końca nie wiedzą jak i po co. Nie wiedzą też czy to oni decydują, tworzą i  inspirują, czy przeciwnie. Czy jakiekolwiek akcje mają sens i można mieć na coś istotny wpływ, czy „nic nie da się zrobić. Annuszka już rozlała olej”. 

Najlepsze w tym wszystkim jest jednak to, że żadne z tych pytań właściwie nie pada w „41 utonięciach” wprost i choć ogólny klimat skłania raczej do pesymistycznych refleksji, to jednak wcale tak być nie musi. Lubię, jeśli autor pozostawia między słowami trochę miejsca dla czytelnika, który może rozgościć się w nich ze swoją wrażliwością i swoim, być może nieco innym postrzeganiem spraw o jakich traktuje opowieść. Lubię jeśli inspiruje, jak chociażby w scenie z książką Malapartego.

czwartek, 7 stycznia 2016

"Czy Mieczysław Fogg jeszcze śpiewa?"



Dariusz Michalski
Poletko Pana Fogga

Rok Wydania: 2015
ISBN: 978-83-7779-328-2
Wydawca: Wydawnictwo MG

                                   
„Nie sztuka błysnąć, sztuka trwać i się nie znudzić” . Takim właśnie jakże prawdziwym stwierdzeniem Mieczysława Fogga zaczyna swoje opasłe dzieło Dariusz Michalski i trudno się z tym nie zgodzić. Nie ma też wątpliwości co do tego, że owa niełatwa sztuka udała się Panu Foggowi wybornie. Piosenki w jego wykonaniu wciąż są obecne, wciąż są grane, interpretowane, uwspółcześniane i przerabiane. Nie ma chyba słuchacza, który posiadając nawet elementarną świadomość muzyczną nie zetknął się z takimi tytułami jak „Tango milonga”, „To ostatnia niedziela” czy „Jesienne róże”. Mimo, iż debiutował w dwudziestoleciu międzywojennym, czasach już niemal archaicznych, w formacji pod wdzięczną nazwą Chór Dana, wydaje się, że wciąż jeszcze się nie znudził. Z całą pewnością jest on fenomenem nie tylko muzycznym, nie dziwi więc, że Dariusz Michalski, wybitny znawca muzyki rozrywkowej, postanowił zjawisko to, jeśli możemy tak powiedzieć o naszym wybitnym barytonie, dogłębnie spenetrować i opisać we właściwym formacie. Oczywiście nie popełnił dzieła pionierskiego, sam nawet przywołuje w odautorskim komentarzu wątpliwości jakie podnosili jego znajomi odnośnie planowej publikacji. Przecież o Foggu powiedziano już tak wiele, przecież praktycznie znany jest każdemu, czy zatem jest sens powielać to, co już niejednokrotnie przytaczano, mówili. Sam Fogg spisał też przecież autobiografię pod wdzięcznym tytułem „Od palanta do belcanta”, do której zresztą Michalski niejednokrotnie się odnośni. Co jednak istotne, konfrontuje te cytaty z innymi źródłami, przebiera we wspomnieniach znajomych, członków rodziny, zwłaszcza wnuka i żony Ireny (która dostarczyła autorowi wycinki prasowe, programy koncertów, katalogi płytowe, ulotki, listy, zapiski oraz zdjęcia) wreszcie wsłuchuje się w wypowiedzi samego bohatera, z którym udało mu się wejść w pewnego rodzaju zażyłość. I właśnie te wypowiedzi stanowią główną osnowę monumentalnego dzieła Mr Metronoma.
„Poznałem go osobiście w połowie lat siedemdziesiątych, w trakcie realizacji wspólnego programu telewizyjnego. Czyli bardzo dawno. Mijały lata, zmieniała się historia, a Fogg śpiewał, śpiewał, śpiewał…”

Café Fogg na gruzach Warszawy
(fot z książki "Poletko pana Fogga )
Mieczysław Fogg, właściwie Miecio Fogiel urodził się w 1901 roku i zmarł w 1990. Można więc pokusić się o stwierdzenie, że cały XX wiek należał do niego. A że nie był to wiek najspokojniejszy wie nawet średnio rozgarnięty gimnazjalista, tym bardziej zdumiewać może fakt, że ten nietuzinkowy artysta praktycznie nie zmienił się ani na jotę. Zawsze pogodny, elegancki, można sobie wyobrazić jak bardzo nie pasujący do siermiężnej epoki stalinizmu, a jednak potrafiący i w tak niesprzyjających i często zmieniających się drastycznie okolicznościach pozostać najwyższej próby artystą. Być może to jedna z przyczyn, dla których udało mu się zdobyć serca i uszy kilku pokoleń, pochodzących przecież z różnych światów, słuchaczy

Mieczysław Fogg, fot. Lucjan Fogiel
Spokojnie więc można polecić tę publikację nie tylko sympatykom twórczości Pana Mieczysława. Dbałość z jaką podchodzi Michalski do przedstawienia tła całej opisywanej historii budzi uzasadniony szacunek. Faktycznie trzeba mu przyznać, że owo poletko tematyczne, które sobie wytyczył, przygotował, obsiał i uprawiał rzec można koncertowo. Bogactwo faktów i ciekawostek okraszonych niezliczoną ilością fotografii i komentarzy z pewnością zawstydzi tych wszystkich, którzy twierdzili, że „przecież o Foggu, wszyscy wszystko wiedzą.” Kończąc lekturę „Poletka” być może będą mogli tak powiedzieć. Na końcu publikacji znajdziemy jeszcze curriculum vitae rodziny Foglów od roku 1802, kiedy to urodził się pradziadek Ignacy Fogiel, aż po 2012 roku, kiedy zmarł wnuk Michał, kustosz, jak o nim mówi autor, nieistniejącego, jakże jednak potrzebnego muzeum pamięci o „tamtych muzycznych czasach”. 

Czego w tej książce nie ma? Dyskografii artysty. „Pełnej listy jego nagrań – tłumaczy Michalski - zwłaszcza z międzywojennych lat trzydziestych, kiedy co tydzień powstawało ich co najmniej kilka. To temat zbyt obszerny i szczegółowy, zasługuje na osobny tom.”