czwartek, 14 listopada 2013

Powieść matrioszka

Pory Roku
Anna Borisowa aka. Boris Akunin

Wydawnictwo: Znak
Data wydania: 2013-06-06



Mimo, iż nazwisko Akunin, nie jest mi obce, jakoś nie po drodze mi było dotychczas z jego twórczością. Może dlatego, że szczególnie nie kręcą mnie pisarze, którzy są akurat trendy, to samo tyczy mody na kryminały czy retro, lub o zgrozo, dwa w jednym. Po „Pory roku” sięgnąłem, nie pamiętam już z jakiej przyczyny, intrygujące jednak wydało mi się rozpoczęcie znajomości z twórcą, od rzeczy, którą postanowił wydać pod pseudonimem. A rzecz jest zjawiskowa. Epicka, bardzo rosyjska w duchu i klimacie, gdy trzeba brutalnie szczera i prostolinijna, innym razem niemal łzawa i rzewna. Zaczyna się kameralnie, gdzieś na francuskiej prowincji,   w luksusowym domu spokojnej starości dla zasłużonych działaczy, czy zwyczajnie majętnych Rosjan.  Znajdziemy tam pysznie odmalowane postaci, niby u schyłku swej egzystencji, ale wciąż wykazujące zaskakującą witalność, jedni ciała, inni umysłu. Rzecz cała jest zresztą także eposem na cześć tej najbardziej tajemniczej części naszego ciała, tkwiącej w czaszce, często płatającej figle, ale potraktowanej z uwagą i znawstwem dającej się czasem okiełznać. Pojawia się też motyw znany tym, którzy zetknęli się z autobiografią Jean-Dominique Bauby „Skafander i motyl”, napisaną, a właściwie wymruganą jedną powieką. Motyw ten znajdzie swoją dramatyczną kulminację w finale historii, wcześniej dane nam będzie zajrzeć na karty książki – pamiętnika, jakie odsłoni przed nami mózg stuletniej, uwięzionej w „skafandrze” bohaterki. Dane nam będzie doświadczyć szaleńczych namiętności, duchowych rad ślepych mędrców, ironii i przewrotności losów ludzkich, a wszystko to na tle najbardziej doniosłych i często wyniszczających epizodów z historii ubiegłego, XX-ego wieku.  Wyniszczających fizycznie i psychicznie, ale nie łamiących ducha, którego tryumf, przyjdzie nam świętować nie raz podczas lektury.  Kiedy zaś ją skończymy, pozostawi nas ona w niepokojącym zawieszeniu, jak w sytuacji, gdy padło zbyt wiele pytań odnośnie problemów, którym mogliśmy sobie nawet nie uświadamiać. Optymiści, dopiszą sobie szczęśliwe zakończenie, gdzie sprawiedliwość i dobro święcą długo wyczekiwane, ale jednak zwycięstwo. Sceptycy i malkontenci, znajdą w finale potwierdzenie swoich opinii o ironii losu, o złośliwym chichocie stwórcy, panu marionetek. To sztuka, tak opowiedzieć wielowątkową historię, by zadowolić każdego, no, może z wyjątkiem tych, którzy oczekują  jasnej i prostej pointy, którzy nad refleksję przedkładają schemat, sztampę i czułostkowe wydmuszki.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Ptak, który kłapał zębami



Dzień dobry, Eugeniuszu
Agnieszka Osiecka
ilustracje: Elżbieta Murawska
Nasza Księgarnia, 1969, wydanie I



Kolejna dziecięca lektura wygrzebana z lamusa, gdzie inspiracją do poszukiwań była twórczość ilustratorska Elżbiety Murawskiej. Bardziej z myślą o sobie, niż o młodej, której też się spodobała, ale inaczej. Bo rzecz jest wyborna na kilku płaszczyznach, jak każde dzieło uniwersalne. Zaczyna się mocnym akcentem, kłapaniem zębami przez glinianego niebieskiego ptaka. Kupiłem to od razu, kupiła też siedmiolatka, kłapiąca dziobem do rana do wieczora, bezustannie i nie zawsze na temat, ale zawsze z jakąś intencją. Ta przemożna potrzeba ekspresji i nieustannej narracji znajduje swoje uzasadnienie także na kartach tej cudownej historii o szwedzkim glinianym ptaszku odnajdującym przyjaciół, swoje miejsce i nazwisko w dziwnym kraju nad Wisłą.


„W bajkowym świecie Agnieszki Osieckiej mieszka ptak Eugeniusz, ulepiony co prawda z gliny, ale bardzo ruchliwy, pochodzący ze Szwecji. Są bracia Fińczyk, Tuńczyk i Sardyńczyk. Są – jak zwykle u Agnieszki – jeziora mazurskie i Puszcza Piska, są mieszkańcy Mazur ze swoją kulturą i językiem, jest prawdziwa wieś Karwica Mazurska, a w Szwecji znana tylko dzieciom Dolina Przeciągów. Jest Pan Leśniczy i są niesforne pszczoły, nieraz trzeba było złapać rój, który się wyroił” – pisał Daniel Passent we wstępie do antologii „Osiecka dzieciom” (Nasza Księgarnia, 2010). Nie jestem wielbicielem kompilacji, dzieł wybranych czy „debestoffów”, dlatego wydanie utworów prozaicznych Agnieszki Osieckiej tworzonych z myślą o najmłodszych czytelnikach w tomie „Osiecka dzieciom”, jakoś szczególnie mnie nie zainteresowało. Podobnie jak z serią „Poczytaj mi mamo”. Owszem, ma to z pewnością wartość archiwizacyjną, pomaga ocalić od zapomnienia. Dużo większą jednak wartość upatrywałbym w szlachetnej akcji uskutecznianej przez kilka wydawnictw wydających reprinty pięknych książeczek sprzed kilku dekad, z czasów, kiedy krajowi twórcy, literaci z plastykami, tworzyli małe arcydzieła, kształtujące wrażliwość i gust kilku pokoleń. Potem nadeszła epoka lodowcowa, disnejowska sztanca i jej lokalne upiorne podróbki bez wyrazu. Cykl koniunkturalny na szczęście się zmienił, wróciło dobre, prócz reprintów starych mistrzów, mamy mnóstwo młodych oryginalnych twórców parających się ilustracją. 


Na szczęście wciąż jeszcze są w obiegu wspomniane wcześniej wydawnictwa sprzed kilkudziesięciu lat. Opiszę szczegółowo kilka z nich, bo lipcowe upały A.D. 2013 sprzyjały antykwarycznym peregrynacjom i zaowocowały udanymi łowami. Jednego dnia, poszukując według klucza wspomnianej na wstępie Elżbiety Murawskiej, zdobyłem trzy fantastyczne tomiki z jej ilustracjami. Woroszylski, Kulmowa i Osiecka właśnie. Pierwsze wydanie „Dzień dobry, Eugeniuszu” z  1969 roku w twardej, lekko podniszczonej oprawie, z kartkami lekko pożółkłymi z gdzieniegdzie widocznymi plamami jakby wątrobianymi, trącące przysłowiową myszką i antykwarycznym kurzem. Dla wąchających książki prawdziwy rarytas. Jedynym minusem było kilka bibliotecznych pieczątek, cena za to, a może dzięki temu, bardzo przyzwoita. Śmieszna więc, za bezcenny przecież nabytek. 

Melancholijna historia glinianego ptaka kłapiącego zębami, szukającego swojej tożsamości, pełna pozornie absurdalnych, momentami niewymownie śmiesznych epizodów (na wielskiej zabawie z pewnością przyda się fortepian, zabieramy go ze sobą). To rzecz wielowymiarowa, trafiająca, jako się rzekło, z jednakową siłą we wrażliwość kilkulatka, co w dojrzałą już, nieco może przytępioną, ale bardziej wyczuloną na ironię osobowość rodzica. Przede wszystkim fantastycznie zilustrowana. Ilustracje Elżbiety Wasiuczyńskiej w zbiorze „Osiecka dzieciom” też dają radę, dzięki stylizacji na dziecięcą kreskę, wpisują się znakomicie w klimat tekstów, daleko im jednak do kapitalnych impresji Murawskiej z 1969 roku.







sobota, 17 sierpnia 2013

"Wody wielkie nie zdołają ugasić miłości"


Wody wielkie
Arne Dahl
Wydawnictwo Czarna Owca, 2013


Tytułowe „wody wielkie” to fraza będąca fragmentem cytatu z Pieśni na pieśniami, który jak nie trudno się domyślić, będzie w istotny sposób organizował przebieg wypadków w kolejnej odsłonie kryminalnego cyklu Arne Dahla. Zaznaczyć mi trzeba, że był to mój pierwszy kontakt z twórczością szwedzkiego machera od mrocznych thrillerów. Coś jednak czuję, że nie ostatni. Chętnie sięgnę po wcześniejsze odsłony (ta jest piąta) cyklu z Drużyną A w roli głównej. Nie chodzi bynajmniej o nawiązanie do amerykańskiego serialu, gdzie dzielne chłopki do zadań specjalnych spuszczali młóckę niedobrym bandziorom, nie stroniąc od wesołkowatych grepsów i klimatu zabaw dla dużych chłopców. Tutaj mamy do czynienia ze specjalną jednostką policji walczącą z przestępstwami o międzynarodowym zasięgu. Specjalną także z tego względu, ze tworzą je nieprzeciętne osobowości, wyjątkowo inteligentne, choć każde na swój sposób, obdarzone unikatowymi umiejętnościami i cechami, razem tworzące świetnie działający organizm, momentami także po ludzku zgrzytający. Te rysy i braki rozgrywa Dahl znakomicie, nie mamy najmniejszych wątpliwości, że czytamy o osobach z przysłowiowej krwi i kości, nie raz też dane jest nam tej krwi powąchać i posmakować mięsa. Autor znakomicie kreuje wewnętrzne światy każdej z postaci, snuje subtelne psychologiczne dywagacje, buduje skomplikowane i różnorodne introspekcje, ale nie stroni też od mocnych środków wyrazu, naturalistycznych i brutalnych, charakterystycznych dla thrillerów. Nawet jednak w tych momentach czujemy niezbędność takich zabiegów, silne uzasadnienie w toku narracji. Nie do przecenienia jest także ich wartość poznawcza, dowiadujemy się na przykład, w jaki sposób można precyzyjnie oszacować moment zgonu ofiary i jak bardzo przydatne są w tym owady. Sceny te przywodzą na myśl sławetną pracą „Trup: od biologii do antropologii” Louis-Vincent Thomasa. Szczególnie imponująca jest jednak warstwa psychologiczna powieści. Wiadomo wszelako, że nikt tak jak Skandynawowie, nie potrafi penetrować mrocznych meandrów człowieczej psyche. Nie bez kozery też jedna z trzecioplanowych postaci nosi nazwisko Kierkegaard. Dahl, mimo tej całej ciężkości gatunkowej, potrafi też w odpowiednim momencie puścić oko do czytelnika, rozładować umiejętnie nabrzmiałą atmosferę. Proponując wycieczkę w świat międzynarodowych zbrodni inspirowanych ksenofobicznymi instynktami, a sterowanymi przez koncerny farmaceutyczne, ofiaruje w finale klasyczne katharsis. I to nie tak, że wszystko się dobrze kończy, pojawia się jednak nadzieja na drugą szansę, dla tych, którzy na nią zasługują.

poniedziałek, 29 lipca 2013

full dark, no stars


Czarna bezgwiezdna noc
Stephen King
Wydawnictwo Albatros A.Kuryłowicz, 2013




„Historie zamieszczone w tej książce są szalenie mroczne, jak wskazuje sam tytuł. Czasami pewnie ciężko będzie wam je czytać. Jeśli tak, mogę was zapewnić, że miejscami równie trudno było mi je pisać.” Posłowie do rzeczonego zbioru 4 nowel, opublikowanych w 2010 roku, stanowi bardzo ciekawy materiał, zdradzający kilka tajemnic kuchni mistrza Stephena. Znajdziemy w nim też podane na tacy inspiracje dla każdego z tekstów oraz potwierdzenie tego, co przeczuwaliśmy czytając te głęboko osadzone w znanej nam rzeczywistości historie. Nie ma w nich bowiem ufoków, łaknących krwi samochodów czy klasycznych wampirów. Są ludzie, a ci jak widomo potrafią przerazić bardziej niż najwymyślniejsza nawet fantastyczna kreatura. King nie stawia oczywiście tezy, że ludzie są z gruntu źli i zdolni do niewyobrażalnych podłości i okrucieństwa. Pokazuje jedynie ich makabryczne zachowania, dogłębnie je analizując, dopuszczając do głosu argumenty wszystkich stron,  bez krytyki i łatwych usprawiedliwień.  Ma King tę łatwość w budowaniu postaci, do których łatwo się zbliżyć, nawet jeśli ich zachowania są odpychające. Jest nie tylko mistrzem w budowaniu stosownego do uprawianego gatunku nastroju, ale wspaniale też oddaje realia, w jakiś osadza opowieść. Mistrzowsko konstruuje dialogi, sprawiając, że wypowiadające je fikcyjne przecież osoby,  w naszej świadomości ożywają, brzmią jak postaci z reportażu, opowieści wścibskiej sąsiadki czy te, z którymi żyjemy pod jednym dachem. Zaczynamy od obrazka z czasów przed wielkim kryzysem (opowiadanie zatytułowane 1922), gdzie na zapyziałej farmie misterny i wydawałoby się prosty plan sfrustrowanego gospodarza zbiera swe mroczne żniwo. Kolejna historia to odwrócenie perspektywy. W scenografii znanej z Teksańskiej masakry czy Wrong Turn, śledzimy losy ofiary gwałtu, która skutecznie realizuje swoją vendettę. Sposób w jaki uzasadnia swoje zachowanie we wnikliwej introspekcji na jakiej zbudowane jest opowiadanie (Wielki kierowca), przekonuje do tego stopnia, że nie możemy jej nie kibicować. Z rozważań w klimacie „a jak ja zachowałbym się na jej miejscu” przechodzimy do problemu zazdrości i klasycznego hiobowego „dlaczego mnie to spotyka” czy „ile bym dał za to, by mieć jak inni”. No właśnie, podobno wszystko jest kwestią ceny, wystarczy jedynie podjąć wyzwanie i spisać cyrograf. Bohater umierający na raka staje przed szansą dobicia takiej szatańskiej transakcji (Dobry interes). Finałowa historia z pierwszą tworzą rodzaj klamry spinającą te mroczne opowieści w ciężki do przełknięcia, bo trudny do zaakceptowania, obraz ludzkiej potworności. Mamy koleją historię małżeńską (Dobrane małżeństwo) dziejącą się współcześnie, rozwijającą motywy relacji z najbliższymi nam osobami, o których wydawałoby się wiemy więcej, niż oni sami. Po raz kolejny okazuje się, że nie tylko ich nie powinniśmy być pewni, ale i samych siebie. 

sobota, 27 lipca 2013

nauka moresu

Król kocur
Gyula Illyes
ilustracje: Elżbieta Murawska
Nasza Księgarnia, 1974



Jest rok 1974, mam wówczas kilka miesięcy i nie zdaję sobie sprawy, że w polskich księgarniach ukazuje się przekład bajki węgierskiego twórcy Gyuli Illyes zatytułowanej „Król kocur”. Wydawnictwo w twardej oprawie, pięknie ilustrowane przez Elżbietę Murawską. Mam do dnia dzisiejszego (lipiec 2013) kilka publikacji wydanych przez Naszą Księgarnię, z charakterystycznym logo kota w butach dzierżącym napis: moje książeczki. Na „Króla kocura” natknąłem się jednak dopiero teraz, parę dni temu, myszkując po antykwariatach w poszukiwaniu książek lustrowanych przez Państwo Murawskich.


 - Jestem król Kocur!
- Król Kocur? Nigdy o takim nie słyszałem!
- Zaiste, powinieneś był słyszeć. Jestem taki potężny, że każde zwierzę potrafię nauczyć moresu!


Ta stosunkowo niewielka objętościowo historia, to klasyczna, rzec można, bajka zwierzęca, gdzie pod puchatą sierścią i miłym futerkiem kryją się plugawe czasem i bardzo ludzkie przywary. To opowieść o tym, jak łatwo jest manipulować czyjąś opinią o nas, jak łatwo też samemu zatracić się  w roli, jaką inni nam narzucają lub jaką programujemy sobie sami. Tytułowy kocur, to postać bardzo niejednoznaczna, zagubiona w sumie i ostatecznie zalękniona. Tę niedookreśloność świetnie oddają ilustracje Murawskiej, która przedstawia kocura w kilku kolorystycznych wersjach, w kilku zdawałoby się wcieleniach czy przebraniach. Historia cała nie kończy się klasycznym morałem, ale gorzką w wymowie pointą. Zaprasza do dialogu i jest to rzecz niebywale cenna, podczas wspólnej z małym czytelnikiem lektury.
Obcując z tym niemal 40-to letnim wydawnictwem, przypomniałem też sobie, że książki nie tylko się czyta i ogląda, ale także wącha. I nie chodzi mi wcale o woń zatęchłej piwnicy, ale o lekko przykurzoną, cierpką,  jakby torfową nutę. Coś jak kilkunastoletnia whiskey.

wtorek, 23 lipca 2013


Berlin, późne lato
Grzegorz Kozera

Wydawca: Dobra Literatura, 2013

Berlin, późno lato, to romantyczna w klimacie historia o tym, jak umiera nadzieja. Późnym latem 1943 roku Berlin zdecydowanie nie był dobrym miejscem do życia. Kłopoty z zaopatrzeniem, nocne naloty aliantów, lęk przed donosem wiernych brunatnej władzy szpicli, dojmujące poczucie klęski i bezsensu wojny. Kreśląc obraz stolicy III Rzeszy Kozera proponuje ciekawą perspektywę. Wszystko, co dzieje się wokół głównej postaci literata Otto Petersa, duchowego spadkobiercy romantycznego twórcy Heinricha von Kleist i wyklętego przez nazistowską propagandę Remarque’a, którego „Na zachodzie bez zmian” często czytuje, przywodzi na myśl obrazki, jakie znamy z naszej martyrologii. Zarówno z czasów okupacji, jak i późniejszego stalinowskiego terroru. Z tą różnicą, że ich ofiarami są przedstawiciele „rasy panów”. Od razu dodajmy, że przedstawiciele wyklęci, traktowani przez nazistów na równi, ze znienawidzonymi „podludźmi” z bliskiego wschodu. Galernicy wrażliwości, intelektualiści, artyści, wychowani w duchu tolerancji i umiłowania wyższych wartości idealiści. Obrazy nalotów w skórę odzianych gestapowców przywodzą na myśl rodzime wizyty smutnych panów z SB, a prowokacje w stosunku do mniejszości seksualnych i łowy na nie aryjskich obywateli jeżą włosy, bo przerażająco rymują się z losami mieszkańców okupowanych miast. W takim właśnie podłym czasie przytrafia się bohaterowi uczucie, które zmienia jego uległą wegetację w dynamiczną feerię zdarzeń. Jego związek z Polką, uciekinierką z obozu nadaje nowy sens jego egzystencji. Im bardziej uczucie rozkwita, tym bardziej nakręca się spirala zła wokół Petersa i jego bliskich, kierując historię ku fatalnemu rozwiązaniu. Rozstaniemy się z bohaterem w pobliżu Wannsee pod Berlinem, gdzie wspomniany już Kleist zastrzelił się wraz ze swoją przyjaciółką, Henriettą Vogel. Według historyków literatury był to chłodno przemyślany czyn estetyczny, do którego długo się przygotowywał, a spowodowany był poznaną w 1801 roku filozofią Kanta i ideą niepoznawalności prawdy. Książka Kozery, napisana klasycznym stylem, pełna odwołań do niemieckiej kultury lecz przesycona iście słowiańską wrażliwością, długo jeszcze po odstawieniu jej na półkę nie daje o sobie zapomnieć. Będąc z jednej strony świadectwem mrocznych czasów, jest historią pod każdym względem uniwersalną. Autor w posłowiu wymienia kilka pozycji źródłowych, z których czerpał wiedzę historyczną, ewidentnie broni się jednak przed opatrzeniem swojej zbeletryzowanej wersji dziejów dopiskiem o fikcyjności biorących w niej udział postaci.

niedziela, 9 czerwca 2013

Z dedykacją dla Mrówek (jeśli wiesz, co chcę powiedzieć)

[geim], Anders De La Motte
Wydawnictwo Czarna Owca, 2012

Jeśli na hasło „szwedzka literatura kryminalna” budzą się w Tobie skojarzenia w rodzaju: neurotyczny zapijaczony inspektor/detektyw po pięćdziesiątce i po przejściach na tropie zbrodni sprzed lat, której ślady znajduje brodząc przez ośnieżony krajobraz, ta pozycja Cię zaskoczy. Od razu zaznaczam, że nie jestem wybitnym znawcą teksów Mankella czy Lackberg, lubię jedynie czasem zanurzyć się w dobrze znanym skandynawskim piekiełku. W wypadku [geim] przydarzyła mi się zgoła inna przygoda. Być może mamy tu do czynienia z jakimś kolejnym, młodym, sądząc po fotografii autora na obwolucie, pokoleniem szwedzkich pisarzy kryminalnych. Za młodością świadczy też kontekst, w jakim osadzona jest historia tytułowej Gry. Najkrócej można określi go jako popkultura XXI wieku, choć zdarzają się też bardziej klasyczne odniesienia jak chociażby „Północ, północny zachód” Hitchcocka z 1959 roku. Ci, którzy lubują się w tropienia wszelkich objawów inspiracji i nawiązań, będą z pewnością usatysfakcjonowani, roi się bowiem w Grze od przeróżnych bardziej bądź mniej wyraźnych śladów. Pojawiają się tytuły wymienione z imienia i nazwiska, jak „Wróg publiczny” czy „Teoria spisku” albo wspomniany już film z Cary Grantem. Całość przywodzi na myśl rewelacyjny „Dom gry” Mameta czy zainspirowaną nim nomen omen „Grę” Finchera. O specyficznym rodzaju gry właśnie traktuje debiut De La Motte, jakże bliskiej mobilnemu pokoleniu facebooka. Przy okazji odwoływania się do dzieł filmowej popkultury, nie mogę pominąć przełomowego pod wieloma względami dzieła braci Wachowskich. Przewracając ostatnią stronę [geim] i odkładając książkę na półkę, miałem podobne wrażenie, jak przed mniej więcej trzynastoma laty, kiedy po seansie „Matrixa” wychodziłem z kina i rozglądałem się podejrzliwie dookoła. Już za samo to wrażenie, że nic nie jest takie, jakim się nam jawi, należą się autorowi brawa, a zaprawdę, nie jedyna to przyjemność z obcowania z lekturą „Gry”. Dostajemy to, czego spodziewaliśmy się zerkając pobieżnie na okładkę i krótką informację na obwolucie. Autor, mimo iż debiutant, intuicyjnie wie, gdzie przyspieszyć akcję, gdzie zaś przyspieszyć ją jeszcze bardziej albo zaproponować nieoczekiwaną woltę. To oczywiste atrybuty gatunku. Jeśli dołożymy do tego język postaci, dokładnie dwójki głównych bohaterów, różnicowanych przez sposób wypowiadania się, zdradzający ich fascynacje, lęki i upodobania, otrzymamy rzecz o wyjątkowej konsystencji i smaku. Doskonałe czytadło na upalny wakacyjny weekend czy infernalną w klimacie podróż pociągiem na trasie Warszawa-Katowice z jednej strony i utwór drażniący, inspirujący, nie nachalnie dający do myślenie z drugiej. Może nie jest to rzecz wybitna, warsztatowo jednak sprawna i dająca wiele przyjemności w odbiorze. Bez dreszczyku żenady. Grozy za to jak najbardziej. W swojej klasie klejnot.

sobota, 1 czerwca 2013

Bombonierka pani z magla

Bomba czyli Alfabet polskiego szołbiznesu
Karolina Korwin Piotrowska

The Facto, 2013

Lubię czasem poczuć na plecach dreszczyk żenady. Zaglądam wtedy na portale o słodko brzmiących nazwach, by rzucić okiem na galerię pajacyków zwanych powszechnie celebrytami. Pewnie więc rzeczona potrzeba skłoniła mnie do sięgnięcia po pozycję zatytułowaną szumnie „Bomba czyli alfabet polskiego szołbiznesu” autorstwa Karoliny Korwin Piotrowskiej. Potrzeby nie zaspokoiłem, tradycyjnie już w kontaktach z autorką, czułem permanentną irytację. Pozycja „Bomba” jest równie nic niewnoszącą pozycją co program Magiel towarzyski nadawany w jednej z komercyjnych telewizji. W TV pani z magla z kolegą robią przegląd badziewia prasowego i z przejęciem je komentują, psując tym samym przyjemność z samodzielnego kontaktu z żenującymi kreacjach tych co to mają przysłowiowe parcie na szkło. Ja rozumiem, że świat celebrytów, to czasem rzeczywistość z innej galaktyki, ale czy faktycznie (wejdźmy na moment w poetykę Bomby) wymaga on przewodnika i komentarza? W Bombie mamy zestaw nazwisk wybranych według klucza wiadomego jedynie autorce. Rzecz ma traktować o polskim szołbiznesie, a pojawiają się tam takie nazwiska jak Gajos, Braunek, Lubos, Torbicka, które chyba jednak są z trochę innej bajki. Ale ok., pani z magla przytacza je, żeby nie było, że nurza się li tylko w tematach prymitywnych, wytykając botoks, chałtury, braki w inteligencji. Nazwiska wywleczone ze świata kultury mają pewnie spełniać rolę wysublimowanego benchmarku. Mogłoby to nawet zagrać, gdyby autorka powstrzymała się przed tanim moralizatorstwem i nachalnym komentarzem ustawiającym ją w roli arbitra elegancji. Te wszystkie „naprawdę warto”, „po co to zrobiła”, „niech zrobi to czy sio, a nie robie tego czy innego”, są wyjątkowo irytujące. Podobnie jak pensjonarskie oceny czyichś zachowań, argumenty jak z gimnazjalnych rozprawek i pisane dużymi literami epitety przy swoich idolach w stylu jakże bliskim Coelho. Autorka już we wstępie, w jej mniemaniu autoironicznym, zdradza się ze swoją potrzebą bycia pisarzem. Potrzeba to potężna i doskonale to czuć. Bomba nie będzie też ostatnią próbą zaistnienia przez panią z magla na księgarskich półkach. Gdyby nie miała takiego zamiaru, spełniłaby obietnice z informacji na obwolucie. W haśle dotyczącym poczucia humoru wspomina o mailach od celebrytów, rzekomo kompromitujących. Ta sugestia – zresztą w całej publikacji pojawia się więcej stwierdzeń w rodzaju wiem, ale nie powiem – pokazuje czym mogłaby być Bomba, gdyby zabrał się za nią ktoś, komu faktycznie nie zależy na opinii środowiska, które stara się obśmiewać. Ktoś taki zamknąłby sobie pewnie wiele furtek, ale przynajmniej nie sprowadzałby się do roli przydrożnego pieska, ni to zaczepnego, w rzeczywistości jednak zainteresowanego głównie obwąchaniem cudzych majtek. Otrzymujemy więc serię bardziej lub mniej malowniczych obrazków (genialne nogi Gessler, zacna ręka Wellman), bardziej bądź mniej logicznych opinii („nie powinna pisać swoich tekstów”), które jednak większego fermentu w odmalowywanym, choć niezdefiniowanym przez autorkę, szołbiznesie nie poczynią. Można by rzecz całą streścić przytaczając rymowankę „Wpadła bomba do piwnicy, napisała na tablicy: s.o.s, głupi pies”. Nie ma bowiem zapowiadanego jadu(„dziennikarka z gatunku jadowitych”, „postrach pseudogwiazd”), jest raczej gmeranie w cudzym nosie, wytykanie, że zrobiło się coś dla pieniędzy, jakby to miało być zbrodnią. Wytykanie głupoty i gloryfikowanie zwyczajnego w sumie racjonalnego działania, świadczy zazwyczaj o utajonych kompleksach, ale w sumie kogo to może zajmować. W bombonierce pani z magla jest też parę stwierdzeń mało wiarygodnych, jak chociażby pojawiające się w ociekającej sympatią notce na temat niejakiej Cichopek: „Kasia postanowiła zarobić na zrzucaniu pociążowej wagi i napisała poradnik „Sexy mama”. Zdaje się jednak, że wkład Cichopek w to przedsięwzięcie to jedynie zgoda na użycie swojego nazwiska na gotowej już publikacji, na sprzedaniu której wydawnictwo szukało chwytliwego sposobu. Trudno też zgodzić się z pointą panegirycznej notki o pani kucharce rewolucjonistce, bo przecież najlepszy tatar w Warszawie wcale nie jest u Fukiera, ale w Żywicielu przy placu Inwalidów.

piątek, 10 maja 2013