piątek, 9 grudnia 2016

Pod prąd z Biedroniem


Robert Biedroń, Magdalena Łyczko
Pod Prąd
 

ISBN: 978-83-7945-456-3
Wydawca: Edipresse


Jestem chłopakiem z Krosna, któremu często idąc pod prąd udaje się spełniać swoje marzenia. Liderem, który umie prowadzić dialog i pociągać za sobą ludzi. Synem, bratem, kolegą i w końcu też partnerem Krzyśka. Człowiekiem kochającym i szanującym naturę, z empatią patrzącym na los zwierząt. Politykiem, który kocha Polskę, stawia na zrównoważony rozwój, nowoczesne, uczciwe państwo dające równe szanse każdemu, wspierające edukację i kulturę, zapewniające bezpieczeństwo i rozwój. Ale przede wszystkim jestem i zawsze będę sobą, Robertem Biedroniem.”

„Pod prąd” to klasyczny wywiad-rzeka, na poły biograficzna opowieść silnie osadzona we współczesności. Opowieść tę snuje, przepytywany przez Magdalenę Łyczko, Robert Biedroń, jedna z najbarwniejszych postaci sceny politycznej ostatnich lat. Znany działacz i aktywista kojarzony z ugrupowaniami i formacjami lewicowymi, w poprzedniej kadencji poseł efemerycznego i nieco ekscentrycznego Ruchu Palikota, od 2014 roku prezydent Słupska. Czy za parę lat prezydent Polski? Na to i wiele innych pytań stara się znaleźć odpowiedź interlokutorka naszego bohatera. Przede wszystkim jednak skupia się na tym jednym najważniejszym: kim pan jest panie Biedroń, skąd się pan wziął i dokąd podąża.

Cała rozmowa została podzielona została na pięć, rzec można, bloków tematycznych, dzięki czemu udało się ją skonstruować w sposób bardzo uporządkowany i składny. Nie ma tu chaosu, bylejakości i miałkości, jakie często cechują rozmowy z osobami z pierwszych stron gazet, które do tego są politykami. Brak charakterystycznego dla tych środowisk kunktatorstwa, owijania w bawełnę, odwracania przysłowiowego kota ogonem, czy zwyczajnego ściemniania. Nie ma nawet koloryzowania ponad miarę, bo nie jest to zwyczajnie potrzebne. Z rozmowy tej aż bije chęć szczerego dialogu, podzielenia się całym sobą, bez zbędnych ozdobników, niedomówień czy dwuznaczności. Co ważne, wszystko to opowiedziane jest w sposób pozbawiony fajerwerków, bez epatowania czy nawet sugerowania treści skandalicznych czy nieobyczajnych. Kładę na to nacisk nie bez kozery. Wiadomo bowiem wszem i wobec, że bohater tej rozmowy jest homoseksualistą. Jeden z rozdziałów nosi tytuł „Jestem gejem”, drugi „Krzysztof” i poświęcony jest wieloletniemu partnerowi Biedronia, a właściwe nie tyle jemu, co ich wzajemnej relacji. Pozostałe rozdziały dotyczące dzieciństwa, kobiet i polityki, są oczywiście równie istotne, ponieważ dopełniają obrazu tej nietuzinkowej i barwnej postaci (miałem nie używać zbyt afektowanych przymiotników odnośnie Biedronia, ale zwyczajnie nie sposób się powstrzymać), ale przecież to właśnie jego orientacja seksualna, jest tym, co niestety najbardziej interesuje tak zwaną opinię publiczną. Biedroń ma oczywiście tego świadomość, kiedy opowiada o sytuacjach związanych z życiem zawodowym, porównuje się często do kobiet, które przez pracodawców, wyborców itp., traktowane są jednak nieco inaczej niż mężczyźni. Winne są temu oczywiście stereotypy, uprzedzenia, które poniewierają się w naszej przesyconej fasadową religijnością narodowej tradycji.

Osoba Biedronia z pewnością przyczyni się do walki z całym tym wypaczonym poglądem na społeczne role, które determinuje seksualność. Z całą świadomością tego, że to właśnie przez pryzmat niej jest postrzegany, stara się w tym wywiadzie sprzedać przede wszystkim siebie jako człowieka. Osobę szczęśliwą, która chce się tym szczęściem dzielić z innymi. Cóż, czyż nie tego właśnie powinniśmy oczekiwać od lidera, przywódcy, polityka, prezydenta?
„O Biedroniu mówią, bo jest postacią, którą łatwo pokazać, umieścić w gazecie, przeprowadzić z nim wywiad. Jest wyrazisty, mówi w sposób dość zrozumiały dla społeczeństwa, potrafi się komunikować. Pewnie dlatego jest atrakcyjny dla mediów. Ale to dobrze, bo dzięki temu ludzie widzą, jak działa ta „straszna” polityka. O wielu tematach samorządowych udaje się rozmawiać, co już jest sukcesem samym dla siebie. Rozmawiamy o problemach z budżetem, o postępowaniach sądowych, o aquaparkach, o tym, co budować, a czego nie budować.”

„Pod prąd” to szalenie budująca publikacja. Przywraca nadzieję w klasę polityczną, która w ostatnim czasie straszenie się zdezawuowała i dowodzi bezsprzecznie, że faktycznie warto być uczciwym w stosunku do siebie i innych. Kapitalna rzecz, świetnie się ją czyta.  Praktycznie dla każdego.

sobota, 15 października 2016

Biały Murzyn Europy


Łukasz Makuła
Biały murzyn Europy
Rok Wydania: 2016
ISBN: 978-83-63879-64-8
Wydawca: Jirafa Roja 


Parę lat temu Janusz Korwin-Mikke na forum Parlamentu Europejskiego zabrał głos w sprawie płacy minimalnej. Oczywiście zrobił to w charakterystyczny dla siebie sposób: „Płacę minimalną wprowadzono i 4 miliony młodych ludzi straciło pracę. Tam chodziło o 4 miliony murzyńskich nastolatków, a tu mamy 20 milionów młodych Europejczyków, którzy są Murzynami Europy.” Wywołał tym zrozumiałe oburzenie, dla formy jednak wypowiedzi, nie zaś za zwrócenie uwagi na istotę zjawiska. Zjawiska, które fantastycznie zbeletryzował Łukasz Makuła w swojej brawurowej powieści o tytule wprost zaczerpniętym z wypowiedzi polityka: „Biały murzyn Europy”. Rzecz jest kontynuacją debiutanckiej prozy Makuły. Bohater, Mundek, jest już nieco starszy, bardziej doświadczony, zgorzkniały i cyniczny, bardziej też zniszczony dragami, alkoholem i bandyckimi wyskokami. Wciąż próbuje zmierzyć się z przeszłością, wciąż nie udaje mu się spacyfikować do końca swojej romantycznej, poetyckiej wręcz natury. Pozuje na zbója, na żula z marginesu, wrednego egoistę, który poznał brudne zasady gry zwanej życiem i który postawił sobie za cel egzystencji wtryniania co i rusz patyka w szprychy tego znienawidzonego mechanizmu. Bliski jest w tym bohaterom Marka Hłaski, z którego cytat pojawia się w charakterze motta na wstępie książki „Świat dzieli się dwie połowy, w jednej z nich jest nie do życia, w drugiej nie do wytrzymania.”

Akcja tej utrzymanej w duchu łotrzykowskiej powieści historii, pełnej szalonych zwrotów akcji, barwnych postaci i egzotycznych krajobrazów, zaczyna się na szpitalnym oddziale odwykowym, gdzie bohater budzi się po kilku dniach walki z silnym zatruciem alkoholowo-narkotycznym. Poznaje tam bratnią straceńczą duszę i po wyjściu na złudną wolność, rusza z nim w podróż pozornie bez celu i przeznaczenia. Dołącza do nich uliczny grajek, który niczym średniowieczny minstral umilał im będzie tę straceńczą wyprawę, komentując przy tym bieżące wydarzenia, wprowadzając tym samy pierwiastek poetycki w prozę życia oraz przypadkowo poznana dziewczyna z dredami, którą niczym klasyczną pannę w opałach uratują z rąk prześladowców i przyłączą do swojej wesołej kompanii. Blisko tej prozie do twórczości wspomnianego Hłaski, pojawiają się echa i nawiązania do twórczości Bukowskiego i Millera, uważny czytelnik wychwyci też sporo subtelnych nawiązań do utworów i twórców kultury wysokiej i tej nieco niższej, tak zwanej popularnej. Pojawią się odwołania do twórczości Toma Waitsa, ról Bogusława Lindy, wreszcie w jednej ze scen przewinie się kilka historycznych postaci, które odegrały niebagatelne role w dziejach świata. To wszystko jednak tylko imponderabilia, błyskotki, które umilają lekturę tej świetnie napisanej, niełatwej w gruncie rzeczy książki. Choć może inaczej, bo nie o umilanie przecież tu chodzi, ale o próbę zawarcia w tej obłąkańczej historii odautorskiego komentarza do aktualnej sytuacji na świecie, zwłaszcza sytuacji, w jakiej znajdują się młodzi ludzi, aż do spojrzenia na siebie z szerszej, egzystencjalnej perspektywy. Okazuje się, że bohaterom nie chodzi tylko o rozróbę i zgrywę. Owszem wyrażają w ten sposób swoją frustrację, swój bunt, który nieobcy jest przecież ludziom z ich generacji we wszystkich epokach, ale tęsknią za czymś autentycznym i prawdziwym, co mogłoby być dla nich czymś w rodzaju punktu odniesienia.

Można, a nawet trzeba traktować tę książkę, jako głos pokolenia, autorowi udaje się bowiem trafnie zdiagnozować i opisać wiele bolączek współczesnego świata, który mimo pozornej otwartości i wolności, wciąż nie pozwala znaleźć remedium na odwieczne problemy. Przy całym swym ciężarze gatunkowym, jest to jednak rzecz tak zgrabnie napisana, że lektura jej sprawić powinna przyjemność każdemu czytelnikowi, potrafiącemu docenić stylistyczną maestrię i umiejętność opowiadania. „Pamiętaj – mówi do Mundka Hłasko w jednej z delirycznych scen – najważniejsza jest opowieść i to już tylko twoja sprawa, jak ją opowiesz. Koniec końców, najpierw było słowo.”
 

piątek, 7 października 2016

Między ustami, a brzegiem pucharu



Maria Rodziewiczówna 
Między ustami, a brzegiem pucharu
ISBN: 978-83-777-9265-0    
Wydawca: Wydawnictwo MG


Powieść Rodziewiczówny, to z jednej strony historia miłosna, jakich wiele, z drugiej jednak rzecz tak wybornie napisana i opowiedziana, z tak mistrzowsko skrojonymi postaciami i dialogami wycyzelowanymi tak perfekcyjnie, że choć skrzą się dowcipem i wystudiowaną zadziornością, brzmią niczym żywa, nie poddana odautorskiej korekcie, mowa. Aż nie chce się wierzyć, że „Między ustami, a brzegiem pucharu” ujrzała światło dzienne w ostatniej dekadzie XIX wieku. Czytana dzisiaj nic, a nic nie trąci przysłowiową myszką, przeciwnie nawet, tchnie świeżością i świetnie wpisuje się w wiele współczesnych problemów. Za niedzisiejszy można uznać styl tej powieści, finezyjny i pełen dbałości o każdy detal, w którym znać rękę autora świadomego swojego warsztatu, szanującego czytelnika, który sięgając po literackie dzieło oczekuje przecież czegoś znacznie więcej, niż prostego (w przypadku wielu tworów współczesnej tzw. literatury kobiecej – wręcz prostackiego) sprawozdania z codziennej egzystencji.

Przyznam, że sam obawiałem się sięgnąć po tę pozycję, spodziewając się dziewiętnastowiecznej ramotki, pełnej niezrozumiałych dziś uniesień utopionych w języku sztucznym i egzaltowanym. Okazało się, że dostałem rzecz jako się rzekło kapitalną pod wieloma względami. Sama historia nie grzeszy oryginalnością, ale też nie o fajerwerki fabularne w niej chodzi. Owszem jest kilka momentów, które mogą podnieść ciśnienie, pamiętajmy, że historię osadzono w czasach, gdzie krewcy panowie mieli w zwyczaju wyjaśniać zaistniałe między nimi nieporozumienia za pomocą pojedynków, ale najważniejsze jest właśnie to coś pomiędzy, co sugeruje już sam tytuł. Fabuła ogniskuje wokół afektu jakim zapałał niemiecki, choć z polską domieszką krwi, hrabia do polskiej panienki, wielkopolskiej dziedziczki zamieszkującej pod poznański dworek. Nie będzie to uczucie łatwe, sprawi, że rzeczony hrabia będzie musiał gruntownie swoją egzystencję dekadenckiego utracjusza i zblazowanego bawidamka, co naturalnie wyjdzie mu tylko na zdrowie. Jego wybranka zaś zmierzyć się będzie musiała z dotąd nieznanym sobie gwałtownym, nie pozwalającym się niczym zagłuszyć, uczuciem. Rodziewiczówna fantastycznie rozegrała tę parę i dając czytelnikowi kawał rasowego romansu, przemyciła pochwałę tak wzniosłych uczuć i zachowań jak wierność, wytrwałość, szacunek dla tradycji, rodzinnych powiązań czy po prostu dla drugiego człowieka, którego nie trzeba rozumieć, by dostrzec w nim zwyczajnie człowieka. Całkiem zgrabnie rozprawia się przy okazji Rodziewiczówna z problemem ksenofobii, konfrontując bohatera ze swoją spuścizną i dziedzictwem. Bardziej jednak od wytykania i krytykowania wad interesuje ją pokazanie jak wiele można osiągnąć i jakiego szczęścia dostąpić, jeśli uda się wyrzec uprzedzeń i zwalczyć złe nawyki, nawet te wydawałoby się wytatuowane w duszy i sercu. Dowodzi tym samym, że między przysłowiowymi ustami, a  symbolicznym brzegiem pucharu, choć wydawałoby się przestrzeni nie ma zbyt wiele, to jednak zdarzyć się może dosłownie wszystko. Trzeba tylko bardzo w to wierzyć i wykazać się ogromnym determinizmem. Determinizm ów – jako się rzekło na wstępie - nie jest bynajmniej potrzebny podczas lektury tej kapitalnej powieści sprzed ponad wieku.

Rzecz niby jest znana, poniewiera się w jakichś kanonach lektur, w latach osiemdziesiątych została zekranizowana, ale wciąż chyba funkcjonuje w świadomości czytelników, jedynie jako błahe retro romansidło. Tym bardziej więc należą się ogromne wyrazy uznania dla wydawnictwa MG, że postanowiło wznowić tę nie chcącą się zestarzeć i pełną niezamierzonych przecież przez autorkę współczesnych aluzji, powieść. Cóż, takie uniwersalne i dobrze napisane rzeczy, nie mają prawa przejść do lamusa.

sobota, 10 września 2016

Lida czyli powrót do kraju lat dziecinnych

Aleksander Jurewicz
Lida
ISBN: 978-83-65387-00-4
Wydawca: Wydawnictwo Latarnia


„Z trudem podnosiłem opadające powieki. Jeszcze tylko wiatr zaszeleścił w pierwszych opadłych liściach jak płozy dziecinnych sanek po zamarzniętym śniegu. Ten ptak znowu załkał przez sen, a może to jakieś słowo w jednej z kopert zatkniętych za obrazem, oderwało się od pozostałych i wchodziło w nasze sny bolesnym albo radosnym wspomnieniem, może otuchą, może przywołaniem. I zrobiło się tak cicho, że można było usłyszeć, jak mamie na policzkach wysychają łzy.” 

„Lida” Aleksandra Jurewicza to klasyczny przykład prozy poetyckiej, przywodzący skojarzenia z takimi dziełami jak „Sklepy cynamonowe” Schulza, „Bohiń” Konwickiego czy „Dolina Issy” Miłosza. W tych skojarzeniach nie chodzi jedynie o piękno języka i rytm poetyckiej niemal frazy i lirycznego obrazowania, jak w zacytowanym wyżej fragmencie, ale przede wszystkim o podobną jak u wspomnianych mistrzów próbę podzielenia się z czytelnikami refleksją nad uwikłaniem losów jednostek w historię. Tytułowa Lida to miasto na Białorusi, wcześniej leżące na terytorium Polski, miasto z bogatą historią, sięgającą XIV wieku, Jurewiczowi posłuży jako tło do poruszenia wątków repatriacyjnych. Ta niewielkich rozmiarów  książka, jest prawdziwą perłą wśród tekstów poruszających tematykę kresową, poprzez które ich autorzy próbują poradzić sobie z przesiedleńczymi traumami, gdzie wrażliwość czy po prostu zwyczajne, proste życie mieszkańców spornych terenów wystawiane były na nierówną walkę z brutalnym walcem historii.

Snuje swoją opowieść Jurewicz z dwóch perspektyw czasowych, nie kryjąc przy tym autobiograficznego charakteru przywoływanych wydarzeń. Perspektywą wiodącą są wspomnienia pięcioletniego Alika, który, co zrozumiałe, nie jest w stanie dokonać analizy wydarzeń, których staje się uczestnikiem. Dzieli się z czytelnikiem głównie emocjami, obrazami z rodzinnego domu w wiosce nieopodal tytułowej Lidy, gdzie mieszkał z rodzicami i dziadkami niczym w mitycznej arkadii, z którą rozstanie opisuje w pierwszej części powieści. Perspektywa dziecka pozwala narratorowi, choć bardziej stosowne byłoby chyba w tym przypadku określenie podmiot liryczny, na rozwinięcie całego diapazony uczuć i doznań, bez obawy o popadnięcie w czułostkowość. Bardziej powściągliwy jest narrator trzydziestoparoletni, który dopowiada kolejne wątki, uzupełniając obraz o brakujące kawałki. Posiłkuje się listami babci Malwiny i poetyckimi wstawkami dotyczącymi wydarzeń, o których nie sposób było opowiedzieć w inny sposób.  
„Sen już się spełnia, ból już nie boli./ Babcia na progu tak bardzo krucha, chleb / trzyma w ręku i szklankę bimbru – nie zmyłam - / mówi – tej krwi z podłogi gdy / skaleczyłeś nogę w ogrodzie, wejdź już / do domu, nie byłeś tutaj przecież / tak dawno, już nie pamiętasz / chyba niczego…” Otóż przeciwnie, pamięta wszystko, mógłby zakrzyknąć Alik, Aleksander, bohater i narrator „Lidy”. Obraz jego samego pięcioletniego w marynarskim ubranku uszytym przez ojca, stojącego na lidzkim dworcu kolejowym i czekającym na pociąg do tajemniczej „Polszy”, budzącej grozę nie tylko u niego, ale u całej rodziny, na zawsze pozostanie w jego świadomości. Tym obrazem dzieli się Jurewicz z czytelnikiem w sposób wyjątkowo przejmujący, szalenie przy tym poetycki, brzemienny w szersze konteksty i dzięki poetyckiej formie pozostawiający sporo miejsca dla wrażliwości czytelnika. Należy przy tym nadmienić, że, choć jest to proza wymagająca skupienia,  nie jest hermetyczna czy trudna w odbiorze. Bez trudu można poddać się jej nostalgicznemu urokowi, zwłaszcza jesienną, szarą porą.

Powieść ta pierwotnie wydana została nakładem paryskiej Kultury i w 1991 uhonorowana została nagrodą Czesław Miłosza. Wydawnictwu „Latarnia” należą się więc ogromne wyrazy uznania, że wznowiło tę wyjątkową pozycję.


niedziela, 7 sierpnia 2016

Tru(ś)

Barbara Kosmowska
Tru

Ilustracje: Emilia Dziubak
 
ISBN: 978-83-8008-195-6
Wydawca: Media Rodzina


- Na twoich drzwiach powinna być tabliczka: Tru. Naprawiacz zajęczych serc…Tak właśnie uważa mój nauczyciel. Ja myślę podobnie, ale cicho. Jestem zbyt skromny, żeby się do tego przyznać….”

Tytułowy Tru to, jak można się chyba domyślić z powyższego cytatu, zając i to nie byle jaki, bo zając z misją. Z jednej strony zając bardzo zwyczajny, szary, wręcz ubogi w sensie socjalnym, z drugiej szalenie utalentowany i wyjątkowy, dzięki świadomości swoich umiejętności, które rozwijane staną się źródłem pociechy nie tylko dla niego samego i najbliższych, ale też dla całej zajęczej społeczności. Opowieść Kosmowskiej nie jest bowiem zwyczajną opowiastką o wesołych zwierzaczkach, jaką można podrzucić dzieciakom, by na chwilę zająć czymś ich uwagę. Niesie w sobie ogromny ładunek pozytywnych treści, bardzo przy tym uniwersalnych, podanych przy tym w niewymuszony sposób. To bajka w klasycznym tego słowa znaczeniu, bliska tradycji Ezopa, La Fontanie czy Ignacego Krasickiego, w sposób nowatorski i szalenie aktualny bawiąca się morałem i alegoriami. Zające uosabiają typy ludzkie, ich charaktery i społeczne zachowania, a każdy z rozdziałów zawiera w sobie coś w rodzaju morału.

„Tru” to nie pierwsza w dorobku Barbary Kosmowskiej książka dla najmłodszych. Popełniła ich już całkiem sporo, kilka z nich zostało nawet zasłużenie nagrodzonych szeregiem prestiżowych wyróżnień, co nie powinno dziwić nikogo, kto przeczytał choć jedną z książek które wyszły spod jej ręki. Kosmowska tworzy też z myślą o starszych czytelnikach, zwłaszcza kobietach – starczy wspomnieć tu jedną z jej bardziej znanych książek zatytułowaną "Teren prywatny", za którą pisarka otrzymała główną nagrodę w konkursie na polską wersję "Dziennika Bridget Jones". Dzięki tej różnorodności gatunkowej (powieści dla dzieci i tak zwane powieści kobiece) potrafi ona łączyć w jednym utworze tematy, które zainteresować mogą zarówno najmłodszych, jak i ich rodziców. Sprawdza się to znakomicie podczas wspólnego czytania, ale równie dobrze po najnowszą powieść Kosmowskiej sięgnąć może najpierw sam rodzić, by potem po przeczytania jej przez dziecko, móc uciąć z nim sobie interesującą pogadankę na szereg tematów poruszonych w tej krzepiącej opowieści. Szczególnie interesująca powinna być ona dla czytelników w wieku wczesno szkolnym, rówieśników tytułowego Tru. Dla młodszych niektóre pojęcia mogą jeszcze okazać się zbyt zawiłe, ale z pewnością i one będą miały sporo frajdy ze słuchania o kapitalnych wynalazkach kreatywnego zajączka, który zamiast narzekać, że los nie jest dlań łaskawy, bo wywodzi się z ubogiej rodziny, do tego rozbitej, stara się do każdego problemu podchodzić jak do wyzwania i swoją pomysłowością nie tylko sobie z nimi radzi, ale uświadamia sobie, że może skutecznie wpływać na rzeczywistość. 

Młodszym odbiorcom, choć nie tylko im, spodobać się też powinny kapitalne ilustracje Emilii Dziubak, która debiutowała w 2011 roku autorską książką kucharską dla dzieci pt. „Gratka dla małego niejadka” i od tej pory stworzyła ilustracje do wielu fantastycznych książek dla najmłodszych. Tym razem również  udało jej się uchwycić i wyrazić ducha tej ciepłej i głębokiej opowieści o najprostszych tęsknotach i potędze wiary we własne możliwości. 
Warto też wspomnieć o tym, że przy całej swojej uniwersalności, pamiętajmy, że na tym zasadzała się poetyka klasycznej bajki, książka ta ma też szalenie współczesny wymiar. Matka zająca Tru, jest zadeklarowaną i aktywną femistką, walczącą aktywnie o swoje prawa, chodzącą na manifestacje i piszącą petycje, cała zaś ich rodzina nazywa samych siebie uchodźcami. Jest to wyartykułowane wprost i trudno nie zauważyć, że próbuje autorka tym samym zająć zdecydowane stanowisko w dyskusji, która w ostatnich miesiącach rozpala emocje mieszkańców całej Europy, jeśli nie całego świata. Nie ma w tym jednak taniej gazetowej publicystyki i uniwersalność historii nic na tym nie traci. 
„Tru” Barbary Kosmowskiej to kolejna wspaniała publikacja poznańskiego wydawnictwa Media Rodzina.




niedziela, 31 lipca 2016

Całkiem zbędne post scriptum


Leopold Tyrmand
Wędrówki i myśli porucznika Stukułki

Rok Wydania: 2016
ISBN: 978-83-7779-273-5
Wydawca: Wydawnictwo MG
 

 

„Wędrówki i myśli porucznika Stukułki” Leopolda Tyrmanda to określana mianem minipowieści niedokończona książka, która tworzy jednak spójną i zamkniętą w gruncie rzeczy fabularną całość. Niniejsze najnowsze wydanie nosi dopisek „powieść dokończona” i prócz nazwiska Tyrmanda na okładce pojawiają się jeszcze dwa kobiece nazwiska zwyciężczyń konkursu rozpisanego przez wydawnictwo MG na dokończenie powieści. Otrzymujemy więc drugie tyle tekstu, całkiem jednak chyba niepotrzebnie. Co prawda obie panie mają lekkie pióra i potrafią prowadzić ciekawie narrację, bywają też niewymuszenie zabawne, tyle tylko, że zamiast kontynuować w duchu Tyrmanda tworzą pastisz jego utworu. Jako osobny tekst mógłby on być całkiem ciekawy, tutaj nieco razi jednak i zwyczajnie irytuje, sprowadzając subtelną tyrmandowską ironię do slapsticku spod znaku „Jak rozpętałem drugą wojnę światową”.


Momentami Stukułka może co prawda przywodzić na myśl postać Franciszka Dolasa, pechowca, któremu udaje się w brawurowy sposób przeżyć burzliwy czas II wojny światowej, jest jednak bardziej złożoną postacią. Urodzony w 1920 roku i bardzo dobrze wykształcony także w duchu patriotyzmu, okazuje się odporny na bezrefleksyjne wywiedzione z romantyzmu rozumienie bohaterskiego etosu, które nakazuje złożyć swoje życie na ołtarzu ojczyzny. Jest raczej kolejnym literackim anty-bohaterem, kierującym się rozumem bardziej niż uczuciami i nie stawiającym idei nad dobro jednostki. Znamienna jest już otwierająca powieść sekwencja, dziejąca się podczas kampanii wrześniowej. Stukułka rozumie bardzo dosłownie obowiązek opieki nad podległym mu oddziałem. Troszczy się o ich wyżywienie, strój, zdrowie i naturalnie życie, skutecznie unikając krwawych konfrontacji z wrogiem. Oddział stopniowo się powiększa, co zrozumiałe, budząc zachwyt żołnierzy i mieszkańców miejscowości, które odwiedzają. Wystarcza jednak jedna decyzja, by oddział został krwawo zdziesiątkowany, a sam porucznik trafił do niewoli. W ten sposób rozpoczynają się tytułowe wędrówki, w których najistotniejsze okażą się nie miejsca, które odwiedzi bohater, takie jak Warszawa, Kraków czy Wilno, ale refleksja jakie w nim wzbudzą. W nim albo w jego interlokutorach. Zarówno w perypetiach porucznika, jak i w jego cechach czy opiniach, czytelnik zaznajomiony choć trochę z twórczością Tyrmanda, bez trudu odnajdzie rysy samego autora. Jego cudowną ironię, upodobanie do gawędziarstwa, bikiniarstwa, nonkonformizmu, cięty humor i niebywałą wręcz łatwość w analizowaniu rzeczywistości.
W "Dzienniku 1954" Tyrmand pisał o „Wędrówkach i myślach…” w ten sposób: "Coś jakby zalążek leży w szufladzie. "Przygody i myśli porucznika Stukułki", część pierwsza i jeden rozdział drugiej, moja nieukojona skłonność do osiemnastowiecznej powiastki filozoficznej. Zacząłem w 1949, po czym przez cztery lata nic, bo i po co? Kto to wyda?".
Sporo w tej, niewielkich przecież rozmiarów, książce filozoficznych w oświeceniowym duchu przemyśleń i celnych obserwacji, które nie straciły nic na swojej aktualności. Szczególnie żywo wybrzmiewają te, które dotyczą takich pojęć jak patriotyzm czy bohaterstwo. 
„Niczego tak nie cierpię, jak bezcelowego i bezskutecznego bohaterstwa” – stwierdza  Stukułka w jednej z bardziej wyrazistych scen, gdy rozmawia z filozoficznie usposobionym niemieckim oficerem. Blisko więc tytułowemu porucznikowi do postaci pojawiających się często w twórczości tak zwanej polskiej szkoły filmowej, we wczesnych filmach Wajdy, Kutza czy Konwickiego. W dziełach tych ich twórcy rozliczali się śmiało z polskimi mitami narodowymi, nie wahając się poruszać wątków niewygodnych i niejednoznacznych moralnie. Twórczość Tyrmanda osadzona w czasach wojny, a więc i niedokończona powieść o Stukułce, wpisuje się właśnie w tę estetykę. Szkoda, że tej śmiałości nie miały autorki kontynuacji losów porucznika, ale, jak to mówią, to już zupełnie inna historia.

wtorek, 26 lipca 2016

schody schody


Schodami w górę, schodami w dół
Michał Choromański
 
Wydawnictwo: Poznańskie
Data wydania: 1986-06-01
ISBN: 83-210-0509-8


Wyborna i nieoczywista proza Choromańskiego z pewnością przypadnie do gustu czytelnikom znajdującym upodobanie w twórczości Witkacego czy Gombrowicza. Znajdziemy tu podobny klimat, motywy, czasem nawet odniesienia bardzo wprost, niemal cytaty. Z Witkacym łączy tę pozycję samo miejsce akcji tej powieści czyli małe miasteczko malowniczo usytuowane u podnóża Tatr, gdzie w przeddzień wybuchu II Wojny Światowej, młody malarz, niczym bohater „Kosmosu” Gombrowicza próbuje poskładać rozsypane puzzle zdarzeń z jednej sensowny obraz. Dostajemy ni to romans, ni historię kryminalną sowicie oblaną młodopolskim sosem, która co rusz wymyka się łatwemu klasyfikowaniu i ocenie. Młodopolszczyzna znajduje tu swoją reprezentację w Przybyszewskim, który co prawda pojawia się pośrednio, w opowieściach bohaterów, ale którego piętno odciśnięte jest bardzo wyraźnie. Zwłaszcza w najbardziej enigmatycznej postaci osobliwego i budzącego powszechne zainteresowanie architekta, zatrudnionego przez wdowę po innym oryginale, by zaprojektować dlań grobowiec. Rzeczona wdowa to klasyczna rzec można kobieta fatalna z szalonych portretów Witkacego kreślonych pod wpływem przeróżnych środków odurzających. „Schodami w górę, schodami w dół” to kawał porządnej soczystej literatury, która cudownie odurza i zadowala najbardziej wymagające gusta, nie tracąc przy tym uroku charakterystycznego dla obyczajowych opowieści o małych społecznościach i ich wyolbrzymionych czasem perypetiach.

Alfabet z lamusa


Janusz Minkiewicz
Od A do Z

Ilustracje: Bohdan Wróblewski

Rok Wydania: 2016
ISBN: 978-83-65341-19-8

Wydawca: Dwie Siostry

A było Atletą, ciężary nosiło
B było Brzuchate, bo tak się roztyło
C było Cieniutkie – trzy ćwierci do śmierci
D było Dentystą, co w zębach nam wierci
.”

Ta niewielkich rozmiarów książeczka powstała ponad pół wieku temu jako pomoc dydaktyczna dla milusińskich stawiających pierwsze kroki w nauce alfabetu. Wznowiona teraz przez wydawnictwo „Dwie Siostry” spełniać może swoją edukacyjną rolę w jeszcze większym stopniu, niż w 1959 roku. Pouczająca jest bowiem nie tylko w warstwie leksykalnej, ale także historycznej oraz plastycznej. Przy obecnej modzie na tematy retro, może szczególnie trafić na podatny grunt i zadowolić nie tylko współczesnych najmłodszych czytelników, ale także ich rodziców i dziadków. Dla tych pierwszych będzie to kapitalna nauka alfabetu połączona z edukacją estetyczną. Ilustracje Bohdana Wróblewskiego są przecież tak niesamowicie wymowne i wysmakowane, że powinny silnie oddziaływać na umysły młodych odbiorców. Ot chociażby dentysta (jak D) wkomponowany w kształt litry razem z młodocianym pacjentem i swoim złowieszczym sprzętem, czy też pan sprzedawca (jak S) wygięty w finezyjnej pozie podczas odmierzania z aptekarską dokładnością towaru na szalkach charakterystycznej dla czasów PRL-u wagi sklepowej. Warto w tym miejscu nadmienić, że Wróblewski, uznany grafik i ilustrator, był uczniem innego wielkiego mistrza, znanego między innymi z cudownych ilustracji do utworów dla najmłodszych czyli Jana Marcina Szancera. Starsi czytelnicy mogą pamiętać jego rysunki z czasopism takich jak Szpilki czy Przekrój oraz Świerszczyk i Płomyczek. Ów duch i klimat końca lat pięćdziesiątych został pięknie zaklęty w ilustracjach do tekstu Minkiewicza. 
Wrócić nam więc trzeba do wspomnianej na wstępie lekcji historii, którą serwuje nam pośrednio owo wznowienie dzieła obu artystów. Mamy tu bowiem wspomnienie gier i zabaw, których oddawały się kiedyś dzieci, a które przetrwały chyba tylko w przekazach historycznych. „E często w Entliczek-Pentliczek grywało…” – chodzi zapewne o rodzaj wyliczanki, której celem było wskazanie, kto jaką rolę będzie pełnił w zabawie. „O było okrągłe (to w druku widzimy)…” i faktycznie skojarzenie z drukiem pojawia się w czapce zrobionej z gazety, którą nosi chłopiec popychający toczącą się obręcz pogrzebaczem. Ilustracja ta odwołuje się ewidentnie do toczenia koła, czyli gry polegającej na umiejętnym toczeniu obręczy po podłożu (chodnik, plac) przy użyciu kija lub metalowego pręta, np. pogrzebacza. Urządzano wyścigi na czas lub konkursy najdłuższego toczenia. Zabawa ta była szczególnie popularna w okresie międzywojennym. Nie wymagała dużych nakładów finansowych, a co ciekawe pierwsze przekazy o tego rodzaju poczynaniach pochodzą ze Starożytnej Grecji.


Wspomniany pogrzebacz odszedł do lamusa wraz z piecami kaflowymi, podobnie zresztą jak sformułowania w rodzaju „trzy ćwierci do śmierci”, „czubić się” czy „nie lada sztuka”. Ktoś powie, że to niepotrzebne archaizmy, że nikt już dzisiaj tak nie mówi i po co dzieciom przekazywać tak niefunkcjonalne informacje. Owszem, tłumaczenie tego wszystkiego będzie dodatkowym wyzwaniem dla dorosłego, który sięgnie po tę pozycję, by obcować z nią wraz ze swoją pociechą. Po pierwsze jednak będzie mógł wzbogacić wiedzę dziecka bardziej, niż gdyby korzystał ze współczesnych tekstów - często jednak uboższych językowo, nie tak barwnych i wyszukanych graficznie - po wtóre samemu sobie ograniczy przyjemność obcowania z dziełem wyjątkowo dopracowanym pod każdym względem.

Wydawnictwo „Dwie Siostry” zatroszczyło się także o to, by wznowienie tej książeczki było przyjazne dla najmłodszego czytelnika (zaokrąglona kanty) i posiadało twarde kartonowe stronice, wyjątkowo odporne na atak zachwyconego adepta nauki czytania.

sobota, 28 maja 2016

Czuły karykaturzysta



Eryk Lipiński
Pamiętniki

Rok Wydania: 2016
ISBN: 978-83-244-0431-5
Wydawca: Iskry


Eryk Lipiński, to wybitny grafik, karykaturzysta, nieprzeciętny artysta, animator życia kulturalnego, kapitalny gawędziarz, po prostu fantastyczny człowiek. Trudno nie wypowiadać się o nim w samych superlatywach, trudno nie zachwycać się historiami, którymi dzieli się z czytelnikami na kartach swoich wyjątkowych „Pamiętników”. Niniejsze wydanie jest wznowieniem książki wydanej blisko trzydzieści lat temu, krótko przed śmiercią mistrza. Zmarł w 1991 w wieku 83 lat, czyli jak widać doświadczył na własnej skórze wszystkich istotnych, dziejowych wydarzeń, w jakie obfitował wiek XX. Przede wszystkim dwie wojny światowe, intensywne młodzieńcze przeżywanie barwnego dwudziestolecia między nimi, później dojrzałe lata w siermiężnym i mrocznym czasie PRL-owskiej dyktatury. Wydawać więc by się mogło, że dostaniemy materiał przesiąknięty tragizmem, mroczny, przygnębiający czy zwyczajnie wstrząsający. Owszem, fragmenty dotyczące okupacji, którą przeżył Lipiński w Warszawie mają sporo ciemnych tonów, to oczywiste. Zachwycające jest jednak to, że udało się autorowi tchnąć w te wspomnienia swoją pogodną, ironiczną naturę. Zygmunt Kałużyński, który popełnił wstęp do poprzedniego wydania, pisze wręcz o niejakiej nonszalancji, z jaką podchodzi Lipiński do kolejnych katastrof. Faktycznie, jest w tej narracji sporo z ducha Szwejka, czy w ogóle mnóstwo czeskiej lekkości i ironii. Brak niepotrzebnej przesadnej martyrologii i niby patriotycznego zadęcia, jakie ciąży nad wieloma świadectwami wojennej grozy, zdecydowanie służy tej pracy, czyni ją bardziej prawdziwą, zwyczajną, tożsamą z osobowością autora. „Pamiętniki” można też czytać jako swoista kronikę najważniejszych wydarzeń minionego wieku, opatrzoną odautorskim komentarzem i przesianych przez wrażliwość kapitalnego karykaturzysty. Rodzaj twórczości jaką parał się Eryk Lipiński mógłby sugerować, że będziemy mieć do czynienia z osobowością nastawioną do świata szalenie krytycznie, lubującą się wręcz we wbijaniu szpil i wykpiwaniu przywar swoich bliźnich. Nic bardziej mylnego jednak. Autor, nawet gdy wspomina swój pobyt w Oświęcimiu czy w Norymberdze na procesie zbrodniarzy wojennych, nie ulega pokusie by odreagować mocniejszym słowem, nie koloryzuje nadmiernie, nie uderza w przesadny patos. Owszem, jest ostry i celny jak szpilka, którą wnikliwy entomolog przytroczył do ściany motyla, by poddać go wnikliwej obserwacji, ale czyni to tylko z potrzeby odmalowania konkretnych faktów i swoich wrażeń im towarzyszących.

Odnośnie szpilek, warto odnotować, że to waśnie pan Eryk był jednym z twórców sławetnego ilustrowanego czasopisma satyrycznego o nazwie „Szpilki”. Stało się to jeszcze przed II Wojną Światową i z przerwami przetrwało do połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Był też założycielem Muzeum Karykatury na ulicy Koziej w Warszawie, które wciąż funkcjonuje i nosi jego imię. Oba te przedsięwzięcia świetnie pokazują Lipińskiego jako dynamicznego animatora życia kulturalnego. Potwierdzają to też nazwiska osób, z którymi się przyjaźnił albo po prostu współpracował czy spotykał na kawie i kielichu w najbardziej znanych i obleganych przez warszawską bohemę lokalach. Pełen znamienitych nazwisk rozdział „Ludzie”, aż pęka od kapitalnych anegdot i krótkich lecz celnych obserwacji obyczajowych z udziałem takich person jak Gombrowicz, Hłasko, Gałczyński, Tuwim, a nawet Picasso.

Niniejsze wydanie poszerzone zostało o zdjęcia z  rodzinnego archiwum,oraz sporo barwnych reprodukcji prac Lipińskiego, w tym plakatów. Było on bowiem także współtwórcą znanej i cenionej na całym świecie polskiej szkoły plakatu, proponującej zupełnie nową formę wyrazu w wydawało się skostniej i opanowanej przez hollywoodzkie wzorce dziedzinie. Dodano też szalenie osobisty i wzruszający list artysty do żony, który zaczął pisać po tym, jak podczas wizyty u znajomych po prawej stronie Wisły został zaskoczony przez wybuch Powstania Warszawskiego roku. Piękne i osobiste świadectwo tych kilku gorących w każdym tego słowa znaczeniu dniu sierpnia 1944 roku.

Chciałoby się częściej czytać tego typu świadectwa minionych czasów.

poniedziałek, 9 maja 2016

Tyrmanda projekt Warszawa

Tyrmand warszawski
Tyrmand Leopold

Rok Wydania: 2016
ISBN: 978-83-7779-337-4
Wydawca: Wydawnictwo MG



,,Mam tak samo jak ty,
Miasto moje a w nim:
Najpiękniejszy mój świat
Najpiękniejsze dni
Zostawiłem tam kolorowe sny"
(Czesław Niemen, Sen o Warszawie)


Kiedy po latach wojennej tułaczki powrócił Tyrmand do swojego rodzinnego miasta postanowił dać świadectwo temu, jak odradza się ono niczym mityczny feniks z popiołów - nie tylko w przenośni, jak wiadomo. W kilkunastu felietonach składających się na tom ,,Tyrmand warszawski" znajdziemy teksty poświęcone stolicy, które publikował autor w ,,Przekroju", ,,Stolicy" i ,,Tygodniku Powszechnym", w tym ostatnim pod pseudonimem Jan Andrzej w cyklu ,,List z Warszawy". Pierwszy z zamieszczonych tekstów datowany jest na rok 1948, ostatni ukazał się w 1956, z każdego bije szczera i autentyczna miłość do Warszawy, dokładnie taka, jaką zawarł w swoim wybitnym utworze Niemen. Miłość prawdziwa, nie wyidealizowana i lukrowana, jak z błyszczącego folderu reklamowego, ale szczera, dostrzegająca także wady i słabostki. Wybaczająca jednak i konstruktywna. Tyrmand pamięta jak wyglądało miasto przed wojną, zostawił w nim swoje rzeczone kolorowe sny i marzy o tym, że jeszcze się urzeczywistnią. Nadzieję daje mu determinacja mieszkańców, by nie tylko podnieść miasto z gruzów, ale przywrócić mu dawny blask, a nawet nieco poprawić.
Przede wszystkim więc skupia się architekturze, tej wyjątkowej ze sztuk, łączącej w sobie potrzebę funkcjonalności z pogonią za pięknem, cieszącą zmysły, dającą oparcie ciału, ale także celującą w duchowość. Teksty Tyrmanda też zresztą budowane są w taki sposób, bije z nich próba dotarcia do istoty zjawiska jakim jest miasto stołeczne Warszawa.
Bo że jest ona zjawiskiem wyjątkowym na skalę nie tylko krajową, ale i co najmniej europejską przyznać trzeba także dzisiaj. Dobrze jest więc czytać te teksty współcześnie, wędrując po miejscach, które opisuje autor w momencie ich odbudowy ze zniszczeń. Można popatrzeć na nie także przez pryzmat tej Warszawy jeszcze starszej, XVIII-to wiecznej, pamiętającej czasy króla Stanisława, o czym możemy przeczytać chociażby w wieńczącym dzieło tekście ,,Wspomnienie o Warszawie, od której nie chce się odejść".

,,W zimowy wieczór, gdy śnieg pokryje ten skrawek czarodziejskiej ulicy, przedziwny nastrój spowija błądzącego warszawiaka; nastrój konkretny jak fizyczny niepokój serca, głęboki jak dzieje miasta, cenny jak duma z własnej przeszłości, trudno uchwytny jak prawda o losach ulic i miast. Kroki stają się wtedy ciężkie, nabrzmiałe niejasnymi wzruszeniami, żal posuwać się naprzód, wszystko tu tchnie wspomnieniem Warszawy, od którego nie chce się odejść, którego nie chce się stracić."

Jest także ten zbiór przykładem mistrzostwa Tyrmanda w wymagającej sztuce prasowego felietony. Umiejętnie tworzył on teksty z jednej strony lekkie i przyjemne w odbiorze, tak jednak perfekcyjnie przemyślane, że skłaniające do niewymuszonej refleksji, pozostawiające przy tym sporo miejsca dla wrażliwości i opinii czytelnika. Można sobie wyobrazić, jak żywo komentowane były te teksy w momencie ich publikacji, czyli niespełna kilka lat po wojnie, dotyczyła wszak tematów, którymi żyli wtedy Warszawiacy na co dzień. Pamiętajmy, że nie szczędził też Tyrmand słów krytyki zjawiskom, które go drażniły, wymagały wypunktowania czy zwyczajnie były dyskusyjne. Potrafił jednak przeprowadzić krytykę w taki sposób, że wady i błędy nie były w stanie przesłonić ogólnego zachwytu. Zachwyt ten wyrazić potrafił autor na wiele sposobów i niekoniecznie wprost. Starczy wspomnieć kapitalny tekst, który z początku wydaje się być hołdem oddanym Bernardowi Show na wieść o jego zgonie, a w istocie staje się pieśnią pochwalną warszawskich tramwajów.
Jako się rzekło, warszawskie felietony Tyrmanda nie straciły nic na aktualności, wciąż świetnie się je czyta i o dziwo sporo z nich koresponduje z bieżącym klimatem i pulsem miasta. Po niewielkim liftingu aktualizacyjnym, mogłyby z powodzeniem zaistnieć we współczesnej prasie, której rodzajów wszak mamy zatrzęsienie. I tylko trochę żal, że owa współczesna Warszawa, nie doczekała się następcy autora ,,Złego", który udźwignąłby dzieło twórczego opisania obecnych przemian.

niedziela, 1 maja 2016

Smaczne dwudziestolecie



Agnieszka Jeż
Kuchnia dwudziestolecia. Co i jak jadano

Rok Wydania: 2016
ISBN: 978-83-7773-294-6
Wydawca: Wydawnictwo RM

Gdyby trzeba było dosłownie jednym słowem określić kuchnię dwudziestolecia międzywojennego, to najtrafniejszym byłoby pewnie słowo eklektyzm. Można je także zastosować do krótkiego scharakteryzowania samej epoki, do dziś zresztą szalenie fascynującej i niezmiennie inspirującej. Tę fascynację dwudziestoleciem łatwo wyczuć, gdy czyta się pracę Agnieszki Jeż poświęconą kuchni tego okresu. A zaczęło się na studniach polonistycznych, gdzie jak wspomina sama autorka, zachwyciła się literaturą międzywojnia i kiedy pojawił się pomysł, by raz jeszcze wrócić do badania tego niezwykłego okresu, nie tylko w literaturze i kulturze, ale także w historii i polityce, autorka zabrała się ochoczo do pracy. Smaczku całej tej historii dodaje fakt, że mimo iż sama jest filigranowej postury, uwielbia jeść i przez pryzmat tej wydawałoby się szalenie prozaicznej czynności próbuje opowiedzieć po raz kolejny o epoce. 

Ogrom pracy badawczej, jaką włożyła Jeż w przygotowanie się do pisania tej publikacji imponuje i inspiruje jednocześnie do dalszych własnych poszukiwań. O tym jednak za chwilę. Skupmy się na samej pracy, której cały tytuł brzmi „Kuchnia Dwudziestolecia. Co i jak jadano” i zawiera, jak głosi informacja na okładce dokładnie 100 wyselekcjonowanych przepisów z tego okresu. Książka więc dzieli się na dwie części, teoretyczną, będącą rodzajem naukowego eseju, dalekiego jednak od akademickiego zadęcia, bliższego bardziej gawędzie, pełnego anegdot, cytatów i kapitalnych epizodów z życia ówczesnych mieszkańców wolnej Polski oraz praktyczną, będącą w istocie pełnoprawną książką kucharską. Możemy więc łatwo wyobrazić sobie dylemat księgarzy, czy postawić ją na półce z tematyką historyczną, czy wyeksponować w dziale z kulinariami. Rozwiązanie jest jednak szalenie proste, świetnie bowiem odnajdzie w każdym z tych miejsc. Tak jak chociażby książki Roberta Makłowicza, który przyzwyczaił nas już do tego, że granica między prezentacją potrawy i sposobem jej przygotowania, a gawędą historyczną jest praktycznie niewyczuwalna.

Skoro Agnieszkę Jeż chwalimy za styl i nomen omen smak, brawa należą się także wydawnictwu RM, za świetną robotę edytorską. Książkę wypełnia ogromna ilość kapitalnych fotografii, reklam i reprodukcji z epoki, które dodają całości wyrazistości niczym intensywne korzenne przyprawy. Szkoda jedynie, że nie zostały podpisane (są jedynie wskazane źródła) i choć można zabawić się w samodzielnie rozpoznawanie na nich znamienitych postaci ze świata literatury, filmu czy polityki, to jednak lekki niedosyt zostaje. Nie to jednak jest istotą tej publikacji, skupmy się więc nie na przyprawach, a na właściwych składnikach, przesądzających o wyjątkowej jakości dania.
Autorka na spotkaniu w księgarni MDM

Autorka zdradziła, że początkowo publikacja ta miała być właściwie głównie samymi przepisami kulinarnymi z jakimś krótkim wstępem, ale okazało się, ze nie dać wstępu bardziej rozbudowanego, jak jest tutaj, to właściwie nie powiedzieć nic. Już same te składniki, sposób przygotowania potraw wymagają dopowiedzenia, byłoby też żal nie napisać więcej o tym niesamowitym kolorycie epoki.

Przepisy kulinarne pomieszczone w części drugiej publikacji pochodzą z wielu źródeł, głównie z gazet, z tygodników i miesięczników dla kobiet, gdzie zawsze był kącik kulinarny. Nie zostały jednak zwyczajnie przepisane, mogły by bowiem być dziś nieczytelne, ponieważ nie podawano w nich na przykład wagi i konkretnych ilości składników, pisano „weź jaj, dołóż masła, posól, weź sztukę mięsa”. Nie było więc gramatury i nie było też temperatury, można było gotować w piecu węglowym lub gazowym, więc temperaturę sprawdzało się mówić kolokwialnie „na czuja”. Ówczesne gospodynie musiały wykazywać się ogromną intuicją i doświadczeniem, by poradzić sobie na tym wymagającym polu. Autorka przerobiła więc większość z nich w praktyce (prócz, jak sama przyznaje, móżdżku i ozorków) i dokonała swoistej aranżacji na współczesną modłę. Znajdziemy tu więc całe bogactwo możliwości kulinarnych, od tych najprostszych i najtańszych, do szalenie wykwintnych i ekscentrycznych. Kłania się w tej chwili ów eklektyzm, o którym wspomniano na początku, ale dodać też trzeba ogromne, nigdy chyba w naszej historii tak nie wyczuwalne, rozwarstwienie społeczne. Szczegółowo omawia to autorka w rozdziałach poświęconych kolorytowi owej złożonej pozaborowej rzeczywistości. 

Wielokrotnie też wspinana jest w tej publikacji osoba Marii Disslowej, publicystki, pedagoga, wieloletniej dyrektorki Szkoły Gospodarstwa Domowego we Lwowie, a przede wszystkim autorki książek kucharskich w latach 30-tych. Jej opus magnum „Jak gotować” do dziś wydawane w ogromnych nakładach niezmiennie inspiruje panie domu, ale zawiera też mnóstwo informacji, które wiele mówią o epoce. Sama Agnieszka Jeż przyznaje, że Disslowa to postać, która wpłynęła na polską kulturę i to nie tylko kulinarną. Pozostaje więc mieć nadzieję, że pani Maria doczeka się monografii, a pani Agnieszka nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa w temacie dwudziestolecia, które wciąż fascynuje i kusi do głębszego poznania.

sobota, 30 kwietnia 2016

Paryski architekt



Charles Belfoure
Paryski architekt
Tłumaczenie: Anna Borowska
Rok Wydania: 2016
ISBN: 978-83-7773-294-6
Wydawca: Znak Horyzont

 
„- Studiował w Bauhausie, wiesz?
- I dlatego można na nim polegać? Bo jest architektem?
- Nie jakimś zwykłym architektem. Modernistą.
- Masz jakieś dziwne podejście do zaufania, mój drogi. On nadal jest Niemcem, a Niemcom nie można wierzyć.”

„Paryski architekt” to porządnie napisane czytadło przywodzące skojarzenia z historią niemieckiego przemysłowca Oskara Schindlera. Obaj są fachowcami w swoich dziedzinach, potrafią radzić sobie w okupacyjnej rzeczywistości, mają powodzenie u kobiet, działają impulsywnie i egoistycznie, kierując się materialnymi raczej pobudkami, niż wzniosłymi ideami. Chcą przeżyć i robić to, do czego zostali stworzeni. Okoliczności jednak – w obu przypadkach ta sama okrutna wojenna rzeczywistość – uzmysłowią im, że są rzeczy ważniejsze, niż pieniądze i samozadowolenie, zupełnie przemodelują ich życie i dadzą spełnienie. Okaże się, że dopiero ekstremalne sytuacje w jakich się znajdą, obnażą ich prawdziwe, szlachetne, jak się okaże, oblicze.

Bohater „Paryskiego architekta” początkowo może nie wzbudzić zachwytu u czytelnika. Prowadzi podwójne życie uczuciowe, z pobłażaniem traktuje działania ruchu oporu, nie rozumie rodowitych mieszkańców Paryża, którzy ryzykując życiem, decydują się na dawanie schronienia Żydom, których ze wściekłą zajadłością tropi gestapo. Wydaje się być typowym reprezentantem Francji Vichy kolaborującej z okupantem, uosabiającym wstydliwe z historycznej perspektywy zachowania mieszkańców stolicy Francji. Architekt decyduje się na pomoc okupantowi w projektowaniu fabryk, w których produkowana ma być broń, czym zasłuży sobie na oskarżenia o kolaborację. Okazja jaka mu się przytrafia, by realizować swoje modernistyczne projekty w duchu legendarnego Bauhasu, jest rodzajem kompromisu. Okazuje się, że dostanie prestiżowy kontrakt, o jakim zawsze marzył pod warunkiem, że zgodzi się zaprojektować kilka zmyślnych kryjówek dla prześladowanych Żydów. Majętnych Żydów, na których majątku chce położyć łapę sam fuhrer. Fucha, która przerodzi się w brawurową zabawę w kotka i myszkę z Gestapo, okaże się być więc szalenie intratna, będzie jednak miał dość nieoczekiwane konsekwencje. Nieoczekiwane nie tylko dla czytelników, ale przede wszystkim dla bohaterów.
W literaturze faktu na temat wydarzeń opisanych w powieści Belfoure’a można znaleźć obszerną wiedzę o owych kryjówkach, zawdzięczamy ją chociażby raportom dowódcy SS w dystrykcie Galicja Friedricha Katzmanna, który z niejakim podziwem opisywał pomysłowość ukrywających się Żydów. Opisywał on nie tylko „mistrzowsko” zamaskowane wejścia do bunkrów, ale także przypadki ludzi ukrywających się w kanałach odpływowych, kominach, meblach i dołach asenizacyjnych. Sam autor „Paryskiego architekta” wskazuje jeszcze jedną inspirację z czasów panowania Elżbiety I, kiedy to prześladowania dotykały katolickich księży i aby zapewnić im bezpieczeństwo, projektowano dla nich specjalne kryjówki, tak zwane „priest holes”. 

W „Paryskim architekcie” dostajemy trzymającą w napięciu historię z czasów okupacji, bardzo dobrze i barwnie napisany sensacyjny moralitet. Na szczególne wyróżnienie zasługują świetnie skonstruowane, pełnokrwiste postacie dramatu. Nie jest tajemnicą, że autor Charles Belfoure z wykształcenia jest architektem, któremu udało się przelać swoją pasję na karty świetnie przyjętego przez czytelników debiutu literackiego. Historia zyskuje więc tylko na autentyczności, a w konsekwencji zwiększa się jej siła oddziaływania na czytelnika. Można kreślić nosem na niektóre rozwiązanie fabularne, które wydają się nieco klepane i sztampowe, w ostatecznym jednak rachunku, lektura „Francuskiego architekta” powinna dać sporo czytelniczej satysfakcji nawet bardziej wymagającemu czytelnikowi. Udanie łączy w sobie cechy powieści sensacyjnej z poruszającym moralitetem na temat złożoności ludzkiej natury, delikatnej granicy między heroizmem a tchórzostwem, jest też pochwałą pasji, która potrafi łączyć nawet największych wrogów. Przede wszystkim jest kolejnym mocnym artystycznym świadectwem skutków ulegania ideologii faszystowskich czy nacjonalistycznych i mimo, że dzieł traktujących o czasach holokaustu powstało już mnóstwo, każde kolejne jest potrzebny, by stale przypominać o tej tragedii.