Anna Ficner-Ogonowska
Czas pokaże
Rok Wydania: 2015
ISBN: 978-83-240-3492-5
Wydawca: Znak
Gdyby tę ponad 700-stronicową cegłę zawinąć w tetrową
pieluchę i mocno wycisnąć, otrzymalibyśmy to, czym jest ona w istocie, czyli
skromną nowelkę, z papierowymi postaciami i wątłą fabułką imitującą poetykę
tasiemcowych seriali. Ja może nie jestem stosownym targetem, dla takich
czytanek i omijam zazwyczaj szerokim łukiem regały z tego typu ckliwymi
wydawnictwami, których autorkami są bibliotekarki, panie weterynarz czy
ekspedientki, słowem grafomanki, ale na boga, powinny być chyba jakieś granice
wydawniczej przyzwoitości. Wydał to Znak, założyłem więc, że będzie to coś w
stylu Grocholi, która, pamiętam, była nawet zabawna. Tymczasem dostałem
męczącego gniota, czytankę z rozwleczoną do granic wytrzymałości narracją,
nawet nie wydumaną, ale zwyczajnie skleconą byle jak na bazie wyświechtanych
klisz.
Oto bowiem główna bohaterka, studentka psychologii,
udzielająca się charytatywnie w szpitalu dziecięcym, najpierw próbuje obrzydzić
przyjaciółce czterdziestoletniego lekarza, w którym ta się kocha, by potem
samemu ulec jego urokowi. Problemem
okaże się nieprzyzwoita różnica wieku, dodatkowo wybranek serca jest
rozwodnikiem i o zgrozo ma córkę, o czym dowiemy się oczywiście po serii niby
to dramatycznych nieporozumień rozwleczonych do niezdrowych rozmiarów, do tego
dochodzi koleżeńska lojalność i toksyczna matka. I dwie ciotki, jednak jędza,
druga przesłodzona niczym dobra wróżka z Kopciuszka. Główna bohaterka zresztą
nieudolnie stylizowana jest na tej klasycznej postaci. Ale niech już będzie,
nie pierwsza to i pewnie nie ostatnia ramotka wykorzystująca znane toposy i
klasyczne figury. To, co boli najbardziej, co sprawiało wręcz fizyczny
dyskomfort podczas lektury, to wspomniana na wstępie forma. Koszmarne dłużyzny,
niepotrzebnie rozciągane dialogi, jakby żywce przepisane z pogaduszek
zasłyszanych w tramwaju, mozolnie zdążające do pointy, oczywistej naturalnie.
Niby mające być dowcipne, szalenie jednak drętwe, niby to wnikliwe, a w istocie
infantylnie poprawne. O monologach wewnętrznych głównej bohaterki nie będę się
rozwodzić, by nie pastwić się bardziej niż jest to konieczne. Bełkotliwe to,
nudne i egzaltowane niczym pamiętnik gimnazjalistki, która właśnie odkryła
twórczość Coelho i płacze po każdym odcinku B jak Badziewie.
Kolejna rzecz to rysunki postaci. Autorka nie może z jakichś
osobliwych względów nakreślić ich raz a porządnie, musi co kilkadziesiąt stron
przypominać czytelnikowi, że ciotka Klara to irytująca i zrzędliwa starucha, a
matka to apodyktyczna i nadopiekuńcza matrona. Przecież to do niczego nie
prowadzi, gdyby chociaż to było w jakiś sposób zabawne, ale gdzie tam. Mamy
kilkanaście razy powtórzone te same sekwencje. Ciotka narzeka i obżera się
domowymi wypiekami, matka goni córkę do obowiązków i utyskuje na każdy objaw jej
samodzielności. A kiedy już wydaje się, że w tym przynudzaniu była metoda, że
zaraz czeka nas jakaś wolta, że wyjawiona zostanie tradycyjna rodzinna
tajemnica, bo przecież wiadomo, że każda szanująca się rodzina powinna takową
posiadać, dostajemy tak tanie wyjaśnienie, że doprawdy aż brak słów.
Zresztą każdy z fabularnych pomysłów Ficner-Ogonowaskiej
jest równie tani i cienki niczym botwinka matki głównej bohaterki. Pierwszy z
brzegu. Oto po upojnej nocy z pociągającym doktorem, on musi jechać na dyżur do
szpitala, ona wraca w skowronkach do domu. Kiedy następnie dzwoni do niego, słyszy
jego zmęczony (przypomnijmy, że człowiek był po pewnie niezbyt sielankowym
dyżurze) i oficjalny głos w słuchawce, rozłącza się i przechodzi załamanie.
Tak, dokładnie. Kilka dni nie wychodzi z łóżka, płacze, złorzeczy, tarza się w
pościeli, przegania gości. Potem oczywiście wszystko się wyjaśnienie, a
następnie pojawia się kolejne nieporozumienie, związanie z wątpliwym statusem
matrymonialnym absztyfikanta, wreszcie na scenę wchodzi kilkuletnia córeczka.
Oczywiście jest słodka, niczym kotek, którego dostaje od nowej cioci, koleżanki
tatusia i pozornie nierozwiązywalne sprawy zaczynają wchodzić mozolnie
(kilkadziesiąt kolejnych stron) w klimaty sielankowe. Nie wiem, czy autorka
korzystała z jakichś cudownych przepisów na wciągającą fabułę, wiem natomiast,
że żaden z tych konceptów nie zagrał. Nie miał szans, biedaczek, gdyż wątłej
był postury i rozmył się w morzu zbędnych przymiotników i kaskadach
niepotrzebnych zdań.
Nie zdradzę też chyba jakiejś wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że
tytułowy czas faktycznie pokazał, że szkoda go było na tę wątpliwej jakości
gargantuiczną czytankę o bzdetach.