Wojciech Mann
Fotografomannia. Obrazki autobiograficzne
Rok Wydania: 2014
Wydawca: Znak
Kilkaset fotografii przedstawiających Wojciecha Manna zebranych w jednej książce. Czyż można wyobrazić sobie równie perwersyjną publikację? A jednak obrazki autobiograficzne zatytułowane wdzięcznie Fotografomannia są lekturą nie tylko interesującą i szalenie zajmującą, nade wszystko zaś diabelnie zabawną. Już same fotografie pomieszczone w najnowszym wydawnictwie sygnowanym nazwiskiem kultowego redaktora nie mniej kultowej Trójki stanowić mogą niezłą rozrywkę, opatrzone dodatkowo odautorską narracją, komentarzem nierzadko ironicznym, tworzą dzieło niepokojąco wieloznaczne i bluźnierczo wstrząsające. No, może nieco przesadzam z epitetami, inwencja Manna z finałowego rozdziały łatwo się jednak może czytelnikowi udzielić.
Po kolei jednak, bo tak też postanawia rozpocząć autor Fotografomanii. W rozdziale pierwszym
zatytułowanym intrygująco „Pojazdy” znajdujemy serię czarnobiałych fotografii z
wczesnego dzieciństwa Wojtka M., które zgrabnie wprowadzają nas w klimat całego
przedsięwzięcia. Oto mamy okazję zajrzeć do rodzinnego albumu autora i
posłuchać kilku barwnych historii z życia jego rodziny i przyjaciół. Mann nie
byłby jednak sobą, gdyby nie wykorzystał tak wspaniale inspirującego materiału
jakim są rodzinne archiwa, do zgrywy i frywolnego żartu. Wspomniany już tytuł
pierwszego rozdziały wyjaśnia się bardzo szybko. Zestawiając ze sobą
fotografie, na których Wojtuś dosiada klasycznego już wczasowego kucyka, pozuje
przy/na słoniu czy na imitując powożenie bryczką na deptaku któregoś ze znanych
kurortów, poszukuje w nich autor dowodów na tezę o swojej fascynacji
przeróżnymi pojazdami niemal od kołyski czy raczej pniaka, którego dziarsko
dosiadł.
Mój ulubiony rozdział (dostaniemy ich w sumie 5) to
„Stylizacje”, kapitalny paszkwil na „lajfstajlowe” blogi samozwańczych
stylistów, przy okazji kawał historii dzięki dogłębnemu zanurzeniu w klimacie
okresu PRL-u.
Snując swe rodzinne wspominki przy okazji prezentacji kolejnych
fotografii, oddaje się czasem Mann kapitalnym dygresjom. Starczy wspomnieć
wstrząsający niczym skandynawski dreszczowiec epizod z praktyk studenckich w
jednym z PGR-ów na początku lat 70-tych XX wieku, gdzie elegancki (londyńska
garderoba) i zadbany (bujne loki i gładkie lica) student anglistyki wprowadzany
jest w naturalistyczny świat Państwowego Gospodarstwa Rolnego i wciela się w
pomocnika lokalnego weterynarza. Dla odmiany cudownie surrealistycznie brzmią
opowiastki o zwiedzaniu zagranicznych krain przez obywatela demoludów.
„Już na wstępie zauważyłem wyraźną różnicę miedzy
nadmorskimi widokami w Hiszpanii a tymi, które oferuje polski Bałtyk. W
Hiszpanii jest dużo mniej smażalni ryb, a więcej palm. Najbardziej lubię
fotografować się przy smażalniach i kebabach, ale z raku tychże musiałem
zadowolić się tamtejszą przyrodą.”
Fantastyczna była też relacja z pobytu w barcelońskim przybytku Pension
Lolita zamieszkałym przez „młode i bardzo umalowane osoby płci żeńskiej.” Do
impresji zagranicznych wracać będzie Mann jeszcze wielokrotnie, zwłaszcza w
poświęconym im w całości rozdziale „Odległe zakątki”. Z kilkunastu opisanych w
nim fotek w podróżniczym klimacie należy wyróżnić meksykańską „niemal
jarmarczną budę, w której oferowano błyskawiczne przeprowadzanie zarówno
ceremonii zaślubin, jak i rozwodu.” Komentarz do zdjęcia to mistrzostwo poetyki
absurdu w iście brytyjskim stylu, nic to jednak w porównaniu do opisu jaki
serwuje nam Mann do zdjęcia ilustrującego tłum rozbawionych Meksykan w strojach
ludowych, którzy starają się rzekomo odwrócić uwagę zbulwersowanego turysty.
„Miałem świadomość, że ta zabawa to spektakl propagandowy, sponsorowany przez
określone siły mające na celu kreowanie fałszywego, beztroskiego obrazu tego
drążonego zepsuciem kraju.” Brzmi
znajomo? Rejsowo?
Ostatni rozdział „A mogło być tak”, to pewnego rodzaju
przewrotna wolta. Posługując się tymi samymi co wcześniej fotografiami, snuje
Mann zupełnie inną, mocno absurdalną opowieść. Pokazuje, jak można bawić się
skrawkami wspomnień zatopionymi na kawałkach światłoczułych papierków, ale
przypomina też, by nie brać całej tej narracji tak śmiertelnie poważnie i
serio, jak zwykliśmy podchodzić do tematów biograficznych. "Tytuł Fotografomannia - pisze autor w czymś jakby wstępie - pozwala na różne warianty interpretacyjne, co jest zgodne z duchem demokracji panującym w naszym kraju." Bliżej więc Fotografomanni do Dzienników
Gombrowicza, niż sierioznych i dętych tekstów niby to biograficznych
autorstwa (rzekomego) współczesnych polityków i celebrytów.