Mam wrażenie, że trudno odnaleźć je w pamięci
Kiedyś było tak miło
Kiedyś było tak dobrze
(ABBA, S.O.S.)
„High-Rise” jest ekranizacją powieści J.G.Ballarda „Wieżowiec”, której ducha, mistrzowsko oddali wszyscy twórcy. Amy Jumpa autorka scenariusza, stała współpracowniczka reżysera filmu Bena Wheatley’a, przeczytała prozę Ballarda przez pryzmat osobistych doświadczeń. „Z okresu mojego dzieciństwa w latach 70. w Londynie pamiętam tylko niepokój. Patrzyłam na ten burdel stworzony przez dorosłych i zastanawiałam się, jak to się skończy. Są ludzie, którzy lepiej rozumieją filozoficzne i formalne założenia prozy Ballarda. Ja wiem, jak to jest zgubić się w takim wieżowcu.”
Doktor fizjologii Robert Laing (Tom Hiddleston) wprowadza się do nowoczesnego apartamentowca, szukając anonimowości i ukojenia. Jak sam stwierdza, chciałby w końcu odpocząć. Jego apartament mieści się dokładnie w połowie monumentalnego betonowego budynku, gdzie znajduje się rodzaj cezury, która dzieli mieszkańców na klasy społeczne. Tradycyjnie na dole uboga klasa pracująca i plebs, wyżej klasa średnia, na szczycie arystokracja, wśród której króluje architekt o jakże wymownym nazwisku Royal (Jeremy Irons). To nie przypadkowe, że reprezentanci poszczególnych klas wyglądają i zachowują się typowo dla swoich obozów, mają nawet imiona znaczące niczym w klasycznych dramatach. W opozycji do wspomnianego architekta, który zamieszkuje luksusowy apartament na szczycie wieżowca i niczym demiurg próbuje zawiadywać całym tym architektonicznym przedsięwzięciem, postawiony został najbarwniejszy przedstawiciel niższych pięter - twórca filmów dokumentalnych o nazwisku Wilder (Luke Evans), idealnie ilustrującym jego dziką, nieokiełznaną naturę. Już pierwsze sekwencje w ewidentnie apokaliptycznym klimacie zwiastują to, co nieuchronne, czyli koniec jaki zawsze wieńczy sztuczne podziały i ludzkie próby zapanowania nad chaosem (kosmosem). Zwycięży natura reprezentowana przez najprostsze instynkty, patriarchalny porządek musi runąć, a na jego gruzach narodzi się kolejna idea, która niczym bańka mydlana najpierw rozbłyśnie feerią kolorów, by nieuchronnie pęknąć z hukiem. Diagnozę, jaką stawiają twórcy tej produkcji, można ująć w krótkich słowach: człowiek nie potrafi uczyć się na swoich błędach i nieustannie dąży do autodestrukcji.


To tylko jedna z kilku intuicji, jakie wywołuje seans „Rise-high” w reżyserii Bena Wheatley’a. To dzieło, którego zwyczajnie nie można przegapić, a później opędzić się odeń i nie chcieć wrócić na dekadencką imprezę między piętrami. Byłbym zapomniał wspomnieć o jeszcze jednym. Jakby nie było, cała ta dzika wizja momentami jest szalenie zabawna, jak przystało na ciętą satyrę w brytyjskim stylu.
****
za możliwość uczestnictwa w przedpremierowym pokazie uprzejmie dziękuję portalowi sztukater.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz