środa, 9 sierpnia 2023

Dziewczyna z Konstancina czyli nowa rzecz od Witolda Horwatha


 „Dziewczyna z Konstancina” to rasowy kryminał retro z wątkiem romansowym lub jak kto woli melodramat w kryminalnym kostiumie, dziejący się w rewelacyjnie odmalowanych dekoracjach międzywojennej Warszawy i położonego na jej południowych obrzeżach uzdrowiska Konstancin. Witold Horwath nie jest może nazwiskiem z literackiego topu, ale z całą pewnością wielu czytelników powinno kojarzyć jego teksty i scenariusze, ot, chociażby do sławetnej Ekstradycji z Markiem Kondratem. Mamy niewątpliwie do czynienia z wysokiej klasy fachowcem, który podaje nam wyjątkowo zgrabne dziełko, kolejne z cyklu i zapewne nie ostatnie. Kolejne, bo tytułowa dziewczyna dała się już poznać czytelnikom w opublikowanej w minionym roku powieści Lisica, jako nietuzinkowa, wyprzedzająca swoją epokę dziewczyna, marząca o byciu policyjnym detektywem. Dziś marzenie to raczej nie dziwi, seriale i powieści kryminalne, weźmy chociażby książki autorstwa Katarzyny Bondy, wypełnione są podobnymi wyemancypowanymi postaciami, których Hanka Lubochowska wykreowana przez Witolda Horwatha jest niewątpliwą protoplastką.

W poprzedniej powieści odkryła swoje detektywistyczne powołanie, w najnowszej rozpoczyna karierę w policji i choć nie jako oficjalna śledcza, bo dla kobiet takich stanowisk nie przewidywano we wczesnych latach dwudziestych ubiegłego wieku, ale jednak udaje jej się podążyć za marzeniami, bo wraz z morderstwem znanego stołecznego adwokata, wkracza z impetem w szalenie zawiłe i zataczające szerokie kręgi śledztwo. Nie trudno się domyślić, jak elektryzująco działa jej aktywność nie tylko na przesłuchiwanych przez nią świadków i podejrzanych, ale przed wszystkim na kolegów z totalnie przecież wtedy zmaskulinizowanej branży. Jeśli do młodej, szalenie atrakcyjnej, bystrej i pełnej temperamentu dodamy statecznego komisarza, doświadczonego przez życie i wojnę pięćdziesięciolatka o melancholijnym usposobieniu nie trudno nie węszyć erotycznych uniesień. Romans miesza się więc z kryminałem czyniąc z „Dziewczyny z Konstancina” dojrzałą powieścią obyczajową bardziej, niż kryminalnym czytadłem, jakich zalew przeżywamy w ostatnich latach.

Z notki biograficznej o Autorze, zamieszczonej na obwolucie książki, dowiadujemy się, że jest pasjonatem szachów i kobiecej duszy. Choć początkowo może to brzmieć nieco pretensjonalnie, już gdy zagłębić się w lekturze, szybko musimy przyznać, że faktycznie jako pasjonat odrobił zadanie celująco. Ujawnia się to już w samej formie, gdzie pierwszoosobowy narrator podzielony jest równo między męskiego i żeńskiego. Śledzimy więc fabułę na przemian oczyma komisarza Sarnatowcza i Lubochowskiej.  Dzięki czemu dostajemy nie tylko spojrzenie na toczące się wydarzenia z różnych perspektyw, ale dostajemy też bezpośredni wgląd w umysły i dusze obojga bohaterów. I tak, jak wcielanie się Horwatha w swojego równolatka Sarnę zapewne nie nastręczało Autorowi absolutnie żadnych kłopotów, ba, zapewne było wręcz dla niego okazją do przemycenia w nim trochę samego siebie, uczynienia z niego swojego alter ego, tak fragmenty, gdy przeistacza się w narratorkę, gdy staje się młodziutką Hanką stopniowo ulegającą fascynacji swoim przełożonym, ale przede wszystkim skupioną na swojej detektywistycznej misji, trudno oprzeć się chęci wyrażenie najwyższego uznania. Tak, Autor niewątpliwie pasjonuje się kobiecą duszą. 

Pasjonuje się też ewidentnie okresem, w jakim umieścił akcję swojej powieści. Dzięki czemu Warszawa z międzywojnia nie jest tylko płaską dekoracją, ale żywym miastem odmalowanym z najwyższą troską o detale. Szczególni intersująco objawia się w momentach, które traktują o pracy ówczesnej policji, gdzie rejestrowanie odcisków linii papilarnych dopiero raczkowało, a pościgi za przestępcami odbywały się na rowerach lub konnymi bryczkami. Jedyny niedosyt, jaki można poczuć, to być może zbyt mało tytułowego Konstancina w tej powieści, choć krótki epizod z samym Żeromskim, który prowadzi bohaterów na zapomniany cmentarzyk, istniejący w szczątkowej formie do dzisiaj, w jakiś sposób to rekompensuje i zdaje się być obietnicą, że więcej Konstancina dostaniemy w kolejnych odsłonach przygód pierwszej rodzimej detektyw.

niedziela, 19 marca 2017

Ameli Badelia i już lubisz czytać

Peggy Parish
Amelia Badelia
Tłumaczenie: Wojciech Mann

Rok Wydania: 2017
ISBN: 978-83-08-06295-1
Wydawca: Wydawnictwo Literackie

 
Dzieci nie będą czytały tego, co ich nie interesuje. Aby pokochały czytanie, muszą to robić dla przyjemności, w swoim tempie, bez przesadnego analizowania.”

Powyższy cytat pochodzi od twórczyni postaci Amelii Badelii, Peggy Parish, która z całą pewnością wiedziała, co mówi, była wszak nauczycielką. Taką z prawdziwego zdarzenia, z powołaniem, która traktuje swój zawód niemal jak zawór akuszerki, skupionej na wspieraniu, pomaganiu i ułatwianiu. Czytając jej wypowiedzi i obcując z jej twórczością, bez trudu można wyobrazić sobie, co uważała za najcenniejsze w procesie nauczania. Tym czymś z całą pewnością była kreacja. I świetna zabawa, a widomo nie od dziś, że jeśli naukę uda się połączyć z zabawą otrzymamy szalenie skuteczną, i w całym tego słowa znaczeniu wybuchową, mieszankę.

„Nienawidzę czytać, ale Pani książki sprawiają, że zmieniam zdanie” – ten fragment listu jednego z młodych czytelników jej książek może z powodzeniem wystarczyć za najlepszą recenzję tej nietuzinkowej pozycji.
Sama historia jest dosyć prosta i gruncie rzeczy pozornie mało odkrywcza. Ot klasyczna komedia pomyłek. Państwo zatrudniają gosposię, ale podczas pierwszego dnia jej pracy, nie mają czasu, by spotkać się z nią, porozmawiać, poznać przynajmniej z grubsza i ustalić reguły gry. Pani zostawia Amelii listę prac do zrobienia i Amelia stara się zleconym zadaniom sprostać. Traktuje jednak prośby pracodawcy szalenie dosłownie, literalnie nawet i w tym miejscu rozpoczyna się szalony festiwal nieporozumień. Ot chociażby prośba, o zmianę ręczników zostaje zrozumiana dokładnie zgodnie ze słownikowym znaczeniem słowa „zmieniać”. Amelia miast wymienić ręczniki na świeże, co było intencją jej pracodawczyni, dokonuje zmiany (wszak o to była proszona) wizerunku ręczników. Wycina w nich fantazyjne wzory. Podobnie jest z kolejnym prośbami, do których Amelia podchodzi, trzeba to szczególnie podkreślić, szalenie kreatywnie. Proszona, by przygotować „ładną porcję steku” przyozdabia go koronkami i wstążkami, a przygotowując kurczaka do obiadu, sposobi mu piękne wdzianko, wszak nagiego nie wypadałoby dopuszczać do posiłku.
Podążając za kolejnymi pomysłami Amelii na sprostanie prośbom pracodawców, czytelnik będzie miał niezły ubaw, proporcjonalny do reakcji państwa, którzy wrócą do domu i będą musieli zmierzyć się z kreatywnością swojej gospodyni. I choć finał tej sprawy wydawałby się oczywisty, to jednak okaże się, że właśnie nie koniecznie. Z pewnością kluczową rolę odegra w tym tort cytrynowy, ale o tym trzeba już przeczytać samemu.
W tym miejscy warto wspomnieć, że perypetie Amelii to cykl cały, którego początkiem był niniejszy tom wydany w Stanach Zjednoczonych po raz pierwszy w 1963 roku. Niniejsze polskie wydanie, w kapitalnym tłumaczeniu Wojciecha Manna, jest pierwszym w Polsce. Chwała więc Wydawnictwu Literackiemu za tę fantastyczną pozycję, za cały cykl właściwie, ponieważ do tej pory udało się już wydać u nas cztery kultowe (nie bójmy się tego określenia) historie o szalonej pomocy domowej w znakomitym tłumaczeniu kultowego (jak wcześniej) radiowca.   

Rzecz została wydana w poręcznym formacie, twardej obwolucie i prócz tekstu zawiera piękne ilustracje Fritza Siebela, czyli takie, jakie zdobiły pierwsze wydania oryginalnej wersji sprzed pięćdziesięciu lat. Te ilustracje są nie tylko szalenie urocze, ale stanowią też niemal połowę przestrzeni niniejszej publikacji (być może nawet więcej, ale by to zmierzyć, trzeba by poprosić Amelię, by zrobiła to, co zrobiła przy okazji ryżu). Nie tylko zatem pięknie uzupełniają słowo pisane, ale także je dopełniają.

piątek, 9 grudnia 2016

Pod prąd z Biedroniem


Robert Biedroń, Magdalena Łyczko
Pod Prąd
 

ISBN: 978-83-7945-456-3
Wydawca: Edipresse


Jestem chłopakiem z Krosna, któremu często idąc pod prąd udaje się spełniać swoje marzenia. Liderem, który umie prowadzić dialog i pociągać za sobą ludzi. Synem, bratem, kolegą i w końcu też partnerem Krzyśka. Człowiekiem kochającym i szanującym naturę, z empatią patrzącym na los zwierząt. Politykiem, który kocha Polskę, stawia na zrównoważony rozwój, nowoczesne, uczciwe państwo dające równe szanse każdemu, wspierające edukację i kulturę, zapewniające bezpieczeństwo i rozwój. Ale przede wszystkim jestem i zawsze będę sobą, Robertem Biedroniem.”

„Pod prąd” to klasyczny wywiad-rzeka, na poły biograficzna opowieść silnie osadzona we współczesności. Opowieść tę snuje, przepytywany przez Magdalenę Łyczko, Robert Biedroń, jedna z najbarwniejszych postaci sceny politycznej ostatnich lat. Znany działacz i aktywista kojarzony z ugrupowaniami i formacjami lewicowymi, w poprzedniej kadencji poseł efemerycznego i nieco ekscentrycznego Ruchu Palikota, od 2014 roku prezydent Słupska. Czy za parę lat prezydent Polski? Na to i wiele innych pytań stara się znaleźć odpowiedź interlokutorka naszego bohatera. Przede wszystkim jednak skupia się na tym jednym najważniejszym: kim pan jest panie Biedroń, skąd się pan wziął i dokąd podąża.

Cała rozmowa została podzielona została na pięć, rzec można, bloków tematycznych, dzięki czemu udało się ją skonstruować w sposób bardzo uporządkowany i składny. Nie ma tu chaosu, bylejakości i miałkości, jakie często cechują rozmowy z osobami z pierwszych stron gazet, które do tego są politykami. Brak charakterystycznego dla tych środowisk kunktatorstwa, owijania w bawełnę, odwracania przysłowiowego kota ogonem, czy zwyczajnego ściemniania. Nie ma nawet koloryzowania ponad miarę, bo nie jest to zwyczajnie potrzebne. Z rozmowy tej aż bije chęć szczerego dialogu, podzielenia się całym sobą, bez zbędnych ozdobników, niedomówień czy dwuznaczności. Co ważne, wszystko to opowiedziane jest w sposób pozbawiony fajerwerków, bez epatowania czy nawet sugerowania treści skandalicznych czy nieobyczajnych. Kładę na to nacisk nie bez kozery. Wiadomo bowiem wszem i wobec, że bohater tej rozmowy jest homoseksualistą. Jeden z rozdziałów nosi tytuł „Jestem gejem”, drugi „Krzysztof” i poświęcony jest wieloletniemu partnerowi Biedronia, a właściwe nie tyle jemu, co ich wzajemnej relacji. Pozostałe rozdziały dotyczące dzieciństwa, kobiet i polityki, są oczywiście równie istotne, ponieważ dopełniają obrazu tej nietuzinkowej i barwnej postaci (miałem nie używać zbyt afektowanych przymiotników odnośnie Biedronia, ale zwyczajnie nie sposób się powstrzymać), ale przecież to właśnie jego orientacja seksualna, jest tym, co niestety najbardziej interesuje tak zwaną opinię publiczną. Biedroń ma oczywiście tego świadomość, kiedy opowiada o sytuacjach związanych z życiem zawodowym, porównuje się często do kobiet, które przez pracodawców, wyborców itp., traktowane są jednak nieco inaczej niż mężczyźni. Winne są temu oczywiście stereotypy, uprzedzenia, które poniewierają się w naszej przesyconej fasadową religijnością narodowej tradycji.

Osoba Biedronia z pewnością przyczyni się do walki z całym tym wypaczonym poglądem na społeczne role, które determinuje seksualność. Z całą świadomością tego, że to właśnie przez pryzmat niej jest postrzegany, stara się w tym wywiadzie sprzedać przede wszystkim siebie jako człowieka. Osobę szczęśliwą, która chce się tym szczęściem dzielić z innymi. Cóż, czyż nie tego właśnie powinniśmy oczekiwać od lidera, przywódcy, polityka, prezydenta?
„O Biedroniu mówią, bo jest postacią, którą łatwo pokazać, umieścić w gazecie, przeprowadzić z nim wywiad. Jest wyrazisty, mówi w sposób dość zrozumiały dla społeczeństwa, potrafi się komunikować. Pewnie dlatego jest atrakcyjny dla mediów. Ale to dobrze, bo dzięki temu ludzie widzą, jak działa ta „straszna” polityka. O wielu tematach samorządowych udaje się rozmawiać, co już jest sukcesem samym dla siebie. Rozmawiamy o problemach z budżetem, o postępowaniach sądowych, o aquaparkach, o tym, co budować, a czego nie budować.”

„Pod prąd” to szalenie budująca publikacja. Przywraca nadzieję w klasę polityczną, która w ostatnim czasie straszenie się zdezawuowała i dowodzi bezsprzecznie, że faktycznie warto być uczciwym w stosunku do siebie i innych. Kapitalna rzecz, świetnie się ją czyta.  Praktycznie dla każdego.

sobota, 15 października 2016

Biały Murzyn Europy


Łukasz Makuła
Biały murzyn Europy
Rok Wydania: 2016
ISBN: 978-83-63879-64-8
Wydawca: Jirafa Roja 


Parę lat temu Janusz Korwin-Mikke na forum Parlamentu Europejskiego zabrał głos w sprawie płacy minimalnej. Oczywiście zrobił to w charakterystyczny dla siebie sposób: „Płacę minimalną wprowadzono i 4 miliony młodych ludzi straciło pracę. Tam chodziło o 4 miliony murzyńskich nastolatków, a tu mamy 20 milionów młodych Europejczyków, którzy są Murzynami Europy.” Wywołał tym zrozumiałe oburzenie, dla formy jednak wypowiedzi, nie zaś za zwrócenie uwagi na istotę zjawiska. Zjawiska, które fantastycznie zbeletryzował Łukasz Makuła w swojej brawurowej powieści o tytule wprost zaczerpniętym z wypowiedzi polityka: „Biały murzyn Europy”. Rzecz jest kontynuacją debiutanckiej prozy Makuły. Bohater, Mundek, jest już nieco starszy, bardziej doświadczony, zgorzkniały i cyniczny, bardziej też zniszczony dragami, alkoholem i bandyckimi wyskokami. Wciąż próbuje zmierzyć się z przeszłością, wciąż nie udaje mu się spacyfikować do końca swojej romantycznej, poetyckiej wręcz natury. Pozuje na zbója, na żula z marginesu, wrednego egoistę, który poznał brudne zasady gry zwanej życiem i który postawił sobie za cel egzystencji wtryniania co i rusz patyka w szprychy tego znienawidzonego mechanizmu. Bliski jest w tym bohaterom Marka Hłaski, z którego cytat pojawia się w charakterze motta na wstępie książki „Świat dzieli się dwie połowy, w jednej z nich jest nie do życia, w drugiej nie do wytrzymania.”

Akcja tej utrzymanej w duchu łotrzykowskiej powieści historii, pełnej szalonych zwrotów akcji, barwnych postaci i egzotycznych krajobrazów, zaczyna się na szpitalnym oddziale odwykowym, gdzie bohater budzi się po kilku dniach walki z silnym zatruciem alkoholowo-narkotycznym. Poznaje tam bratnią straceńczą duszę i po wyjściu na złudną wolność, rusza z nim w podróż pozornie bez celu i przeznaczenia. Dołącza do nich uliczny grajek, który niczym średniowieczny minstral umilał im będzie tę straceńczą wyprawę, komentując przy tym bieżące wydarzenia, wprowadzając tym samy pierwiastek poetycki w prozę życia oraz przypadkowo poznana dziewczyna z dredami, którą niczym klasyczną pannę w opałach uratują z rąk prześladowców i przyłączą do swojej wesołej kompanii. Blisko tej prozie do twórczości wspomnianego Hłaski, pojawiają się echa i nawiązania do twórczości Bukowskiego i Millera, uważny czytelnik wychwyci też sporo subtelnych nawiązań do utworów i twórców kultury wysokiej i tej nieco niższej, tak zwanej popularnej. Pojawią się odwołania do twórczości Toma Waitsa, ról Bogusława Lindy, wreszcie w jednej ze scen przewinie się kilka historycznych postaci, które odegrały niebagatelne role w dziejach świata. To wszystko jednak tylko imponderabilia, błyskotki, które umilają lekturę tej świetnie napisanej, niełatwej w gruncie rzeczy książki. Choć może inaczej, bo nie o umilanie przecież tu chodzi, ale o próbę zawarcia w tej obłąkańczej historii odautorskiego komentarza do aktualnej sytuacji na świecie, zwłaszcza sytuacji, w jakiej znajdują się młodzi ludzi, aż do spojrzenia na siebie z szerszej, egzystencjalnej perspektywy. Okazuje się, że bohaterom nie chodzi tylko o rozróbę i zgrywę. Owszem wyrażają w ten sposób swoją frustrację, swój bunt, który nieobcy jest przecież ludziom z ich generacji we wszystkich epokach, ale tęsknią za czymś autentycznym i prawdziwym, co mogłoby być dla nich czymś w rodzaju punktu odniesienia.

Można, a nawet trzeba traktować tę książkę, jako głos pokolenia, autorowi udaje się bowiem trafnie zdiagnozować i opisać wiele bolączek współczesnego świata, który mimo pozornej otwartości i wolności, wciąż nie pozwala znaleźć remedium na odwieczne problemy. Przy całym swym ciężarze gatunkowym, jest to jednak rzecz tak zgrabnie napisana, że lektura jej sprawić powinna przyjemność każdemu czytelnikowi, potrafiącemu docenić stylistyczną maestrię i umiejętność opowiadania. „Pamiętaj – mówi do Mundka Hłasko w jednej z delirycznych scen – najważniejsza jest opowieść i to już tylko twoja sprawa, jak ją opowiesz. Koniec końców, najpierw było słowo.”
 

piątek, 7 października 2016

Między ustami, a brzegiem pucharu



Maria Rodziewiczówna 
Między ustami, a brzegiem pucharu
ISBN: 978-83-777-9265-0    
Wydawca: Wydawnictwo MG


Powieść Rodziewiczówny, to z jednej strony historia miłosna, jakich wiele, z drugiej jednak rzecz tak wybornie napisana i opowiedziana, z tak mistrzowsko skrojonymi postaciami i dialogami wycyzelowanymi tak perfekcyjnie, że choć skrzą się dowcipem i wystudiowaną zadziornością, brzmią niczym żywa, nie poddana odautorskiej korekcie, mowa. Aż nie chce się wierzyć, że „Między ustami, a brzegiem pucharu” ujrzała światło dzienne w ostatniej dekadzie XIX wieku. Czytana dzisiaj nic, a nic nie trąci przysłowiową myszką, przeciwnie nawet, tchnie świeżością i świetnie wpisuje się w wiele współczesnych problemów. Za niedzisiejszy można uznać styl tej powieści, finezyjny i pełen dbałości o każdy detal, w którym znać rękę autora świadomego swojego warsztatu, szanującego czytelnika, który sięgając po literackie dzieło oczekuje przecież czegoś znacznie więcej, niż prostego (w przypadku wielu tworów współczesnej tzw. literatury kobiecej – wręcz prostackiego) sprawozdania z codziennej egzystencji.

Przyznam, że sam obawiałem się sięgnąć po tę pozycję, spodziewając się dziewiętnastowiecznej ramotki, pełnej niezrozumiałych dziś uniesień utopionych w języku sztucznym i egzaltowanym. Okazało się, że dostałem rzecz jako się rzekło kapitalną pod wieloma względami. Sama historia nie grzeszy oryginalnością, ale też nie o fajerwerki fabularne w niej chodzi. Owszem jest kilka momentów, które mogą podnieść ciśnienie, pamiętajmy, że historię osadzono w czasach, gdzie krewcy panowie mieli w zwyczaju wyjaśniać zaistniałe między nimi nieporozumienia za pomocą pojedynków, ale najważniejsze jest właśnie to coś pomiędzy, co sugeruje już sam tytuł. Fabuła ogniskuje wokół afektu jakim zapałał niemiecki, choć z polską domieszką krwi, hrabia do polskiej panienki, wielkopolskiej dziedziczki zamieszkującej pod poznański dworek. Nie będzie to uczucie łatwe, sprawi, że rzeczony hrabia będzie musiał gruntownie swoją egzystencję dekadenckiego utracjusza i zblazowanego bawidamka, co naturalnie wyjdzie mu tylko na zdrowie. Jego wybranka zaś zmierzyć się będzie musiała z dotąd nieznanym sobie gwałtownym, nie pozwalającym się niczym zagłuszyć, uczuciem. Rodziewiczówna fantastycznie rozegrała tę parę i dając czytelnikowi kawał rasowego romansu, przemyciła pochwałę tak wzniosłych uczuć i zachowań jak wierność, wytrwałość, szacunek dla tradycji, rodzinnych powiązań czy po prostu dla drugiego człowieka, którego nie trzeba rozumieć, by dostrzec w nim zwyczajnie człowieka. Całkiem zgrabnie rozprawia się przy okazji Rodziewiczówna z problemem ksenofobii, konfrontując bohatera ze swoją spuścizną i dziedzictwem. Bardziej jednak od wytykania i krytykowania wad interesuje ją pokazanie jak wiele można osiągnąć i jakiego szczęścia dostąpić, jeśli uda się wyrzec uprzedzeń i zwalczyć złe nawyki, nawet te wydawałoby się wytatuowane w duszy i sercu. Dowodzi tym samym, że między przysłowiowymi ustami, a  symbolicznym brzegiem pucharu, choć wydawałoby się przestrzeni nie ma zbyt wiele, to jednak zdarzyć się może dosłownie wszystko. Trzeba tylko bardzo w to wierzyć i wykazać się ogromnym determinizmem. Determinizm ów – jako się rzekło na wstępie - nie jest bynajmniej potrzebny podczas lektury tej kapitalnej powieści sprzed ponad wieku.

Rzecz niby jest znana, poniewiera się w jakichś kanonach lektur, w latach osiemdziesiątych została zekranizowana, ale wciąż chyba funkcjonuje w świadomości czytelników, jedynie jako błahe retro romansidło. Tym bardziej więc należą się ogromne wyrazy uznania dla wydawnictwa MG, że postanowiło wznowić tę nie chcącą się zestarzeć i pełną niezamierzonych przecież przez autorkę współczesnych aluzji, powieść. Cóż, takie uniwersalne i dobrze napisane rzeczy, nie mają prawa przejść do lamusa.

sobota, 10 września 2016

Lida czyli powrót do kraju lat dziecinnych

Aleksander Jurewicz
Lida
ISBN: 978-83-65387-00-4
Wydawca: Wydawnictwo Latarnia


„Z trudem podnosiłem opadające powieki. Jeszcze tylko wiatr zaszeleścił w pierwszych opadłych liściach jak płozy dziecinnych sanek po zamarzniętym śniegu. Ten ptak znowu załkał przez sen, a może to jakieś słowo w jednej z kopert zatkniętych za obrazem, oderwało się od pozostałych i wchodziło w nasze sny bolesnym albo radosnym wspomnieniem, może otuchą, może przywołaniem. I zrobiło się tak cicho, że można było usłyszeć, jak mamie na policzkach wysychają łzy.” 

„Lida” Aleksandra Jurewicza to klasyczny przykład prozy poetyckiej, przywodzący skojarzenia z takimi dziełami jak „Sklepy cynamonowe” Schulza, „Bohiń” Konwickiego czy „Dolina Issy” Miłosza. W tych skojarzeniach nie chodzi jedynie o piękno języka i rytm poetyckiej niemal frazy i lirycznego obrazowania, jak w zacytowanym wyżej fragmencie, ale przede wszystkim o podobną jak u wspomnianych mistrzów próbę podzielenia się z czytelnikami refleksją nad uwikłaniem losów jednostek w historię. Tytułowa Lida to miasto na Białorusi, wcześniej leżące na terytorium Polski, miasto z bogatą historią, sięgającą XIV wieku, Jurewiczowi posłuży jako tło do poruszenia wątków repatriacyjnych. Ta niewielkich rozmiarów  książka, jest prawdziwą perłą wśród tekstów poruszających tematykę kresową, poprzez które ich autorzy próbują poradzić sobie z przesiedleńczymi traumami, gdzie wrażliwość czy po prostu zwyczajne, proste życie mieszkańców spornych terenów wystawiane były na nierówną walkę z brutalnym walcem historii.

Snuje swoją opowieść Jurewicz z dwóch perspektyw czasowych, nie kryjąc przy tym autobiograficznego charakteru przywoływanych wydarzeń. Perspektywą wiodącą są wspomnienia pięcioletniego Alika, który, co zrozumiałe, nie jest w stanie dokonać analizy wydarzeń, których staje się uczestnikiem. Dzieli się z czytelnikiem głównie emocjami, obrazami z rodzinnego domu w wiosce nieopodal tytułowej Lidy, gdzie mieszkał z rodzicami i dziadkami niczym w mitycznej arkadii, z którą rozstanie opisuje w pierwszej części powieści. Perspektywa dziecka pozwala narratorowi, choć bardziej stosowne byłoby chyba w tym przypadku określenie podmiot liryczny, na rozwinięcie całego diapazony uczuć i doznań, bez obawy o popadnięcie w czułostkowość. Bardziej powściągliwy jest narrator trzydziestoparoletni, który dopowiada kolejne wątki, uzupełniając obraz o brakujące kawałki. Posiłkuje się listami babci Malwiny i poetyckimi wstawkami dotyczącymi wydarzeń, o których nie sposób było opowiedzieć w inny sposób.  
„Sen już się spełnia, ból już nie boli./ Babcia na progu tak bardzo krucha, chleb / trzyma w ręku i szklankę bimbru – nie zmyłam - / mówi – tej krwi z podłogi gdy / skaleczyłeś nogę w ogrodzie, wejdź już / do domu, nie byłeś tutaj przecież / tak dawno, już nie pamiętasz / chyba niczego…” Otóż przeciwnie, pamięta wszystko, mógłby zakrzyknąć Alik, Aleksander, bohater i narrator „Lidy”. Obraz jego samego pięcioletniego w marynarskim ubranku uszytym przez ojca, stojącego na lidzkim dworcu kolejowym i czekającym na pociąg do tajemniczej „Polszy”, budzącej grozę nie tylko u niego, ale u całej rodziny, na zawsze pozostanie w jego świadomości. Tym obrazem dzieli się Jurewicz z czytelnikiem w sposób wyjątkowo przejmujący, szalenie przy tym poetycki, brzemienny w szersze konteksty i dzięki poetyckiej formie pozostawiający sporo miejsca dla wrażliwości czytelnika. Należy przy tym nadmienić, że, choć jest to proza wymagająca skupienia,  nie jest hermetyczna czy trudna w odbiorze. Bez trudu można poddać się jej nostalgicznemu urokowi, zwłaszcza jesienną, szarą porą.

Powieść ta pierwotnie wydana została nakładem paryskiej Kultury i w 1991 uhonorowana została nagrodą Czesław Miłosza. Wydawnictwu „Latarnia” należą się więc ogromne wyrazy uznania, że wznowiło tę wyjątkową pozycję.


niedziela, 7 sierpnia 2016

Tru(ś)

Barbara Kosmowska
Tru

Ilustracje: Emilia Dziubak
 
ISBN: 978-83-8008-195-6
Wydawca: Media Rodzina


- Na twoich drzwiach powinna być tabliczka: Tru. Naprawiacz zajęczych serc…Tak właśnie uważa mój nauczyciel. Ja myślę podobnie, ale cicho. Jestem zbyt skromny, żeby się do tego przyznać….”

Tytułowy Tru to, jak można się chyba domyślić z powyższego cytatu, zając i to nie byle jaki, bo zając z misją. Z jednej strony zając bardzo zwyczajny, szary, wręcz ubogi w sensie socjalnym, z drugiej szalenie utalentowany i wyjątkowy, dzięki świadomości swoich umiejętności, które rozwijane staną się źródłem pociechy nie tylko dla niego samego i najbliższych, ale też dla całej zajęczej społeczności. Opowieść Kosmowskiej nie jest bowiem zwyczajną opowiastką o wesołych zwierzaczkach, jaką można podrzucić dzieciakom, by na chwilę zająć czymś ich uwagę. Niesie w sobie ogromny ładunek pozytywnych treści, bardzo przy tym uniwersalnych, podanych przy tym w niewymuszony sposób. To bajka w klasycznym tego słowa znaczeniu, bliska tradycji Ezopa, La Fontanie czy Ignacego Krasickiego, w sposób nowatorski i szalenie aktualny bawiąca się morałem i alegoriami. Zające uosabiają typy ludzkie, ich charaktery i społeczne zachowania, a każdy z rozdziałów zawiera w sobie coś w rodzaju morału.

„Tru” to nie pierwsza w dorobku Barbary Kosmowskiej książka dla najmłodszych. Popełniła ich już całkiem sporo, kilka z nich zostało nawet zasłużenie nagrodzonych szeregiem prestiżowych wyróżnień, co nie powinno dziwić nikogo, kto przeczytał choć jedną z książek które wyszły spod jej ręki. Kosmowska tworzy też z myślą o starszych czytelnikach, zwłaszcza kobietach – starczy wspomnieć tu jedną z jej bardziej znanych książek zatytułowaną "Teren prywatny", za którą pisarka otrzymała główną nagrodę w konkursie na polską wersję "Dziennika Bridget Jones". Dzięki tej różnorodności gatunkowej (powieści dla dzieci i tak zwane powieści kobiece) potrafi ona łączyć w jednym utworze tematy, które zainteresować mogą zarówno najmłodszych, jak i ich rodziców. Sprawdza się to znakomicie podczas wspólnego czytania, ale równie dobrze po najnowszą powieść Kosmowskiej sięgnąć może najpierw sam rodzić, by potem po przeczytania jej przez dziecko, móc uciąć z nim sobie interesującą pogadankę na szereg tematów poruszonych w tej krzepiącej opowieści. Szczególnie interesująca powinna być ona dla czytelników w wieku wczesno szkolnym, rówieśników tytułowego Tru. Dla młodszych niektóre pojęcia mogą jeszcze okazać się zbyt zawiłe, ale z pewnością i one będą miały sporo frajdy ze słuchania o kapitalnych wynalazkach kreatywnego zajączka, który zamiast narzekać, że los nie jest dlań łaskawy, bo wywodzi się z ubogiej rodziny, do tego rozbitej, stara się do każdego problemu podchodzić jak do wyzwania i swoją pomysłowością nie tylko sobie z nimi radzi, ale uświadamia sobie, że może skutecznie wpływać na rzeczywistość. 

Młodszym odbiorcom, choć nie tylko im, spodobać się też powinny kapitalne ilustracje Emilii Dziubak, która debiutowała w 2011 roku autorską książką kucharską dla dzieci pt. „Gratka dla małego niejadka” i od tej pory stworzyła ilustracje do wielu fantastycznych książek dla najmłodszych. Tym razem również  udało jej się uchwycić i wyrazić ducha tej ciepłej i głębokiej opowieści o najprostszych tęsknotach i potędze wiary we własne możliwości. 
Warto też wspomnieć o tym, że przy całej swojej uniwersalności, pamiętajmy, że na tym zasadzała się poetyka klasycznej bajki, książka ta ma też szalenie współczesny wymiar. Matka zająca Tru, jest zadeklarowaną i aktywną femistką, walczącą aktywnie o swoje prawa, chodzącą na manifestacje i piszącą petycje, cała zaś ich rodzina nazywa samych siebie uchodźcami. Jest to wyartykułowane wprost i trudno nie zauważyć, że próbuje autorka tym samym zająć zdecydowane stanowisko w dyskusji, która w ostatnich miesiącach rozpala emocje mieszkańców całej Europy, jeśli nie całego świata. Nie ma w tym jednak taniej gazetowej publicystyki i uniwersalność historii nic na tym nie traci. 
„Tru” Barbary Kosmowskiej to kolejna wspaniała publikacja poznańskiego wydawnictwa Media Rodzina.