niedziela, 16 sierpnia 2015
czwartek, 13 sierpnia 2015
Migawki z dalekiego kraju
Głosy Marrakeszu
Canetti Elias
Wydawnictwo: Słowo / obraz
terytoria
Data premiery: 2014-01-16
„Aby zaprzyjaźnić się z obcym miastem, potrzeba zamkniętej przestrzeni,
do której ma się pewne prawo i w której można przebywać samemu, gdy natłok
nowych i niezrozumiałych głosów staje się zbyt duży.(…) Najpiękniejszym
przeżyciem jest chwila, kiedy człowiek znika w ślepym zaułku, zatrzymuje się
przed bramą, do której ma klucz, i otwiera ją po cichutku, żeby nie usłyszała
tego żywa dusza.”
Hałas, szum, natrętny gwar, jakie
wydaje z siebie miasto o tak skrajnie odmiennej od europejskiej melodii, z całą
pewnością może oszołomić i otumanić podczas pierwszego kontaktu. Wrażenie
bezładnej kakofonii potęgować może jeszcze nieznajomość języków w jakich porozumiewają
się mieszkańcy. Jakże jednak jest to hałas fascynujący, hipnotyzujący wręcz.
Sprawia, że przybysz z zewnątrz, z zachodniego świata, staje oniemiały i nie
potrafi się odeń oderwać, nawet jeśli literalnie nie rozumie nic prócz
natrętnie multiplikowanego „Allah”, to
podskórnie wyczuwa jakiś intrygujący komunikat, trafiający w nie uświadamiane do tej pory struny. Tak więc
mamy przede wszystkim głosy, ale wrażliwość naszego gościa z innego świata
atakowana jest także feerią barw i zapachów, osobliwych dlań zwyczajów,
rytuałów i zachowań. W krótkich kilkustronicowych esejach oraz w dłuższych
nowelowych formach, daje nam Canetti fotograficzny zapis tego fascynującego,
czasem groźnego, bo nie całkiem zrozumiałego świata. Marrakesz, miasto w Maroku,
do którego trafia autor sławetnej „Pustyni Tatarów” wraz z ekipą filmową, w
skład której wchodzi jego przyjaciel, obezwładnia go i całkowicie zdaje się
pochłaniać jego uwagę. Szwenda się więc po mieście, daje się ponieść jego
rytmowi, nie stroni od spotkań z mieszkańcami, nawet tymi najbardziej
odrażającymi, próbuje poznać ich poprzez to jak mieszkają, jak wypoczywają, jak
zarobkują (kapitalny obrazek dzielnicy handlowej w rozdziale „Na sukach”), jak
komunikują się z sobą i całym światem, zwłaszcza tym z zewnątrz. Narrator
„Głosów Marrakeszu” zaczyna swą przygodę z miastem od nie do końca udanej
wizyty na targu wielbłądów, wynajmuje przewodników, z którymi porozumiewa się
szczątkową francuszczyzną albo sam podążą wiedziony instynktem w ciekawe
miejsca i zakamarki jakby wywiedzione z baśni Szeherezady (namiastkę tej
legendarnej postaci udaje zresztą mu się także poznać). Włóczy się po targu,
zachwyca podupadłą żydowską dzielnicą, gdzie udaje mu się poznać kilka
osobliwych, momentalnie szalenie irytujących osobników, uczestniczy w gromadnym
wysłuchiwaniu opowieści, mimo iż, jako się rzekło, nie rozumie z nich
absolutnie niczego. Jako rasowy człowiek słowa, daje się jednak uwieść, czemu
towarzyszy także niejakie poczucie zazdrości, o tę niczym nie skrępowaną,
bluźnierczą niemal w swej zwyczajności wspólnotę opowiadających i słuchających na
ulicy, na placu, pod gołym niebem, w pyle i kurzu, wśród wrzasków profanów i ryku
zwierzyny. Prócz wielbłądów mamy niepokojący obrazek z zabiedzonym osłem w roli
głównej (a dokładniej z żądzą osła) i marabutem, który nie do końca jest tym,
czym się być wydaje (niczym sowy z pamiętnego serialu Davida Lyncha).
Nie trzeba wiedzieć kim jest
Elias Canetti (choć błąd ten należałoby koniecznie nadrobić), by cieszyć się tą
lekturą. Zwłaszcza w ten wakacyjny duszy czas AD 2015, gdzie temperatury oscylują
w okolicach 40 stopni i grozi nam 20 stopień zasilania. Wszystko to sprzyja
tego typu lekturom, dobrze jednak, by znaleźć jakiś cichy, zacieniony kąt, jak
w cytacie powyżej i poświęcić tej stosunkowo niewielkiej objętościowo książce
trochę więcej uwagi, niż zwykliśmy poświęcać na tak zwaną wakacyjną lekturę.
Canetti przenosi na czytelnika wrażenia jakich doświadczył w tym osobliwym
mieście podczas wizyty w latach 50-tych ubiegłego stulecia, daje nam zmysłowy i
emocjonalny odlot z przysłowiowej najwyższej półki. Rzecz to wybitna, z jednej
strony szkicowa i lapidarna, z drugiej zaskakująca swoim totalnym rozmachem i
niepokojącą głębią egzystencjalnej refleksji.
środa, 29 lipca 2015
Cronenberg w wersji light
Ali Sparkes
Z.M.I.A.N.A. Pajęczy popłoch
Ilustracje: Ross Collins
Wydawca: Wilga
Ktoś, kto pamięta kapitalny film z lat 80’tych „Kochanie zmniejszyłem
dzieciaki” z pewnością gładko wejdzie w świat wykreowanych przez panią Sparkes,
miłośniczkę dzikiej przyrody ze wskazaniem na, niezbyt chyba lubiany, świat
owadów. Wspomniany film przede wszystkim bawił, ale uczył też empatii, radzenia
sobie w nieoczekiwanych okolicznościach i próbował udowodnić, że czasem warto
jest spojrzeć na świat wokół nas z nieco innej perspektywy niż ta, do której przywykliśmy.
Ot, chociażby z perspektywy przysłowiowego robaka i to dosłownie. Z.M.I.A.N.A.
Pajęczy popłoch to pierwsza z cyklu książka o przygodach braci bliźniaków,
różniących się od siebie nie tylko wyglądam, ale też upodobaniami i pasjami,
którzy za sprawą tajemniczych eksperymentów nie mniej tajemniczej sąsiadki
przeżywają fantastyczne, szalenie przy tym groźne i mrożące krew w żyłach
przygody. Rzecz zaczyna się klasycznie. Dójka urwisów wtyka swoje wścibskie
nosy tam, gdzie nie powinna, przez co wpada w poważne tarapaty. Mamy tajemniczą
sąsiadkę, wpisującą się w topos szalonego naukowca, nieodzownego w tego typu
historiach. Dostajemy też serię niefortunnych zdarzeń, które piętrzą się przed
dwójką bohaterów niczym uprzykrzone gzy, utrudniając im życie, czytelnikom zaś,
głodnym przygód i adrenaliny dostarczają sporej dawki wrażeń. Jak nie trudno
się domyślić cała intryga polega na tym, że obaj chłopcy stają się ofiarami
swojej wścibskiej natury i zmuszeni zostają spojrzeć na świat z perspektywy
tytułowego pająka. Pająka w popłochu naturalnie. Nie zdradzając zbyt dużo
fabularnych niuansów, można jedynie powiedzieć, że zmuszeni zostają, by dokonać
wspomnianej w tytule zmiany. Rzecz cała bliższa więc się staje nie wymienionej
wyżej komedii o dzieciakach zmniejszonych do rozmiaru mrówek, a bardziej dziełu
Kafki czy Cronenberga, gdzie bohaterowie przemieniali się odpowiednio w
karalucha i muchę. Wymowa tej książki jest jednak zdecydowanie odmienna.
Kierowana jest przede wszystkim do bardzo młodego czytelnika w wieku około 7 do
9 lat i z pewności nie ma za zadanie, by wzbudzać w nim egzystencjalne lęki i
niepokoje. Dostarcza mu rozrywkę i przy okazji przemyca sporo przydatnych
informacji z wiedzy na temat życia i zwyczajów owadów oraz, co także szalenie istotne,
uczy empatii oraz pokazuje, jak ważna jest umiejętność spoglądania na pewne
rzeczy z różnych perspektyw. Można co prawda narzekać, że temat nie został
bardziej rozwinięty, że nie dostaliśmy więcej fachowej wiedzy botanicznej z
zakresu życia pająków. Z drugiej jednak strony pozycje tego typu nie mogą
absolutnie zrazić do siebie młodego czytelnika zbyt rozbudowaną częścią
naukową. Zdecydowanie lepiej, żeby wiedza była sączona drobnymi kroplami niczym
jad małego pajączka, by autor przemycał ją w dobrze skonstruowanej,
interesującej narracji, która niczym pajęcza sieć ma za zadanie zwabić
czytelnika do przedstawionego świata. Po początkowym wrażeniu niedosytu, czuje się silną potrzebę, by sięgnąć do informacji odnośnie świata pająków z
różnych innych źródeł. Książka Ali Sparkes spełniła więc swoją edukacyjną
funkcję i zainspirowała do dalszych poszukiwań i badań naukowych czynionych na
własną rękę. Zresztą namiastkę takich źródeł dodatkowych znajdujemy na końcu
tej publikacji. Mamy tam na kilkunastu stronach zamieszczone quizy i zagadki,
które w formie zabawy mają przekazać czytelnikowi sporo ciekawych informacji,
będących interesującym rozwinięciem tematów poruszanych w „Pajęczym popłochu”,
pierwszej, jak już zostało wspomniane części owadziego cyklu. Słowem dostajemy
całkiem niezłą rozrywkową pozycję, która usatysfakcjonuje każdego młodego
czytelnika, który szuka w książkach przygód i przede wszystkim zabawy, ale może
też spotkać się z uznaniem w oczach jego rodziców, którym też czasem może się
przecież przydać postawienie się w nieco innej niż dorosła perspektywie.
poniedziałek, 15 czerwca 2015
Obrazki z niegdysiejszej Warszawy
Jolanta B. Kucharska
Przedwojenna Warszawa. Najpiękniejsze
fotografie.
Rok Wydania: 2015
Wydawca: Wydawnictwo RM
Fantastyczne wydawnictwo, magiczne niemal, przywołuje bowiem
obrazy ze świata, który choć istniał jeszcze nie tak dawno i wciąż jeszcze żyją
ci, którzy go pamiętają, to jednak zniknął był niemal całkowicie i w gruz się
obrócił.
Fotografie zamieszczone w albumie „Przedwojenna Warszawa” w
większości pochodzą z końca lat 30-tych ubiegłego wieku, choć jest też kilka
perełek z początku wieku XX, jak chociażby fotografia drewnianej zabudowy sławetnej
ulicy Ząbkowskiej wykonana przez mistrza Henryka Poddębskiego. Wiele fotografii
robi wstrząsające wrażenie, gdy ma się świadomość, że za rok – dwa, za chwilę to,
co widzimy na obrazku, zostanie zmiecione przez zawieruchę wojenną. Postaci
mieszkańców, urocze zakątki, fantastyczna architektura na miarę europejską
sfotografowane przez lokalnych artystów fotografików współpracujących z
powstałym w 1900 roku Towarzystwem Opieki nad Zabytkami Przeszłości (działa do
1944) oraz amatorów zabierają nas w „nostalgiczną podróż po ulicach i placach
takiej stolicy, jaka zniknęła na przełomie 1944 i 1945 roku.”
Słowo wstępne, sygnowane nazwiskiem aktualnej prezydent
Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz, wprowadza w klimat albumu, który powinien
zainteresować nie tylko mieszkańców miasta stołecznego. Słowo wstępne,
przygotowane przez Jolantę B. Kucharską, stanowi bardzo dokładnie opracowaną i
ciekawie opowiedzianą historię miasta, ze szczególnym wskazaniem na jego
architekturę. Dzięki temu obcowanie z fotografiami będzie doznaniem jeszcze
bardziej intensywnym. Dowiemy się także wielu ciekawych faktów z początków
fotografii w naszym kraju, które związane są właśnie z Warszawą, a sięgają lat
trzydziestych XIX wieku.
Wraz z albumem Przedwojenna Warszawa dostaliśmy nie tylko estetyczny
cymes dla sympatyków fotografii, ale także solidną, choć w niewymuszony sposób
podaną dawkę wiedzy historycznej o stolicy i jej mieszkańcach. Każdej bowiem
fotografii towarzyszy krótki opis, pomagający rozpoznać fotografowany obiekt,
miejsce lub wydarzenie, w który umiejętnie wplecione są szalenie ciekawe
informacje opatrzone precyzyjną datą. Dla mnie było to też kapitalne
uzupełnienie wiedzy, jaką uraczył mnie Stanisław Milewski w swoich
fantastycznych książkach o „niegdysiejszej Warszawie”, w których czarował
klimatem przedwojennej stolicy widzianej przez pryzmat ówczesnej prasy.
Można ten album czytać od przysłowiowej deski do deski,
począwszy od fotografii z lat dwudziestych przedstawiającej wycieczkowiczów
wysiadających z promu rzecznego w okolicach Lasu Bielańskiego, aż po fotografię
Tadeusza Przypkowskiego (historyka sztuki, fotografika, jednego z nielicznych w
świecie gnomoników - specjalistów zajmujących się obliczeniami i projektami
zegarów słonecznych) przedstawiającą modernistyczną willę na Saskiej Kępie.
Można też zanurzać się w tę opowieść w dowolnym miejscu, można na wyrywki lub
poprzestając na jednej, dwu fotografiach oddać się kontemplacji uwiecznionych
na nich historii.
Trudno też oprzeć się inspirującemu działaniu tej publikacji i nie wyruszyć z aparatem w miasto w poszukiwaniu miejsc, które zostały uwiecznione na fotografiach. Okaże się, że jest jeszcze sporo takich, które mimo niszczącego działania czasu i trudnej historii, choć w niewielkiej części, ale jednak zachowały się do dnia dzisiejszego i to nie tylko po prawobrzeżnej części stolicy. Wyprawa taka może też stać się zaczątkiem dzieła, które w przyszłości budzić będzie być może podobny zachwyt jak wydawnictwo opracowane przez Jolantę Kucharską. Z pewnością będzie z nią znakomicie korespondować, tak jak inicjatywy organizowana na popularnych portalach społecznościowych w rodzaju „Tu było, tu stało”. Niniejsza publikacja ma zresztą też swój fanpage na jednym z bardziej znanych portfeli. Znaleźć tam można nie tylko reprodukcje znane z niniejszej publikacji, ale sporo innych ciekawostek i interesujących faktów z rzeczywistości, której już nie ma.
Trudno też oprzeć się inspirującemu działaniu tej publikacji i nie wyruszyć z aparatem w miasto w poszukiwaniu miejsc, które zostały uwiecznione na fotografiach. Okaże się, że jest jeszcze sporo takich, które mimo niszczącego działania czasu i trudnej historii, choć w niewielkiej części, ale jednak zachowały się do dnia dzisiejszego i to nie tylko po prawobrzeżnej części stolicy. Wyprawa taka może też stać się zaczątkiem dzieła, które w przyszłości budzić będzie być może podobny zachwyt jak wydawnictwo opracowane przez Jolantę Kucharską. Z pewnością będzie z nią znakomicie korespondować, tak jak inicjatywy organizowana na popularnych portalach społecznościowych w rodzaju „Tu było, tu stało”. Niniejsza publikacja ma zresztą też swój fanpage na jednym z bardziej znanych portfeli. Znaleźć tam można nie tylko reprodukcje znane z niniejszej publikacji, ale sporo innych ciekawostek i interesujących faktów z rzeczywistości, której już nie ma.
piątek, 29 maja 2015
Kardio Heros
Janusz Skalski, Joanna Bątkiewicz-Brożek
Mam odwagę mówić o cudzie.
Rok Wydania: 2015
Wydawca: Znak
Wydawca: Znak
Janusz Skalski to postać wielkiego formatu. Wybitny specjalista w dziedzinie kardiochirurgii dziecięcej, człowiek mądry i dobry, zdecydowany i twardy, ale jednocześnie pełen pokory dla rzeczy wykraczających poza racjonalne pojmowanie i ujmująco wrażliwy na drugiego człowieka. Naukowiec wychowany w duchu oświeceniowej filozofii Rousseau i jednocześnie osoba głęboko wierząca, „mająca odwagę mówić o cudzie”. I właśnie jeden z takich cudów stał się przyczynkiem do powstania tej książki, będącej zapisem kilku rozmów z doktorem Skalskim jakie przeprowadziła dziennikarka „Gościa niedzielnego” Joanna Butkiewicz-Brożek, żona lekarza – co okaże się w sposób zrozumiały szalenie przydatne podczaj tego wywiadu-rzeki. O jaki zatem cud tutaj chodzi. Informacja, która prócz zacytowanego wyżej tytułu znajduje się na okładce rozmowy z profesorem Skalskim przywołuje nie tak dawne jeszcze wydarzenie, o którym rozprawiały media nie tylko w naszym kraju. Historia lekarza, który walczył o życie Adasia, to historia dwuletniego chłopca, który przebywał na mrozie przez kilka godzin w samej tylko piżamie i zapadł w stan głębokiego wyziębienia zwanego hipotermią i lekarza, kardiochirurga, który wyprowadził go z tego skrajnego stanu. Lekarza, który mimo świadomości swoich umiejętności, korzystania ze specjalistycznego sprzętu, Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Krakowie-Prokocimiu i mającego zespół wybitnych specjalistów, faktycznie ma odwagę, by z pokorą podchodzić do całej tej historii, zawierającej według niego szereg wyjątkowych zdarzeń, zaangażowania wyjątkowych osób, jak chociażby policjanta, który znalazł wychłodzone dziecko i potrafił właściwie zachować się w tej sytuacja, w tym kilka ocierających się o cud właśnie, nie do końca możliwych w jego mniemaniu do racjonalnego wytłumaczenia. Przysłuchując się tej rozmowie będziemy mogli zbudować sobie prawdziwy, podany z pierwszej ręki, z pola walki obraz tamtych wydarzeń, które media z charakterystyczną dla siebie manierą pogoni za sensacją nieco wypaczyły. Będzie nam dane także poznać wiele innych, często także skrajnych przypadków, jak chociażby trudne przeprawy z rodzicami innej wiary lub nie radzącymi sobie z upośledzonym dzieckiem. Z każdym kolejnym opowiedzianym epizodem z codziennego życia będzie profesor Skalski wzbudzał w czytelniku, nie tylko zachwyt nad swoją wielkością kalibru Zbigniewa Religi (bo zaprawdę jest równie wielki), ale przede wszystkim nad poziomem naszej rodzimej medycyny. „Startowaliśmy z poziomu bardzo niskiego – mówi Skalski - Wywindowaliśmy kardiochirurgię na wyżyny. To jest jeden z polskich sukcesów, że udało się tak odbić od dna. Nie we wszystkich działach medycyny doszło do tak spektakularnego przełomu i wspaniałych zmian, ale to jest jedna z tych dziedzin, którą można się chwalić na świecie. I my się chwalimy.” Można tylko dodać, że bardzo słusznie. Cieszy także fragment, w którym profesor Skalski opisuje w szczegółach efekty Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i działalności samego Jurka Owsiaka. Jako, że jest osobą z klasą, nie pastwi się szczególnie na malkontentach, którzy co roku sabotują akcję zbierania na sprzęt dla dzieciaków, przedstawia zwyczajnie same fakty, które mówią same za siebie. Gratulacje należą się więc Joannie Bątkiewicz-Brożek, za przeprowadzenie rozmów z doktorem i stworzenie tej książki. Jedyne, do czego można się przepić, to stosunkowo niewielka objętość tej pracy. Aż chciałoby się, by lektura nie kończyła się tak szybko, bo tego typu krzepiącej literatury nigdy za wiele. Pozostaje mieć nadzieję, że albo autorka albo jakiś inny pasjonat pokusi się na opracowanie bardziej szczegółowego monograficznego utworu poświęconego wielowymiarowej i nietuzinkowej postaci doktora Skalskiego. A wspominam o tym tylko dlatego, że prócz mikrej objętości (niecałe 150 stron), trudno jest znaleźć w tej pracy jakiś słabe miejsca. Kapitalna postać, fascynująca rozmowa, niesamowite historie z życia wzięte. I cuda, które przecież zdarzają się codziennie. Wystarczy tylko je dostrzec i właściwie nazwać.
wtorek, 7 kwietnia 2015
Z góry widać lepiej
Sławomir Rogowski
Widok z dachu
Rok Wydania: 2014
Wydawca: Muza
- Chciałem pokazać, jak to pokolenie, które dziś ma ponad 50 lat radziło sobie w życiu. To przejście od komunizmu do kapitalizmu nie stało się przecież jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - zdradza autor, na co dzień członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. "Widok z dachu" ukazuje 30 lat życia dwójki bohaterów, od stanu wojennego, który zastał ich w czasach studenckich, aż do współczesności. Tłem dla życiowych zakrętów są zmiany zachodzące w tym czasie w Polsce. Tytułowy dach to oczywiście taras widokowy na szczycie PKiN, a widok, to przede wszystkim południowe rejony prawobrzeżnej Warszawy, czyli barwny i bogaty w niesamowite historie Grochów. Szczególnie okolice ulicy Kickiego ze sławetnym akademikiem, gdzie splatać się będą losy przyjezdnej inteligencji i lokalnej cwaniackiej społeczności. To właśnie losy dwóch przedstawicieli tych społeczności, którzy przewinęli się przez legendarnego Kica, a później zaprzyjaźnili się podczas służby wojskowej stanowią fabularną osnowę tej barwnej epickiej opowieści. Każda z postaci, która przewinie się przez karty powieści, nawet jeśli przyjdzie jej pojawić się tylko w epizodzie, jest świetnie skreślona. Czuć, że autor obdarzył je autentycznymi cechami i losami swoich bliskich i znajomych. To nie jest historia wydumana, zbudowana z klisz i fabularnych trików. To kawał żywej, zbeletryzowanej historii naszego kraju w autentycznych dekoracjach Grochowa i centrum stolicy. Historii wciąż żywej, wciąż dziejącej się z ciągle obecnymi w niej bohaterami, którzy urodzili się w końcówce lat pięćdziesiątych. „Widok z dachu” z powodzeniem mógłby trafić do kanonu lektur szkolnych. Byłby to kapitalny materiał do dyskusji na lekcjach literatury i historii, zwłaszcza, że nie mamy do czynienia z utworem tendencyjnym, pisanym na zamówienie którejś z frakcji politycznych, ale uczciwym, pamiętnikarskim zapisem perypetii autentycznych postaci.
„To książka o nas samych – komentuje urodzony w 1954 roku Władysław Frasyniuk, bezpretensjonalny, znany z ciętego języka polityk, przedsiębiorca, działacz opozycji w PRL – pisana nie na klęczkach, nie stawiająca nikomu pomników z brązu. Jest w niej wszystko: PRL-owska młodość, ćwiara, gitara i koleżanka z ZMS-u, saksy, tyrka u Niemca, nasz pokręcony wsad w proces wolności. Jest sukces i porażka. Można powiedzieć jest dobrze… ale do dupy. Wygrani, przegrani, z lewa i prawa, śmiech przez łzy, emocje pokolenia opowiedziane z dużą odwagą, a przez to prawdziwie.”
Rogowskiemu udaje się przedstawić ważne historyczne momenty w kapitalnych niesamowicie fotogenicznych mementach. Poza tym wiele z faktów, które młodsze pokolenie zna z kart podręczników, mamy sposobność poznać niejako od kuchni i u źródła. Chociażby kapitalny motyw przygotowywania sławetnego legendarnego już właściwie okrągłego stołu, którego jeden z elementów odnaleziony zostanie w dość osobliwych okolicznościach w pierwszej dekadzie XXI wieku. Świetnie oddany jest klimat konfliktu w Iraku, w którym biorą udział nasze wojska. Autor tworzy tu wymowną paralelę do sytuacji w której rekruci czasów stanu wojennego reprezentowali niby swój kraj, a tak naprawdę występowali przeciwko swoim ziomkom. Groteskowy epizod z trumną z rzekomymi zwłokami syna jednego z bohaterów „Widoku” mówi więcej o istocie naszej roli w konflikcie irackim, niż kilkadziesiąt fachowych rozpraw na ten temat. Tak zresztą jest z większością faktów historycznych, z których utkana jest opowieść o tragikomicznych losach Jurka i Tolka. Bohaterów nie z marmuru, żelaza, ale z krwi i kości, z Grochowa, który, czasem niczym w sławetnym utworze Muńka Staszczyka, „budzi się z przepicia. „To kultowa książka! Poryczałem się…” – głosi z okładki „Widoku z dachu” cytat z frontmana T.Love
sobota, 28 lutego 2015
Bramki są przereklamowane
Szamo. Wszystko, co wiedziałbyś o piłce nożnej, gdyby cię nie oszukiwano
Tekst: Krzysztof Stanowski
Lektor: Tomasz Sobczak
Wydawca: Biblioteka Akustyczna, 2014
Ta książka może szczególnie spodobać się kobietom, a już
zwłaszcza tym, których partnerzy przejawiają niezdrowe upodobanie do piłki
kopanej. Te spotkania w męskim gronie przed ekranem telewizora, te rozmowy o
finezyjnej grze zespołu, dyskusje o unikatowej strategii trenera i inne dęte
bzdury, które po kolejnym piwku brzmią tym śmieszniej, im bardzie stają się
poważne i doniosłe. Wierzcie, że staną się jeszcze zabawniejsze po lekturze
anegdot Szamowskiego. Zwłaszcza momentów poświęconych polskiej myśli
(przepraszam myślących) szkoleniowej. W atmosferze wymiany dykteryjek podczas
zakrapianego alkoholem grilla, posłuchamy sobie o nie wiem czy bardziej wyluzowanym
czy skorumpowanym trenerze Wójciku, elokwentnym inaczej Janasie, który jednak
atmosferę w klubie potrafił stworzyć przyjazną, wreszcie złotoustym Smudzie,
który piłkarski warsztat zna „od a do o” (być może to właśnie tłumaczy,
dlaczego nasze orły na ostatnim EURO 2012 w pewnym momencie przestawali grać,
jakby nie wiedzieli, że po „o” jest jeszcze kilka liter nie tylko piłkarskiego
elementarza). Będzie też o kilku innych ciekawych personach. Z nich zaś
najbarwniejszą, niemal kreskówkową postacią, nie bez kozery skojarzoną z
Chuckiem Norrisem - przez dowcipy w jego klimacie - jest były reprezentant
Polski, a obecnie szkoleniowiec – Stefan Majewski. Przyznaję, że słuchałem
audiobooka Szamo w miejscach publicznych i właśnie podczas fragmentów z
Majewskim przytrafiły mi się najbardziej chyba spektakularne niekontrolowane
wybuchy śmiechu.
Ta książka ma bawić i bawi faktycznie. Grzegorz Szamotulski,
były bramkarz i reprezentant polski (obecnie szkoleniowiec bramkarzy w Akademii
Piłkarskiej Legii Warszawa i rezerw Legii Warszawa), przede wszystkim jednak
duch towarzystwa i wesołek, opowiada koledze, Krzysztofowi Stanowskiemu,
dziennikarzowi sportowemu, kilka historyjek osadzonych w dobrze spenetrowanym
przez nich środowisku piłkarskim. Nie znaczy to naturalnie, że głównym
konsumentem, odbiorcą i targentem dla tego wydawnictwa ma być kibic -czy będzie
to sympatyk samego Szamo, czy fan którejś z drużyn, w której Szamo bronił
dostępu do bramki. O meczach, ich przebiegu i bramkach, najmniej tutaj akurat
się mówi. „bramki są przereklamowane” jak stwierdza sam bohater, przy okazji
tłumacząc, że z perspektywy kogoś, kto całe spotkanie spędza na
wyczekiwaniu lecącej w jego stronę
piłki, czy nadbiegającego zawodnika przeciwnej drużyny, naprawdę niewiele
widać. Widać, słychać i czuć za to naprawdę wiele gdy już z murawy się zejdzie,
gdy posłucha się i poczuje klimat szatni, gdy da się nam dostęp do sprawozdań z
treningów, obozów szkoleniowych, imprez i tym podobnych eventów, w jakich
udział biorą prości i weseli chłopcy o medialnych statusach gwiazd i bohaterów.
Anegdoty bujnego życia Szamotulskiego i jego footbolowych kompanów przeplatane
są tu i ówdzie próbami nieco głębszych refleksji na temat sportu,
przysłowiowego piłkarskiego pokera i wpływu łatwych i ogromnych pieniędzy na
młode, niepokorne charaktery zawodników, a później szkoleniowców. Obraz jaki
wyłania się z tych przemyśleń naprawdę nie nastraja optymizmem. Większość kadry
trenerskiej opisanej przez Szamo, to zwyczajne miernoty, prymitywni
karierowicze, tępe, często nie potrafiące nawet wysłowić się indywidua, których
myśl trenerską można zawrzeć w znamiennej frazie „jedziemy z frajerami”.
Przede wszystkim jednak, jako się rzekło,
wydawnictwo to jest raczej pozycją rozrywkową, słuch się tego, jak zabawnej
relacji z pobytu na koloniach. W gruncie rzeczy bowiem o czym tu mowa, jak nie
o zabawie, w której kilkunastu chłopa gania za szmacianą gałą, zarabiając przy
tym ogromne pieniądze. Kto oczekuje niewyszukanej rozrywki, nie będzie
zawiedziony, sam nie będąc jakimś szczególnym sympatykiem footballu, bawiłem
się świetnie. Przy okazji też w pełni zrozumiałem, dlaczego drużyny z naszej
ligi wypadają tak żenująco słabo na tle innych lig europejskich. Nie ma co
jednak załamywać rąk, być może mamy fatalnie przygotowanych zawodników i
beznadziejnych szkoleniowców, kabareciarze jednak mogliby się od nich uczyć.
Subskrybuj:
Posty (Atom)