poniedziałek, 9 maja 2016

Tyrmanda projekt Warszawa

Tyrmand warszawski
Tyrmand Leopold

Rok Wydania: 2016
ISBN: 978-83-7779-337-4
Wydawca: Wydawnictwo MG



,,Mam tak samo jak ty,
Miasto moje a w nim:
Najpiękniejszy mój świat
Najpiękniejsze dni
Zostawiłem tam kolorowe sny"
(Czesław Niemen, Sen o Warszawie)


Kiedy po latach wojennej tułaczki powrócił Tyrmand do swojego rodzinnego miasta postanowił dać świadectwo temu, jak odradza się ono niczym mityczny feniks z popiołów - nie tylko w przenośni, jak wiadomo. W kilkunastu felietonach składających się na tom ,,Tyrmand warszawski" znajdziemy teksty poświęcone stolicy, które publikował autor w ,,Przekroju", ,,Stolicy" i ,,Tygodniku Powszechnym", w tym ostatnim pod pseudonimem Jan Andrzej w cyklu ,,List z Warszawy". Pierwszy z zamieszczonych tekstów datowany jest na rok 1948, ostatni ukazał się w 1956, z każdego bije szczera i autentyczna miłość do Warszawy, dokładnie taka, jaką zawarł w swoim wybitnym utworze Niemen. Miłość prawdziwa, nie wyidealizowana i lukrowana, jak z błyszczącego folderu reklamowego, ale szczera, dostrzegająca także wady i słabostki. Wybaczająca jednak i konstruktywna. Tyrmand pamięta jak wyglądało miasto przed wojną, zostawił w nim swoje rzeczone kolorowe sny i marzy o tym, że jeszcze się urzeczywistnią. Nadzieję daje mu determinacja mieszkańców, by nie tylko podnieść miasto z gruzów, ale przywrócić mu dawny blask, a nawet nieco poprawić.
Przede wszystkim więc skupia się architekturze, tej wyjątkowej ze sztuk, łączącej w sobie potrzebę funkcjonalności z pogonią za pięknem, cieszącą zmysły, dającą oparcie ciału, ale także celującą w duchowość. Teksty Tyrmanda też zresztą budowane są w taki sposób, bije z nich próba dotarcia do istoty zjawiska jakim jest miasto stołeczne Warszawa.
Bo że jest ona zjawiskiem wyjątkowym na skalę nie tylko krajową, ale i co najmniej europejską przyznać trzeba także dzisiaj. Dobrze jest więc czytać te teksty współcześnie, wędrując po miejscach, które opisuje autor w momencie ich odbudowy ze zniszczeń. Można popatrzeć na nie także przez pryzmat tej Warszawy jeszcze starszej, XVIII-to wiecznej, pamiętającej czasy króla Stanisława, o czym możemy przeczytać chociażby w wieńczącym dzieło tekście ,,Wspomnienie o Warszawie, od której nie chce się odejść".

,,W zimowy wieczór, gdy śnieg pokryje ten skrawek czarodziejskiej ulicy, przedziwny nastrój spowija błądzącego warszawiaka; nastrój konkretny jak fizyczny niepokój serca, głęboki jak dzieje miasta, cenny jak duma z własnej przeszłości, trudno uchwytny jak prawda o losach ulic i miast. Kroki stają się wtedy ciężkie, nabrzmiałe niejasnymi wzruszeniami, żal posuwać się naprzód, wszystko tu tchnie wspomnieniem Warszawy, od którego nie chce się odejść, którego nie chce się stracić."

Jest także ten zbiór przykładem mistrzostwa Tyrmanda w wymagającej sztuce prasowego felietony. Umiejętnie tworzył on teksty z jednej strony lekkie i przyjemne w odbiorze, tak jednak perfekcyjnie przemyślane, że skłaniające do niewymuszonej refleksji, pozostawiające przy tym sporo miejsca dla wrażliwości i opinii czytelnika. Można sobie wyobrazić, jak żywo komentowane były te teksy w momencie ich publikacji, czyli niespełna kilka lat po wojnie, dotyczyła wszak tematów, którymi żyli wtedy Warszawiacy na co dzień. Pamiętajmy, że nie szczędził też Tyrmand słów krytyki zjawiskom, które go drażniły, wymagały wypunktowania czy zwyczajnie były dyskusyjne. Potrafił jednak przeprowadzić krytykę w taki sposób, że wady i błędy nie były w stanie przesłonić ogólnego zachwytu. Zachwyt ten wyrazić potrafił autor na wiele sposobów i niekoniecznie wprost. Starczy wspomnieć kapitalny tekst, który z początku wydaje się być hołdem oddanym Bernardowi Show na wieść o jego zgonie, a w istocie staje się pieśnią pochwalną warszawskich tramwajów.
Jako się rzekło, warszawskie felietony Tyrmanda nie straciły nic na aktualności, wciąż świetnie się je czyta i o dziwo sporo z nich koresponduje z bieżącym klimatem i pulsem miasta. Po niewielkim liftingu aktualizacyjnym, mogłyby z powodzeniem zaistnieć we współczesnej prasie, której rodzajów wszak mamy zatrzęsienie. I tylko trochę żal, że owa współczesna Warszawa, nie doczekała się następcy autora ,,Złego", który udźwignąłby dzieło twórczego opisania obecnych przemian.

niedziela, 1 maja 2016

Smaczne dwudziestolecie



Agnieszka Jeż
Kuchnia dwudziestolecia. Co i jak jadano

Rok Wydania: 2016
ISBN: 978-83-7773-294-6
Wydawca: Wydawnictwo RM

Gdyby trzeba było dosłownie jednym słowem określić kuchnię dwudziestolecia międzywojennego, to najtrafniejszym byłoby pewnie słowo eklektyzm. Można je także zastosować do krótkiego scharakteryzowania samej epoki, do dziś zresztą szalenie fascynującej i niezmiennie inspirującej. Tę fascynację dwudziestoleciem łatwo wyczuć, gdy czyta się pracę Agnieszki Jeż poświęconą kuchni tego okresu. A zaczęło się na studniach polonistycznych, gdzie jak wspomina sama autorka, zachwyciła się literaturą międzywojnia i kiedy pojawił się pomysł, by raz jeszcze wrócić do badania tego niezwykłego okresu, nie tylko w literaturze i kulturze, ale także w historii i polityce, autorka zabrała się ochoczo do pracy. Smaczku całej tej historii dodaje fakt, że mimo iż sama jest filigranowej postury, uwielbia jeść i przez pryzmat tej wydawałoby się szalenie prozaicznej czynności próbuje opowiedzieć po raz kolejny o epoce. 

Ogrom pracy badawczej, jaką włożyła Jeż w przygotowanie się do pisania tej publikacji imponuje i inspiruje jednocześnie do dalszych własnych poszukiwań. O tym jednak za chwilę. Skupmy się na samej pracy, której cały tytuł brzmi „Kuchnia Dwudziestolecia. Co i jak jadano” i zawiera, jak głosi informacja na okładce dokładnie 100 wyselekcjonowanych przepisów z tego okresu. Książka więc dzieli się na dwie części, teoretyczną, będącą rodzajem naukowego eseju, dalekiego jednak od akademickiego zadęcia, bliższego bardziej gawędzie, pełnego anegdot, cytatów i kapitalnych epizodów z życia ówczesnych mieszkańców wolnej Polski oraz praktyczną, będącą w istocie pełnoprawną książką kucharską. Możemy więc łatwo wyobrazić sobie dylemat księgarzy, czy postawić ją na półce z tematyką historyczną, czy wyeksponować w dziale z kulinariami. Rozwiązanie jest jednak szalenie proste, świetnie bowiem odnajdzie w każdym z tych miejsc. Tak jak chociażby książki Roberta Makłowicza, który przyzwyczaił nas już do tego, że granica między prezentacją potrawy i sposobem jej przygotowania, a gawędą historyczną jest praktycznie niewyczuwalna.

Skoro Agnieszkę Jeż chwalimy za styl i nomen omen smak, brawa należą się także wydawnictwu RM, za świetną robotę edytorską. Książkę wypełnia ogromna ilość kapitalnych fotografii, reklam i reprodukcji z epoki, które dodają całości wyrazistości niczym intensywne korzenne przyprawy. Szkoda jedynie, że nie zostały podpisane (są jedynie wskazane źródła) i choć można zabawić się w samodzielnie rozpoznawanie na nich znamienitych postaci ze świata literatury, filmu czy polityki, to jednak lekki niedosyt zostaje. Nie to jednak jest istotą tej publikacji, skupmy się więc nie na przyprawach, a na właściwych składnikach, przesądzających o wyjątkowej jakości dania.
Autorka na spotkaniu w księgarni MDM

Autorka zdradziła, że początkowo publikacja ta miała być właściwie głównie samymi przepisami kulinarnymi z jakimś krótkim wstępem, ale okazało się, ze nie dać wstępu bardziej rozbudowanego, jak jest tutaj, to właściwie nie powiedzieć nic. Już same te składniki, sposób przygotowania potraw wymagają dopowiedzenia, byłoby też żal nie napisać więcej o tym niesamowitym kolorycie epoki.

Przepisy kulinarne pomieszczone w części drugiej publikacji pochodzą z wielu źródeł, głównie z gazet, z tygodników i miesięczników dla kobiet, gdzie zawsze był kącik kulinarny. Nie zostały jednak zwyczajnie przepisane, mogły by bowiem być dziś nieczytelne, ponieważ nie podawano w nich na przykład wagi i konkretnych ilości składników, pisano „weź jaj, dołóż masła, posól, weź sztukę mięsa”. Nie było więc gramatury i nie było też temperatury, można było gotować w piecu węglowym lub gazowym, więc temperaturę sprawdzało się mówić kolokwialnie „na czuja”. Ówczesne gospodynie musiały wykazywać się ogromną intuicją i doświadczeniem, by poradzić sobie na tym wymagającym polu. Autorka przerobiła więc większość z nich w praktyce (prócz, jak sama przyznaje, móżdżku i ozorków) i dokonała swoistej aranżacji na współczesną modłę. Znajdziemy tu więc całe bogactwo możliwości kulinarnych, od tych najprostszych i najtańszych, do szalenie wykwintnych i ekscentrycznych. Kłania się w tej chwili ów eklektyzm, o którym wspomniano na początku, ale dodać też trzeba ogromne, nigdy chyba w naszej historii tak nie wyczuwalne, rozwarstwienie społeczne. Szczegółowo omawia to autorka w rozdziałach poświęconych kolorytowi owej złożonej pozaborowej rzeczywistości. 

Wielokrotnie też wspinana jest w tej publikacji osoba Marii Disslowej, publicystki, pedagoga, wieloletniej dyrektorki Szkoły Gospodarstwa Domowego we Lwowie, a przede wszystkim autorki książek kucharskich w latach 30-tych. Jej opus magnum „Jak gotować” do dziś wydawane w ogromnych nakładach niezmiennie inspiruje panie domu, ale zawiera też mnóstwo informacji, które wiele mówią o epoce. Sama Agnieszka Jeż przyznaje, że Disslowa to postać, która wpłynęła na polską kulturę i to nie tylko kulinarną. Pozostaje więc mieć nadzieję, że pani Maria doczeka się monografii, a pani Agnieszka nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa w temacie dwudziestolecia, które wciąż fascynuje i kusi do głębszego poznania.

sobota, 30 kwietnia 2016

Paryski architekt



Charles Belfoure
Paryski architekt
Tłumaczenie: Anna Borowska
Rok Wydania: 2016
ISBN: 978-83-7773-294-6
Wydawca: Znak Horyzont

 
„- Studiował w Bauhausie, wiesz?
- I dlatego można na nim polegać? Bo jest architektem?
- Nie jakimś zwykłym architektem. Modernistą.
- Masz jakieś dziwne podejście do zaufania, mój drogi. On nadal jest Niemcem, a Niemcom nie można wierzyć.”

„Paryski architekt” to porządnie napisane czytadło przywodzące skojarzenia z historią niemieckiego przemysłowca Oskara Schindlera. Obaj są fachowcami w swoich dziedzinach, potrafią radzić sobie w okupacyjnej rzeczywistości, mają powodzenie u kobiet, działają impulsywnie i egoistycznie, kierując się materialnymi raczej pobudkami, niż wzniosłymi ideami. Chcą przeżyć i robić to, do czego zostali stworzeni. Okoliczności jednak – w obu przypadkach ta sama okrutna wojenna rzeczywistość – uzmysłowią im, że są rzeczy ważniejsze, niż pieniądze i samozadowolenie, zupełnie przemodelują ich życie i dadzą spełnienie. Okaże się, że dopiero ekstremalne sytuacje w jakich się znajdą, obnażą ich prawdziwe, szlachetne, jak się okaże, oblicze.

Bohater „Paryskiego architekta” początkowo może nie wzbudzić zachwytu u czytelnika. Prowadzi podwójne życie uczuciowe, z pobłażaniem traktuje działania ruchu oporu, nie rozumie rodowitych mieszkańców Paryża, którzy ryzykując życiem, decydują się na dawanie schronienia Żydom, których ze wściekłą zajadłością tropi gestapo. Wydaje się być typowym reprezentantem Francji Vichy kolaborującej z okupantem, uosabiającym wstydliwe z historycznej perspektywy zachowania mieszkańców stolicy Francji. Architekt decyduje się na pomoc okupantowi w projektowaniu fabryk, w których produkowana ma być broń, czym zasłuży sobie na oskarżenia o kolaborację. Okazja jaka mu się przytrafia, by realizować swoje modernistyczne projekty w duchu legendarnego Bauhasu, jest rodzajem kompromisu. Okazuje się, że dostanie prestiżowy kontrakt, o jakim zawsze marzył pod warunkiem, że zgodzi się zaprojektować kilka zmyślnych kryjówek dla prześladowanych Żydów. Majętnych Żydów, na których majątku chce położyć łapę sam fuhrer. Fucha, która przerodzi się w brawurową zabawę w kotka i myszkę z Gestapo, okaże się być więc szalenie intratna, będzie jednak miał dość nieoczekiwane konsekwencje. Nieoczekiwane nie tylko dla czytelników, ale przede wszystkim dla bohaterów.
W literaturze faktu na temat wydarzeń opisanych w powieści Belfoure’a można znaleźć obszerną wiedzę o owych kryjówkach, zawdzięczamy ją chociażby raportom dowódcy SS w dystrykcie Galicja Friedricha Katzmanna, który z niejakim podziwem opisywał pomysłowość ukrywających się Żydów. Opisywał on nie tylko „mistrzowsko” zamaskowane wejścia do bunkrów, ale także przypadki ludzi ukrywających się w kanałach odpływowych, kominach, meblach i dołach asenizacyjnych. Sam autor „Paryskiego architekta” wskazuje jeszcze jedną inspirację z czasów panowania Elżbiety I, kiedy to prześladowania dotykały katolickich księży i aby zapewnić im bezpieczeństwo, projektowano dla nich specjalne kryjówki, tak zwane „priest holes”. 

W „Paryskim architekcie” dostajemy trzymającą w napięciu historię z czasów okupacji, bardzo dobrze i barwnie napisany sensacyjny moralitet. Na szczególne wyróżnienie zasługują świetnie skonstruowane, pełnokrwiste postacie dramatu. Nie jest tajemnicą, że autor Charles Belfoure z wykształcenia jest architektem, któremu udało się przelać swoją pasję na karty świetnie przyjętego przez czytelników debiutu literackiego. Historia zyskuje więc tylko na autentyczności, a w konsekwencji zwiększa się jej siła oddziaływania na czytelnika. Można kreślić nosem na niektóre rozwiązanie fabularne, które wydają się nieco klepane i sztampowe, w ostatecznym jednak rachunku, lektura „Francuskiego architekta” powinna dać sporo czytelniczej satysfakcji nawet bardziej wymagającemu czytelnikowi. Udanie łączy w sobie cechy powieści sensacyjnej z poruszającym moralitetem na temat złożoności ludzkiej natury, delikatnej granicy między heroizmem a tchórzostwem, jest też pochwałą pasji, która potrafi łączyć nawet największych wrogów. Przede wszystkim jest kolejnym mocnym artystycznym świadectwem skutków ulegania ideologii faszystowskich czy nacjonalistycznych i mimo, że dzieł traktujących o czasach holokaustu powstało już mnóstwo, każde kolejne jest potrzebny, by stale przypominać o tej tragedii.

czwartek, 14 kwietnia 2016

Cierpienia młodego Ignacego



Wojciech Czusz
Pomniejszy przypadek manii wielkości
Rok Wydania: 2016
ISBN: 978-83-8083-115-5
Wydawca: Novae Res
 

„Ignacy podszedł do okna, za którym słońce w ten dzień, jeden z najkrótszych dni w roku, powoli już bladło. Jak tu przekazać drugiemu człowiekowi nie wiadomość, nie suchy fakt, ale sposób postrzegania świata? By widział to samo, by czuł to samo.” 

„Pomniejszy przypadek manii wielkości” Wojciecha Czusza ma szansę stać się powieścią kultową dla wszystkich pięknoduchów, galerników wrażliwości, studentów artystycznych kierunków czy wreszcie wszystkich tych romantyków, którzy w codziennym boju jaki toczą ze sobą delikatna i zagmatwana sfera ducha z twardą, prostolinijną rzeczywistością materialną niezmiennie stają po stronie wyidealizowanego duchowego piękna.

Bohaterem tej niepospolitej, językowo wysmakowanej i stylizowanej na powiastkę filozoficzną w duchu Diderota ksiązki jest Ignacy, młody historyk sztuki, samozwańczy arbiter elegancji z obsesją na punkcie piękna i słabością do alkoholu. Rzec można, że to taki młodopolski dandys, pozornie nonszalancki w sposobie bycia, odrzucający mainsteamową sztancę i społecznie akceptowalną szarzyznę, współczesny hipster, którego energię absorbują wyłącznie projekty wysokie, nakierowane na rozwój ducha i kultury. Szczególnie pociąga go architektura, jako przejaw udanego mariażu sfery użytkowej z pozornie zbytecznym pięknem formy. Formy, z którą toczy nieustanne batalie niczym bohater Gombrowicza. Skojarzenia z twórczością tego autora biją po oczach, już od pierwszych zdań powieści Czusza i jedynie świadomość tej maniery, nakazuje nie potraktować tego wydawnictwa jako przejawu irytującej i pretensjonalnej stylizacji na teksty w rodzaju „Cierpień młodego Wertera”. Przede wszystkim język. Bohaterowie Czusza nie dość, że noszą imiona jak z klasycznych romantycznych utworów czyli Ignacy, Gustaw, Feliks, Klara czy Tytus, to jeszcze rozmawiają z sobą zdaniami wielokrotnie złożonymi, pełnymi wyszukanego barokowego wręcz czy staropolskiego słownictwa. Weźmy scenę, gdy przebudzony po pijackiej imprezie bohater poddawany jest reanimacyjnym czynnościom przez przyjaciela, nie słyszy pod swoim adresem stosownych w tych okolicznościach obelg i prostych komend, ale spływa nań swoista inwokacja, jakby Feliks nie opieprzał kumpla, ale w wieszczym szale zdawał sprawozdanie ze swojej wizji na szczycie co najmniej góry Synaj. Starczy jednak poddać się tej stylizacji, by mieś niewypowiedzianą wręcz radochę z lektury.
Nie bez przyczyny przywołany został przed chwilą legendarny Werter Goethego. Tytułowy pomniejszy przypadek manii wielkości również cierpi z podobnych pobudek, kiedy staje przed największym z wyzwań, jakie czekają w życiu mężczyznę – podbicia serca ukochanej. Tymczasem Zofia, obiekt jego westchnień, nie tylko nic nie wie o tych uczuciach, a jeśli nawet wie, to nie zamierza wyznać tego pierwsza, a ponadto zdążyła już obiecać swoją rękę innemu i zamieszkać w odległym mieście. Ignacy bije się więc z myślami, kotłuje z uczuciami, snuje straceńcze plany popada w niezdrowe ekscytacje, próbuje doprowadzić się do stanu, w którym będzie jednocześnie śmiały i brawurowy, co jest charakterystyczne dla upojenia alkoholowego oraz racjonalny i trzeźwy, by klarownie wyłożyć swoje racje i przekonać do nich ukochaną. Być może problemem jednak okazują się te racje właśnie. Niejednoznaczne, zagmatwane, niemożliwe do zdefiniowania i wyartykułowania.

„Był taki czas, kiedy wiedziałem, co się ze mną dzieje, i czułem, że muszę, że koniecznie, ale przestraszyłem się wtedy, strach we mnie wzbierał większy i większy, że powiem – i skończy się nagle, i już nie będzie dwuznacznych żartów i trącania pod stołem, że kiedy postąpię o krok za daleko, wyznam jej jawnie, co czuję, to ona będzie rozczarowana. Że zawiodę ją tym, iż zabiłem tę niewinną, przyjemną zabawę, że będzie to, jakbym sam siebie przed nią wypatroszył, i zobaczy moje wnętrze, a tam, Feliksie, Klaro, a tam flaki tylko i, za przeproszeniem, gówno.”

Odwieczny ten dylemat, konflikt sacrum z profanum rozgrywa się głównie we wnętrzach artystycznej w klimacie knajpy o szalenie znamiennej nazwie „Pod umówionym jaworem”. Tam wszystko się zaczyna, tam też będzie miało swój finał. Dosyć niejednoznaczny, jakby pozostawiający czytelnikowi możliwość własnej oceny wydarzeń i wyboru słusznego rozwiązania, w zależności od tego, czy trafi na czytelnika rozważnego czy bardziej romantycznego w postrzeganiu siebie i świata. Warto na koniec nadmienić, że rzecz cała bywa też momentami bardzo zabawna i wyraźnie czuć dystans autora do przedstawianych postaci, mimo iż są mu duchowo szalenie bliscy.

„Kroczyli teraz niespiesznie, jak ludzie, którzy mają do dyspozycji cały czas na świecie (choć po prawdzie Ignacy musiał do łazienki) i rozmawiali o mijanych dziełach.”

czwartek, 7 kwietnia 2016

High-Rise - Zatracić się w dekadencji

Gdzie się podziały te piękne dni
Mam wrażenie, że trudno odnaleźć je w pamięci
Kiedyś było tak miło
Kiedyś było tak dobrze
(ABBA, S.O.S.)


„High-Rise” jest ekranizacją powieści J.G.Ballarda „Wieżowiec”, której ducha, mistrzowsko oddali wszyscy twórcy. Amy Jumpa autorka scenariusza, stała współpracowniczka reżysera filmu Bena Wheatley’a, przeczytała prozę Ballarda przez pryzmat osobistych doświadczeń. „Z okresu mojego dzieciństwa w latach 70. w Londynie pamiętam tylko niepokój. Patrzyłam na ten burdel stworzony przez dorosłych i zastanawiałam się, jak to się skończy. Są ludzie, którzy lepiej rozumieją filozoficzne i formalne założenia prozy Ballarda. Ja wiem, jak to jest zgubić się w takim wieżowcu.”

Doktor fizjologii Robert Laing (Tom Hiddleston) wprowadza się do nowoczesnego apartamentowca, szukając anonimowości i ukojenia. Jak sam stwierdza, chciałby w końcu odpocząć.  Jego apartament mieści się dokładnie w połowie monumentalnego betonowego budynku, gdzie znajduje się rodzaj cezury, która dzieli mieszkańców na klasy społeczne. Tradycyjnie na dole uboga klasa pracująca i plebs, wyżej klasa średnia, na szczycie arystokracja, wśród której króluje architekt o jakże wymownym nazwisku Royal (Jeremy Irons).  To nie przypadkowe, że reprezentanci  poszczególnych klas wyglądają i zachowują się typowo dla swoich obozów, mają nawet imiona znaczące niczym w klasycznych dramatach. W opozycji do wspomnianego architekta, który zamieszkuje luksusowy apartament na szczycie wieżowca i niczym demiurg próbuje zawiadywać całym tym architektonicznym przedsięwzięciem, postawiony został najbarwniejszy przedstawiciel niższych pięter - twórca filmów dokumentalnych o nazwisku Wilder (Luke Evans),  idealnie ilustrującym jego dziką, nieokiełznaną naturę. Już pierwsze sekwencje w ewidentnie apokaliptycznym klimacie zwiastują to, co nieuchronne, czyli koniec jaki zawsze wieńczy sztuczne podziały i ludzkie próby zapanowania nad chaosem (kosmosem). Zwycięży natura reprezentowana przez najprostsze instynkty, patriarchalny porządek musi runąć, a na jego gruzach narodzi się kolejna idea, która niczym bańka mydlana najpierw rozbłyśnie feerią kolorów, by nieuchronnie pęknąć z hukiem. Diagnozę, jaką stawiają twórcy tej produkcji, można ująć w krótkich słowach: człowiek nie potrafi uczyć się na swoich błędach i nieustannie dąży do autodestrukcji.

Oglądając hipnotyzujące obrazy Laurie Rose, która fotografowała już kilka wcześniejszych filmów Wheatley’a, można się faktycznie zatracić. Pomaga w tym także obłędna, jak zwykle lekko niepokojąca muzyka Clinta Mansella. Dwa razy możemy też wysłuchać przeróbki sławetnego S.O.S. Abby. Raz towarzyszy nam na przyjęciu u żony architekta w barokowej skrzypcowej aranżacji, gdzie jest tłem dla dekadenckiej imprezy, na której przebrani w stroje z epoki królowej Wiktorii goście pławią się w swoim sosie glamour. Drugi raz w mrocznej triphopowej interpretacji Portishead podkręca klimat rozpadu i dzikiej degrengolady. Właściwie na każdej płaszczyźnie realizacyjnej od zdjęć i muzyki, a na reżyserii i fantastycznym aktorstwie skończywszy dostajemy produkt artstycznie wybitny. Piękny i szokujący, jak chociażby w zjawiskowej wizualnie scenie samobójstwa jednego z bohaterów, który malowniczo rzuca się z balkonu, wieloznaczny i symboliczny. Długo po seansie trzymający wrażliwość widza w kleszczach zachwytu.  Zmuszający także do przemyśleń, pobudzający do dialogu z wizją twórców, do konfrontacji z własnymi doświadczeniami i poglądami na kulturę, psychologię, tego jak organizujemy sobie świat.

Jak wspomniałem wcześniej, wizja kreowana przez Wheatley’a nie jest szczególnie krzepiąca. Pokuszę się jednak o tezę, że serce twórców bije dla porządku, jaki mogłyby zaprowadzić kobiety. W filmie znajdziemy kilka ciekawych figur, od pozornie zwariowanej żony architekta i podstarzałej zmanierowanej aktorki, poprzez zmysłową pannę Melville, inspiratorkę życia towarzyskiego nie tylko klasy średniej, aż po panią Wilder, matkę i żonę sprowadzoną do roli dziecioroba. Widzimy, jak ewoluują, jak dojrzewają do buntu, jak radzą sobie w sytuacjach ekstremalnych, jak się organizują i wspierają, podczas, gdy mężczyźni oddają się bezrozumnej rzezi i orgiom. Aż w końcu niczym mityczne erynie dokonują wyroku na oprawcach, pozostawiając przy życiu tych, którzy „świadczą im najlepsze usługi”. I pewnie mogłyby tak trwać w idealnym matriarchacie, mogłyby stworzyć społeczność, jaką pamiętamy chociażby z „Seksmisji”, niestety jednak rodzą także synów, którzy już od najmłodszych lat zaczynają snuć sny o potędze, wizje, które nieuchronnie doprowadzą kiedyś do katastrofy.

To tylko jedna z kilku intuicji, jakie wywołuje seans „Rise-high” w reżyserii Bena Wheatley’a. To dzieło, którego zwyczajnie nie można przegapić, a później opędzić się odeń i nie chcieć wrócić na dekadencką imprezę między piętrami. Byłbym zapomniał wspomnieć o jeszcze jednym. Jakby nie było, cała ta dzika wizja momentami jest szalenie zabawna, jak przystało na ciętą satyrę w brytyjskim stylu.
****
za możliwość uczestnictwa w przedpremierowym pokazie uprzejmie dziękuję portalowi sztukater.pl


niedziela, 20 marca 2016

Czarodziej Oz

Amos Oz
Dotknij wiatru, dotknij wody

tłumaczenie: Danuta Sękalska
data wydania:10 maja 2011

ISBN: 978-83-75106-88-6

wydawnictwo: Rebis



„Na komódce rzeźbiony afrykański wojownik w barwach wojennych prężył się do wściekłego ataku. Dzień o noc dzikus groził olbrzymią, groteskową męskością przerażonej dziewczynie z płótna Matisse’a. A z góry, dziwnie milczący, spoglądał niedźwiedzi łeb. Szklane ślepia skrzyły się, odbijając światło świec.” 

„Dotknij wiatru, dotknij wody” to klasyczny przypadek soczystej prozy poetyckiej, gdzie każda fraza, każdy epitet skrzy się od znaczeń i brzemienny jest w sensy, które na płaszczyźnie literackiej układają się w subtelną opowieść o splątanych losach kilkorga postaci, a w świadomości czytelnika eksplodują feerią znaczeń i odwołań do tego co sam przeżył i czego doświadczył.
Rzecz cała ma początek w małym polskim miasteczku, gdzie dociera zawierucha drugiej wojny światowej, oraz następującej po niej nowej barbarzyńskiej rzeczywistości. Rozdziela małżeństwo, które przechodzi wyjątkową próbę, by w finale połączyć się w sposób pełny, absolutny. On niczym legendarny żyd, wieczny tułacz, ona przeczołgana przez tryby bolszewickiej rewolucji, piękne duchy, które próbowały zniszczyć nieczułe groteskowe tryby historii. 
Powieść Amosa Oza, to poetycka opowieść o wiecznej miłości, o poszukiwaniu harmonii, o przenikaniu się matematycznych rozważań o nieskończoności z absolutnym, niewyrażalnym pięknem muzyki, sztuki. Wreszcie o rozpaczliwej próbie znalezienia ładu i swojego w nim miejsca pod nieczułym niebem, skąd przez szklane oko obserwuje nas dziki demiurg. A może go wcale nie ma, może nic nie jest zaplanowane, a każdy snuje własną opowieść, czasem krzyżującą się z opowieściami innych, którzy czasem zostawiają ślad bardziej trwały niż fale rozchodzące się po tafli wody.

"Zdyszane oddechy. Milczenie kobiety. Milczenie mężczyzny. Coraz większa przepaść między jej i jego milczeniem. I po chwili znowu potok słów."

Piękna to proza, gęsta od sensów, czysta poezja, idealna do niespiesznej i uważnej lektury.


piątek, 4 marca 2016

Ballada o stracie

Siegfried Lenz
Minuta ciszy.

Przekład: Maria Skalsk
Rok Wydania: 2016
ISBN: 978-83-65223-41-8
Wydawca: Dobra Literatura


Czym jest zwyczajowa „minuta ciszy” nie trzeba chyba nikomu wyjaśniać. Tradycja nakazuje, by uczcić nią pamięć tych, którzy odeszli. To w jaki sposób ją celebrujemy nie jest jednak w żaden sposób zdefiniowane i narzucone. Możemy pogrążyć się podczas tej symbolicznej chwili w nic nieznaczącej zadumie, niekoniecznie związanej z osobą, której rzeczona minuta jest poświęcona albo skupić się na wspominaniu tego, kogo fizycznie nie ma już wśród nas. Można też pozwolić sobie na rodzaj mieszanki obu tych metod i zezwolić myślom na swobodny dryf wokół zdarzeń, które czasem nawet bardzo luźno, ale jednak związane były ze wspomnianym Nieobecnym. Będzie on więc nie tylko obiektem naszych rozmyślań, ale też rodzajem katalizatora do przemyśleń szerszego kalibru. Może być też jednym i drugim, jak w powieści Lenza Siegfrieda zatytułowanej „Minuta ciszy” właśnie.

Tytułowa minuta wybrzmiewa już od pierwszych zdań powieści, a towarzyszy jej końcowy fragment Pasji według św. Mateusza Jana Sebastiana Bacha w wykonaniu chóru szkolnego gimnazjum w małej nadmorskiej nieco odrealnionej miejscowości, której próżno szukać na mapie. Nieobecną owej ceremonii jest nauczycielka angielskiego Stella, narratorem zaś, który odsłoni przed czytelnikiem strumień myśli i uczuć przewalający się niczym fale przyboju przez jego umysł, będzie jeden z jej uczniów Christian.

„Wpatrywałem się w jej twarz, nigdy wcześniej nie doznałem tak przemożnego uczucia straty; przedziwne uczucie, bo przedtem nie uświadamiałem sobie, że mam to, co utraciłem”

Tak, pani Stella Petersem była dla 18-letniego, wchodzącego w okres dojrzałości Christiana, kimś więcej, niż tylko lektorką obcego języka. Była nauczycielką w pełnym tego słowa znaczeniu, przewodniczką nie tylko po świecie literatury, poprzez którą próbowała objaśniać świat, ale także w sferze uczuć. Zawiedzie się jednak ten, kto spodziewał się będzie po tej opowieści kolejnego przyprawionego nutą niezdrowej perwersji utworu o wyświechtanej zakazanej miłości. Wydawałoby się, że to sztampowa historia, opowiedziana jest jednak w sposób tak subtelny, wyważony i perfekcyjnie skonstruowany, że chłonie się ją w niekłamanym zachwycie i napięciu charakterystycznym dla tematów nowych i nieoczywistych.

Ta niewielkich w sumie rozmiarów powiastka, nowela właściwie, bo licząca sobie ledwie sto kilkadziesiąt stron, kumuluje w sobie niesamowicie rozległy diapazon emocji, jakich doświadcza każdy młody wrażliwy człowiek przechodzący emocjonalną i erotyczną inicjację. Kapitalne operowanie niedomówieniami, metaforami i nastrojem zdradza rękę mistrza, bo faktycznie mamy do czynienia z jednym ze współczesnych, „niemieckich klasyków”, 82-letnim, stałym gościem list bestsellerów naszych zachodnich sąsiadów, u nas stosunkowo mało znanym.
A szkoda, bo mało kto potrafi tak opowiadać o wydawałoby się znajomych każdemu sprawach. Mało kto potrafi pokazać złożoność owego niezwykłego stanu, kiedy coś, co właśnie się rodzi, zostaje stłumione w zarodku, ale w jakiś osobliwy sposób nie odchodzi w niepamięć, ale zyskuje wieczne trwanie. Nie do końca przetrawione, nie zużyte, nie mające szansy, by się znudzić i spowszednieć, po wsze czasy idealne. Takie, jakie chciałoby się, by trwało, gdy się zaczyna, gdy snuje się plany i z nadzieją patrzy w przyszłość, gdy chce się zachłannie uciec z drugą osobą na bezludną wyspę, by mieć ją tylko dla siebie, na zawsze.

Ta opowieść długo po skończonej lekturze pozostaje jeszcze w świadomości czytelnika. Każe przyjrzeć się swoim przeżyciom, trafia w to, czego doświadczyć musi każdy z nas – poczucia straty i próby poradzenia sobie z nią. Potrzebne nam są takie minuty ciszy. By poukładać sobie w głowie pewne sprawy, by przeżyć je raz jeszcze, by przeżywać je stale i cieszyć się tym, że nie przemijają, że żyją w nas mimo upływu czasu i dają nadzieję.
„Minuta ciszy” pozostawia czytelnika w osobliwym rozdarciu. Z jednej strony szczerze współczuje bohaterowi, żałuje z nim, że nie dane byłe temu uczuciowi się rozwinąć, że zgasło przedwcześnie, nim dane mu było naprawę eksplodować, z drugiej zazdrości, że nie doświadczył wygasania namiętności, przykrej konfrontacji ideałów z bolesną prozą codzienności. 

Mocna i wyrazista to książka, ale pozostawiająca sporo miejsca czytelnikowi, pełna półcieni i niedopowiedzeń. Piękna, mądra i dobrze napisana.