niedziela, 9 czerwca 2013

Z dedykacją dla Mrówek (jeśli wiesz, co chcę powiedzieć)

[geim], Anders De La Motte
Wydawnictwo Czarna Owca, 2012

Jeśli na hasło „szwedzka literatura kryminalna” budzą się w Tobie skojarzenia w rodzaju: neurotyczny zapijaczony inspektor/detektyw po pięćdziesiątce i po przejściach na tropie zbrodni sprzed lat, której ślady znajduje brodząc przez ośnieżony krajobraz, ta pozycja Cię zaskoczy. Od razu zaznaczam, że nie jestem wybitnym znawcą teksów Mankella czy Lackberg, lubię jedynie czasem zanurzyć się w dobrze znanym skandynawskim piekiełku. W wypadku [geim] przydarzyła mi się zgoła inna przygoda. Być może mamy tu do czynienia z jakimś kolejnym, młodym, sądząc po fotografii autora na obwolucie, pokoleniem szwedzkich pisarzy kryminalnych. Za młodością świadczy też kontekst, w jakim osadzona jest historia tytułowej Gry. Najkrócej można określi go jako popkultura XXI wieku, choć zdarzają się też bardziej klasyczne odniesienia jak chociażby „Północ, północny zachód” Hitchcocka z 1959 roku. Ci, którzy lubują się w tropienia wszelkich objawów inspiracji i nawiązań, będą z pewnością usatysfakcjonowani, roi się bowiem w Grze od przeróżnych bardziej bądź mniej wyraźnych śladów. Pojawiają się tytuły wymienione z imienia i nazwiska, jak „Wróg publiczny” czy „Teoria spisku” albo wspomniany już film z Cary Grantem. Całość przywodzi na myśl rewelacyjny „Dom gry” Mameta czy zainspirowaną nim nomen omen „Grę” Finchera. O specyficznym rodzaju gry właśnie traktuje debiut De La Motte, jakże bliskiej mobilnemu pokoleniu facebooka. Przy okazji odwoływania się do dzieł filmowej popkultury, nie mogę pominąć przełomowego pod wieloma względami dzieła braci Wachowskich. Przewracając ostatnią stronę [geim] i odkładając książkę na półkę, miałem podobne wrażenie, jak przed mniej więcej trzynastoma laty, kiedy po seansie „Matrixa” wychodziłem z kina i rozglądałem się podejrzliwie dookoła. Już za samo to wrażenie, że nic nie jest takie, jakim się nam jawi, należą się autorowi brawa, a zaprawdę, nie jedyna to przyjemność z obcowania z lekturą „Gry”. Dostajemy to, czego spodziewaliśmy się zerkając pobieżnie na okładkę i krótką informację na obwolucie. Autor, mimo iż debiutant, intuicyjnie wie, gdzie przyspieszyć akcję, gdzie zaś przyspieszyć ją jeszcze bardziej albo zaproponować nieoczekiwaną woltę. To oczywiste atrybuty gatunku. Jeśli dołożymy do tego język postaci, dokładnie dwójki głównych bohaterów, różnicowanych przez sposób wypowiadania się, zdradzający ich fascynacje, lęki i upodobania, otrzymamy rzecz o wyjątkowej konsystencji i smaku. Doskonałe czytadło na upalny wakacyjny weekend czy infernalną w klimacie podróż pociągiem na trasie Warszawa-Katowice z jednej strony i utwór drażniący, inspirujący, nie nachalnie dający do myślenie z drugiej. Może nie jest to rzecz wybitna, warsztatowo jednak sprawna i dająca wiele przyjemności w odbiorze. Bez dreszczyku żenady. Grozy za to jak najbardziej. W swojej klasie klejnot.

sobota, 1 czerwca 2013

Bombonierka pani z magla

Bomba czyli Alfabet polskiego szołbiznesu
Karolina Korwin Piotrowska

The Facto, 2013

Lubię czasem poczuć na plecach dreszczyk żenady. Zaglądam wtedy na portale o słodko brzmiących nazwach, by rzucić okiem na galerię pajacyków zwanych powszechnie celebrytami. Pewnie więc rzeczona potrzeba skłoniła mnie do sięgnięcia po pozycję zatytułowaną szumnie „Bomba czyli alfabet polskiego szołbiznesu” autorstwa Karoliny Korwin Piotrowskiej. Potrzeby nie zaspokoiłem, tradycyjnie już w kontaktach z autorką, czułem permanentną irytację. Pozycja „Bomba” jest równie nic niewnoszącą pozycją co program Magiel towarzyski nadawany w jednej z komercyjnych telewizji. W TV pani z magla z kolegą robią przegląd badziewia prasowego i z przejęciem je komentują, psując tym samym przyjemność z samodzielnego kontaktu z żenującymi kreacjach tych co to mają przysłowiowe parcie na szkło. Ja rozumiem, że świat celebrytów, to czasem rzeczywistość z innej galaktyki, ale czy faktycznie (wejdźmy na moment w poetykę Bomby) wymaga on przewodnika i komentarza? W Bombie mamy zestaw nazwisk wybranych według klucza wiadomego jedynie autorce. Rzecz ma traktować o polskim szołbiznesie, a pojawiają się tam takie nazwiska jak Gajos, Braunek, Lubos, Torbicka, które chyba jednak są z trochę innej bajki. Ale ok., pani z magla przytacza je, żeby nie było, że nurza się li tylko w tematach prymitywnych, wytykając botoks, chałtury, braki w inteligencji. Nazwiska wywleczone ze świata kultury mają pewnie spełniać rolę wysublimowanego benchmarku. Mogłoby to nawet zagrać, gdyby autorka powstrzymała się przed tanim moralizatorstwem i nachalnym komentarzem ustawiającym ją w roli arbitra elegancji. Te wszystkie „naprawdę warto”, „po co to zrobiła”, „niech zrobi to czy sio, a nie robie tego czy innego”, są wyjątkowo irytujące. Podobnie jak pensjonarskie oceny czyichś zachowań, argumenty jak z gimnazjalnych rozprawek i pisane dużymi literami epitety przy swoich idolach w stylu jakże bliskim Coelho. Autorka już we wstępie, w jej mniemaniu autoironicznym, zdradza się ze swoją potrzebą bycia pisarzem. Potrzeba to potężna i doskonale to czuć. Bomba nie będzie też ostatnią próbą zaistnienia przez panią z magla na księgarskich półkach. Gdyby nie miała takiego zamiaru, spełniłaby obietnice z informacji na obwolucie. W haśle dotyczącym poczucia humoru wspomina o mailach od celebrytów, rzekomo kompromitujących. Ta sugestia – zresztą w całej publikacji pojawia się więcej stwierdzeń w rodzaju wiem, ale nie powiem – pokazuje czym mogłaby być Bomba, gdyby zabrał się za nią ktoś, komu faktycznie nie zależy na opinii środowiska, które stara się obśmiewać. Ktoś taki zamknąłby sobie pewnie wiele furtek, ale przynajmniej nie sprowadzałby się do roli przydrożnego pieska, ni to zaczepnego, w rzeczywistości jednak zainteresowanego głównie obwąchaniem cudzych majtek. Otrzymujemy więc serię bardziej lub mniej malowniczych obrazków (genialne nogi Gessler, zacna ręka Wellman), bardziej bądź mniej logicznych opinii („nie powinna pisać swoich tekstów”), które jednak większego fermentu w odmalowywanym, choć niezdefiniowanym przez autorkę, szołbiznesie nie poczynią. Można by rzecz całą streścić przytaczając rymowankę „Wpadła bomba do piwnicy, napisała na tablicy: s.o.s, głupi pies”. Nie ma bowiem zapowiadanego jadu(„dziennikarka z gatunku jadowitych”, „postrach pseudogwiazd”), jest raczej gmeranie w cudzym nosie, wytykanie, że zrobiło się coś dla pieniędzy, jakby to miało być zbrodnią. Wytykanie głupoty i gloryfikowanie zwyczajnego w sumie racjonalnego działania, świadczy zazwyczaj o utajonych kompleksach, ale w sumie kogo to może zajmować. W bombonierce pani z magla jest też parę stwierdzeń mało wiarygodnych, jak chociażby pojawiające się w ociekającej sympatią notce na temat niejakiej Cichopek: „Kasia postanowiła zarobić na zrzucaniu pociążowej wagi i napisała poradnik „Sexy mama”. Zdaje się jednak, że wkład Cichopek w to przedsięwzięcie to jedynie zgoda na użycie swojego nazwiska na gotowej już publikacji, na sprzedaniu której wydawnictwo szukało chwytliwego sposobu. Trudno też zgodzić się z pointą panegirycznej notki o pani kucharce rewolucjonistce, bo przecież najlepszy tatar w Warszawie wcale nie jest u Fukiera, ale w Żywicielu przy placu Inwalidów.