Agnieszka Wolny -
Hamkało
41 utonięć
41 utonięć
Rok Wydania: 2015
Wydawca: Iskry
Wydawca: Iskry
W czasach, gdy szalenie modnym
stało się pisanie i wydawanie opasłych kilkusetstronicowych tomów, nierzadko
opasłych z powodu chorobliwego przerostu tkanki leksykalnej, zwyczajnie zbędnej
czy wręcz szkodliwej dla zdrowego organizmu literackiego, oto ukazuje się rzecz
niebywale wręcz zwięzła. „41 utonięć” Agnieszki Wolny-Hamkało liczy sobie bowiem
niespełna 200 stron i już po lekturze kilkunastu z nich dociera do czytelnika,
dlaczego nie trzeba więcej. Proza to gęsta, soczysta, momentami szalenie
poetycka, celna w doborze słów, oszczędna w epitety, unikająca pustych
przebiegów. Czasem wystarczy kilka słów czy zdań, by wywołać obraz,
skojarzenie, w umyśle czytelnika, do odmalowania którego, zły literat (będący w
rzeczywistości grafomanką, niespełnioną zawodowo infantylną panią domu)
potrzebuje topornych kilkudziesięciu stron upstrzonych przymiotnikami i epitetami
niczym szyba rozpędzonego fiata 126p oblepiona owadzim truchłem. Tutaj jest oszczędnie
i wyrafinowanie.
Choć moje początkowe skojarzenia
z „Powieścią teatralną” Bułhakowa i „Sklepami cynamonowymi” Schulza, być może
nie do końca są trafione, to jednak muszę przyznać, że już sam klimat tej
powieści zasługuje na wyróżnienie. Jak wspomniałem gęsty, nieco duszny,
wspaniale oddający czas i miejsce, w jakim dzieje się akcja. Wrocław, upalne
lato, żar leje się z nieba, niby w pierwszych scenach kondratiukowej
„Hydrozagadki”, stopy przechodniów, odziane w sandały lub bose, grzęzną w rozgrzanym
asfalcie. Wszystko wydaje się przesunięte i nierzeczywiste. Otumanieni
mieszkańcy poszukujący skrawka cienia i ochłody (ryzykując, że powiększą
tegoroczną statystykę utonięć powyżej tytułowych 41) toczą swoje pozornie
banalne egzystencje, nie wiedząc, że w istocie stają się nieco groteskowymi
bohaterami uroczo tandetnego filmidła.
„-Ma pani gaz? Bez gazu już nie wychodzimy. Zbyt późno zamykamy sklep. „No osiedlu grasuje zamaskowany gwałciciel” – zacytowała ostrzeżenie z karteczki.
-Co to znaczy grasuje? – zapytała Ada. To słowo zawsze wydawało jej się
zabawne, bajkowe, jak „musimy go powstrzymać”. Wszyscy gramy w filmie klasy C,
pomyślała.”
W takim właśnie kontekście dobrze
się czyta prozę Wolny-Hamkało. W gęstwinie słów ukryło się znacznie więcej niż
prozaiczna historia młodej plastyczki, która w poszukiwaniu płatnego zajęcie
dostaje angaż przy awangardowej sztuce lokalnego dramaturga. Ma zaprojektować
scenografię i ma wolną rękę.
„Nie martw się o nic – uspokoił ją dyrektor. – I nie cenzuruj się.
Chcesz zrobić scenografię z wielkich dmuchanych kutasów? Zrób scenografię z
wielkich dmuchanych kutasów! Teraz to nie sztuka jest skandalem, tylko świat.”
No właśnie, jakże to aktualna
konstatacja. Choć trzeba przyznać, że więcej w niej melancholii niż gniewu i
rozczarowania światem. Więcej zdziwienia tym, jak funkcjonuje rzeczywistość,
jakie stosuje uniki, jak nie daje się okiełznać i ocenić, nawet przy pomocy
wódki anyżowej pitej bezpośrednio z butelki. Świetnie potwierdzają to kolejne akapity
powieści i wreszcie wybornie pointują recenzje spektaklu, którego premiera
bynajmniej nie przebiegła po myśli samych twórców. Bo może tym właśnie jest
sztuka, owym legendarnym „nieruchomym poruszycielem”, katalizatorem spraw,
których nie uświadamiamy sobie, ale które determinują nasze życie. Trochę tak
właśnie wygląda ten fragment perypetii bohaterki, który odsłania przed
czytelnikiem Wolny-Hamkało. Podobnie ma się rzecz z jej rówieśnikami, kolejnym
pokoleniem, który wymyka się łatwej klasyfikacji i zaszufladkowania, które
„reguluje emocje za pomocą xanaxu i seksu”. Poznajemy kilku interesujących
przedstawicieli wrocławskiej bohemy, właściwie nie różniących się od tych
warszawskich czy innych wielkomiejskich, razem z nimi przemierzamy miejsca, w
których pozostawiają swoje piętno, które
próbuję organizować, ale do końca nie wiedzą jak i po co. Nie wiedzą też czy to
oni decydują, tworzą i inspirują, czy
przeciwnie. Czy jakiekolwiek akcje mają sens i można mieć na coś istotny wpływ,
czy „nic nie da się zrobić. Annuszka już
rozlała olej”.
Najlepsze w tym wszystkim jest jednak to, że żadne z tych pytań
właściwie nie pada w „41 utonięciach” wprost i choć ogólny klimat skłania
raczej do pesymistycznych refleksji, to jednak wcale tak być nie musi. Lubię,
jeśli autor pozostawia między słowami trochę miejsca dla czytelnika, który może
rozgościć się w nich ze swoją wrażliwością i swoim, być może nieco innym
postrzeganiem spraw o jakich traktuje opowieść. Lubię jeśli inspiruje, jak chociażby
w scenie z książką Malapartego.