środa, 12 listopada 2014
Kącik z książką: Konkurs - zgarnij najnowszych "Chłopców" i książkę...
Kącik z książką: Konkurs - zgarnij najnowszych "Chłopców" i książkę...: Chcesz zgarnąć najnowszych "Chłopców" Jakuba Ćwieka? Lubisz wyzwania i łamanie głowy? Jeśli tak, to zapraszam do konkursu!
wtorek, 11 listopada 2014
co ty wiesz o hymnie narodowym?
Tekst: Małgorzata Strzałkowska
Ilustracje: Adam Pękalski
Przedmowa do książki: prof. dr
hab. Jan Żaryn
Posłowie do książki: Marek Sewen
Wydawnictwo: Bajka
Data wydania: 2014
Ta w sumie niewielkich rozmiarów książka, stać się może wyjątkowo pokaźnym źródłem wiedzy, podanej w sposób brawurowo przystępny, ale z dbałością o najdrobniejsze detale i poprzedzonej mozolnym historycznym śledztwem. Chapeau bas dla wydawnictwa Bajka, za to, że skutecznie wciela w życie przekonanie, że ucząc się, można też świetnie przy tym się bawić.
„Pieśń Legionów powstała w roku 1797, dwa lata po trzecim rozbiorze,
który wymazał Polskę z mapy Europy. Wielu Polaków uważało, że to koniec, że to
śmierć ojczyzny i nic nie jest w stanie tego zmienić. Jednak Józef Wybicki
należał do tych, którzy wierzyli w odrodzenie Polski. I dawał na to nadzieję
pierwszymi słowami swojej pieśni:
Jeszcze Polska nie zginęła,
Kiedy my żyjemy.”
„Kiedy”, czyli podczas gdy (co
wskazuje na trwanie), a nie „póki” (które sugeruje jakąś skończoność), które
tak wielu śpiewających nasz hymn, tak natrętnie wtyka do tej podniosłej frazy,
czyli zwyczajnie śpiewa go błędnie. Mało też kto potrafi poprawnie wyrecytować
wszystkie 4 oficjalne zwrotki przeplatane refrenem „Marsz, marsz Dąbrowski”,
nie wspominając już o znajomości pełnej kanoniczej wersji, która liczyła
zwrotek sześć. Podejrzewam również, że gdyby poprosić przysłowiowego
statystycznego Polaka o opowiedzenie o czym Pieśń Legionów Polskich we Włoszech
opowiada, miałby już problem przy Czarneckim, który w drugiej strofce wraca się
przez morze dla ratowania ojczyzny. Niby wszyscy znają, no kurczę, wstyd nie
znać hymnu (no chyba że jest się piłkarzem, można wtedy markować, kibice
pomogą, choć też nie do końca znać mogą), niby każdy, nawet obudzony w środku
nocy, będzie potrafił zanuć, refren przynajmniej, ale jeśli przyszłoby co do
czego, czyli zaśpiewać całość i objaśnić sens, mogłoby być nieciekawie.
Chwała więc wydawnictwu Bajka, za
kapitalną rzecz pod tytułem „Mazurek Dąbrowskiego. Nasz hymn narodowy.” Otóż wydawnictwo rzeczone,
wspólnie z jedną ze swoich autorek, Małgorzatą Strzałkowską, pokusili się o
przygotowanie swoistego kompendium, którego sens zawiera się w tytule pierwszego
rozdziału czyli „Co każdy Polak o hymnie wiedzieć powinien. Każdy, czyli nie
tylko dzieci, dla których przede wszystkim wydawnictwo to jest kierowane, ale
także ci, którzy do tej pory nie mieli szansy, czy ochoty, by swą wiedzę w tym
zakresie pogłębić. W części pierwszej więc każda ze zwrotek szczegółowo jest
objaśniona i kapitalnie zilustrowana przez Adama Pękalskiego. Ta część po
bezwzględna podstawa, bez której trudno w ogóle poruszać temat przynależności
czy tożsamości narodowej. Jakkolwiek szumnie by to nie zabrzmiało, tych
informacji po prostu wstyd nie znać. Strzałkowska, jako- przepraszam za
kolokwializm - stara wyjadaczka w temacie literatury dla najmłodszych, prowadzi
swój historyczno-literacki wykład tak brawurowo, że czyta się go niemal jak
wyborną powieść historyczną z elementami detektywistycznymi. Tak, tak, nawet
sam profesor Jan Żaryn zwraca uwagę w przedmowie, że sporo informacji
przytoczonych przez Strzałkowską, może zaskoczyć nawet nie jednego historyka.
Ciekawostki te znajdują się
zwłaszcza w drugiej części książki zatytułowanej „Dla wnikliwych”. Znajdziemy w
niej potwierdzenie słów Marka Sewena zamieszczonych w posłowiu:
„Dziwne są losy polskiego hymnu,
który – jak żaden inny na świecie – nie miał tak burzliwej historii od dnia, w
którym Józef Wybicki napisał jego słowa…”
Marek Sewen, pojawia się na
kartach wydawnictwa nie bez kozery. Ten światowej sławy kompozytor, aranżer i
dyrygent, skupił się warstwie muzycznej „największej polskiej pieśni nad
pieśniami”. Do książki dołączona jest płyta z dwoma unikatowymi wykonaniami
naszego hymnu pod dyrekcją Semena oraz oryginalny zapis brzmienia pozytywki
wygrywającej melodię Mazurka ze zbiorów Muzeum Hymnu Narodowego w Będominie.
Ta w sumie niewielkich rozmiarów książka, stać się może wyjątkowo pokaźnym źródłem wiedzy, podanej w sposób brawurowo przystępny, ale z dbałością o najdrobniejsze detale i poprzedzonej mozolnym historycznym śledztwem. Chapeau bas dla wydawnictwa Bajka, za to, że skutecznie wciela w życie przekonanie, że ucząc się, można też świetnie przy tym się bawić.
niedziela, 9 listopada 2014
Pudełko z napisem "fotografie różne"
Wojciech Mann
Fotografomannia. Obrazki autobiograficzne
Rok Wydania: 2014
Wydawca: Znak
Kilkaset fotografii przedstawiających Wojciecha Manna zebranych w jednej książce. Czyż można wyobrazić sobie równie perwersyjną publikację? A jednak obrazki autobiograficzne zatytułowane wdzięcznie Fotografomannia są lekturą nie tylko interesującą i szalenie zajmującą, nade wszystko zaś diabelnie zabawną. Już same fotografie pomieszczone w najnowszym wydawnictwie sygnowanym nazwiskiem kultowego redaktora nie mniej kultowej Trójki stanowić mogą niezłą rozrywkę, opatrzone dodatkowo odautorską narracją, komentarzem nierzadko ironicznym, tworzą dzieło niepokojąco wieloznaczne i bluźnierczo wstrząsające. No, może nieco przesadzam z epitetami, inwencja Manna z finałowego rozdziały łatwo się jednak może czytelnikowi udzielić.
Po kolei jednak, bo tak też postanawia rozpocząć autor Fotografomanii. W rozdziale pierwszym
zatytułowanym intrygująco „Pojazdy” znajdujemy serię czarnobiałych fotografii z
wczesnego dzieciństwa Wojtka M., które zgrabnie wprowadzają nas w klimat całego
przedsięwzięcia. Oto mamy okazję zajrzeć do rodzinnego albumu autora i
posłuchać kilku barwnych historii z życia jego rodziny i przyjaciół. Mann nie
byłby jednak sobą, gdyby nie wykorzystał tak wspaniale inspirującego materiału
jakim są rodzinne archiwa, do zgrywy i frywolnego żartu. Wspomniany już tytuł
pierwszego rozdziały wyjaśnia się bardzo szybko. Zestawiając ze sobą
fotografie, na których Wojtuś dosiada klasycznego już wczasowego kucyka, pozuje
przy/na słoniu czy na imitując powożenie bryczką na deptaku któregoś ze znanych
kurortów, poszukuje w nich autor dowodów na tezę o swojej fascynacji
przeróżnymi pojazdami niemal od kołyski czy raczej pniaka, którego dziarsko
dosiadł.
Mój ulubiony rozdział (dostaniemy ich w sumie 5) to
„Stylizacje”, kapitalny paszkwil na „lajfstajlowe” blogi samozwańczych
stylistów, przy okazji kawał historii dzięki dogłębnemu zanurzeniu w klimacie
okresu PRL-u.
Snując swe rodzinne wspominki przy okazji prezentacji kolejnych
fotografii, oddaje się czasem Mann kapitalnym dygresjom. Starczy wspomnieć
wstrząsający niczym skandynawski dreszczowiec epizod z praktyk studenckich w
jednym z PGR-ów na początku lat 70-tych XX wieku, gdzie elegancki (londyńska
garderoba) i zadbany (bujne loki i gładkie lica) student anglistyki wprowadzany
jest w naturalistyczny świat Państwowego Gospodarstwa Rolnego i wciela się w
pomocnika lokalnego weterynarza. Dla odmiany cudownie surrealistycznie brzmią
opowiastki o zwiedzaniu zagranicznych krain przez obywatela demoludów.
„Już na wstępie zauważyłem wyraźną różnicę miedzy
nadmorskimi widokami w Hiszpanii a tymi, które oferuje polski Bałtyk. W
Hiszpanii jest dużo mniej smażalni ryb, a więcej palm. Najbardziej lubię
fotografować się przy smażalniach i kebabach, ale z raku tychże musiałem
zadowolić się tamtejszą przyrodą.”
Fantastyczna była też relacja z pobytu w barcelońskim przybytku Pension
Lolita zamieszkałym przez „młode i bardzo umalowane osoby płci żeńskiej.” Do
impresji zagranicznych wracać będzie Mann jeszcze wielokrotnie, zwłaszcza w
poświęconym im w całości rozdziale „Odległe zakątki”. Z kilkunastu opisanych w
nim fotek w podróżniczym klimacie należy wyróżnić meksykańską „niemal
jarmarczną budę, w której oferowano błyskawiczne przeprowadzanie zarówno
ceremonii zaślubin, jak i rozwodu.” Komentarz do zdjęcia to mistrzostwo poetyki
absurdu w iście brytyjskim stylu, nic to jednak w porównaniu do opisu jaki
serwuje nam Mann do zdjęcia ilustrującego tłum rozbawionych Meksykan w strojach
ludowych, którzy starają się rzekomo odwrócić uwagę zbulwersowanego turysty.
„Miałem świadomość, że ta zabawa to spektakl propagandowy, sponsorowany przez
określone siły mające na celu kreowanie fałszywego, beztroskiego obrazu tego
drążonego zepsuciem kraju.” Brzmi
znajomo? Rejsowo?
Ostatni rozdział „A mogło być tak”, to pewnego rodzaju
przewrotna wolta. Posługując się tymi samymi co wcześniej fotografiami, snuje
Mann zupełnie inną, mocno absurdalną opowieść. Pokazuje, jak można bawić się
skrawkami wspomnień zatopionymi na kawałkach światłoczułych papierków, ale
przypomina też, by nie brać całej tej narracji tak śmiertelnie poważnie i
serio, jak zwykliśmy podchodzić do tematów biograficznych. "Tytuł Fotografomannia - pisze autor w czymś jakby wstępie - pozwala na różne warianty interpretacyjne, co jest zgodne z duchem demokracji panującym w naszym kraju." Bliżej więc Fotografomanni do Dzienników
Gombrowicza, niż sierioznych i dętych tekstów niby to biograficznych
autorstwa (rzekomego) współczesnych polityków i celebrytów.
środa, 29 października 2014
Ubek czyta Tacyta
Sejf 3. Gniazdo Kruka
Tomasz Sekielski
Wydawca: Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
Rok Wydania: 2014
Nie minęły
jeszcze dwa lata od brawurowego debiutu powieściowego Tomasza Sekielskiego,
popularnego dziennikarza i reportera, a światło dzienne ujrzała trzecia już
jego książka beletrystyczna. „Sejf 3. Gniazdo Kruka”, bo o niej właśnie mowa,
to zwieńczenie szpiegowskiej trylogii z tajemniczymi skrzyniami Saddama w
tle. Jak więc nie trudno się domyślić, domknięte i dookreślone zostały w
niej wątki zadzierzgnięte w dwóch poprzednich (Sejf i Obraz kontrolny)
częściach, których znajomość, na szczęście dla czytelnika, który niefrasobliwie
sięgnął po "Gniazdo Kruka", nie czytając poprzednich, nie jest
warunkiem koniecznym, by cieszyć się lekturą. Wydarzenia opisane w poprzednich
częściach zostają nam bowiem zgrabnie przybliżone w kilku retrospekcjach i
możemy spokojnie delektować się akcją. A jest się czym delektować, bo książka
Sekielskiego to sprawnie napisane czytadło z rodzaju thrillera political
fiction. Czytadło nie jest tutaj określeniem pejoratywnym, tym bardziej, że
trudno posądzać Sekielskiego o grafomańskie aspiracje do bycia literatem, jest
po prostu autorem skrojonego zgodnie z kanonem dreszczowca. Podstawową więc
zaletą „Sejfu” jest jego wartka akcja, która toczy się wielotorowo i na kilku
płaszczyznach czasowych. Osią fabularną jest próba zdekonspirowania tytułowego
Kruka, rosyjskiego szpiega, działającego na szczytach władzy w Polsce jesienią
2009 roku, w retrospekcjach cofamy się jednak aż do początków XX wieku do
porewolucyjnej Rosji. Sięgając po wydarzenia i postaci historyczne, takie jak
Lenin, Stalin czy sławetny rosyjski fizjolog Pawłow, kreśli Sekielski ciekawy
obraz próby wykreowania idealnych agentów, wywodzących się z jednostek
specjalnie zaprogramowanych, by wykonywać polecenia przełożonych w sposób
automatyczny, wyzuty z refleksji czy etycznych wątpliwości. Przywodzi to na
myśl nie tylko sowieckie próby przeniesienia badań nad odruchami zwierząt na
manipulowanie zachowaniami ludzi w takich aspektach jak hipnoza, telepatia czy jasnowidzenie,
ale też eksperymentalne działania elitarnej amerykańskiej jednostki
paramilitarnej opisanej w kapitalnej książce „Człowiek, który gapił się na
kozy” Jona Ronsona.
Głównym jednak wątkiem „Gniazda Kruka” jest batalia o bezcenny ładunek zwany skrzyniami Saddama, jaki udało się ukradkiem przywieźć z Iraku naszym służbom specjalnym. Cenny nie tylko literalnie, z powodu gigantycznej ilość sztabek złota, ale także z uwagi na dokumenty szalenie istotne z punktu widzenia wojny wywiadów. Dostępu doń chronią przedstawiciele głęboko zakonspirowanej jednostki rekrutującej się z byłych agentów bezpieki, dobrych ludzi - jak sami o sobie mówią – o duszach czarnych jak bezgwiezdna noc. Przeciwko sobie mają potężne siły reprezentowane przez Wielkiego Likwidatora i panią (sic!) premier. Niejako w konfrontacji do ciemnych sił jakie opanowały szczyty naszej sceny politycznej, ustawieni są dzielni i bezkompromisowi dziennikarze ( tutaj dostaje się przy okazji miałkim marionetkowym prezenterom) oraz dzielne orły temidy w osobach znamienitego mecenasa i jego córki o kontrowersyjnej ( jak się okaże bardzo medialnej) orientacji. Z tego starcia nikt nie wyjdzie bez uszczerbku, nie tylko na wizerunku, ale także na zdrowiu. Trup też ściele się gęsto, jak przystało na rasowy thriller. A skoro jest przemoc, musi być też i seks i to taki z pierwszych stron tabloidów. Nade wszystko jednak jest wszechogarniająca i obezwładniająca żądza władzy, będącej celem absolutnym i ostatecznym. „Żądza władzy jest najgorętszym ze wszystkich uczuć” cytuje Tacyta Wielki Likwidator przemierzający służbową limuzyną nocne ulice stolicy po upojnym wieczorze w ramionach pani premier.
Chwaląc dynamiczną, wielowątkową
narrację Sekielskiego, nie sposób nie wytknąć mu kilku mankamentów, które w
mojej opinii, nie zagrały jak należy. Chodzi o próby dopełnienia niektórych
scen wstawkami jakby żywcem wyciętymi z magazynów dla gentlemanów, jak
chociażby te, gdzie poznajemy parametry smakowe wyszukanych alkoholi, bukiety
kosmetyków, czy wreszcie składniki wyszukanych potraw, których entuzjastami
okazuje się być większość postaci, całkiem przekonująco zresztą skrojonych
przez autora. To oczywiście przysłowiowa jeno łyżeczka dziegciu, w bardzo
dobrze skomponowanej i jako się rzekło, dającej czytelnikowi mnóstwo przyjemności,
powieści. Czytelnicy lepiej rozeznani w meandrach rodzimej sceny politycznej,
odnajdą w „Sejfie” sporo analogii do postaci z życia publicznego wziętych, co
wspomnianą przyjemność może tylko spotęgować. Może też spowodować odwrotny
efekt. Wszak bijąca z kart książki refleksja na temat wpływu służb specjalnych
na życie nas, szarych obywateli, jest w gruncie rzeczy szalenie przytłaczająca
i świetnie puentuje to jeden z bohaterów, gdy grozę PRL-owskiej permanentnej
inwigilacji i życia w lęku przed podpadnięciem władzy ludowej określa mianem
sielanki w porównaniu do „uroków” obecnej III RP.
"Gniazdo Kruka” to
porządny, krwisty kawał literackiego steka. Czuję się nasycony i chętnie sięgnę
po kolejne, nie tylko beletrystyczne, propozycje Tomasza Sekielskiego.
Przygotowałem już na tę okoliczność butelkę kilkuletniego Burbona z
wyczuwalnymi nutami gruszki i jabłka, uzupełnionymi (a jakże!) kwiatowym
aromatem z posmakiem miodu i przypraw.
*****
za egzemplarz recenzencki pięknie dziękuję portalowi sztukater.pl
sobota, 25 października 2014
Gryfne frelki na habach
Szajba na peronie 5.
Marta Obuch
Wydawnictwo: Replika
Data wydania: listopad 2014
Marta Obuch
Wydawnictwo: Replika
Data wydania: listopad 2014
Powiadają, żeby uważać na to, czego się pragnie, bo może się
spełnić. Dobra, dobra, każdy chciałby znowu mieć te kilkanaście lat mniej, bo któż
nie marzył choć przez chwilę, by cofnąć czas? O kilka godzin lub parę epok.
Grunt, by być gdzie indziej, w innej konfiguracji towarzyskiej, w niby tych
samych, ale jakby inaczej oświetlonych dekoracjach. Taki właśnie koncept staje
się osią fabularną nowej komedii kryminalnej autorki znanej jako Marta Obuch.
Oto dwie siostry, Ślązaczki i podwładny jednej z nich z psem na przyczepkę,
przedsiębiorą kameralną libację na legendarnym piątym peronie na stacji PKP w
Katowicach. Upojeni czerwonym winem rocznik 1929 i nastrojem miejsca, a także
atmosferą rautu, gdzie pojawili się wcześniej w przepisowych kreacjach z
dwudziestolecia międzywojennego, wypowiadają wspólnie, choć każde w swojej
intencji, życzenia. I nagle, jak za uderzeniem pioruna z kultowego „Powrotu do
przyszłości” przenoszą się w rok tożsamy z tym na etykiecie wina. Żeby było
jeszcze weselej -nam czytelnikom naturalnie -życzenia każdego z nich się ziszczają
i stopniowo potęgują karnawał pomyłek i pokręconych epizodów. W książce Obuch
sporo się bowiem dzieje, jest przy tym szalenie i niewymuszenie zabawnie. Jeśli
sięgając po poprzednią – kapitalną, jak się okazało – rzeczonej autorki zatytułowaną
„Łopatą do serca” miałem jeszcze jakieś obawy czego się spodziewać, o tyle tym
razem nie miałem żadnych wątpliwości, że sięgając po nową produkcję by Marta
Obuch, bawić się będę przednie. I nie zawiodłem się, choć docierały do mnie z
różnych źródeł próby zaklasyfikowania tej pozycji jako „literatury kobiecej”,
który to epitet jakkolwiek bzdurnie brzmiący, zazwyczaj ma na celu
zdyskredytowanie autora i dzieła, jako rzeczy błahej, dla kucharek
przysłowiowych, słowem zapuszczonych intelektualnych kocmołuchów.
„Szajba” to sprawnie i lekko napisana komedia kryminalna, skrząca się od dowcipu, bijącego z błyskotliwych dialogów i opisu postaci i sytuacji. Mnóstwo w niej kapitalnego humoru sytuacyjnego, by wspomnieć chociażby moment, gdy Zosia, główna protagonistka, chcąc rzucić zgrabny bon mot, popełnia lapsus, za który chcąc przeprosić, płoni się i dygając, zauważa źdźbło słomy wystające z bucika („jedno źdźbło, ale jednak”) . Pamiętamy przy tym, że kilka scen wcześniej podróżowały furmanką pełną siana. Powieść skrzy się od celnych ripost i charakterystycznego śląskiego humoru, momentami rubasznego, nigdy jednak nie przekraczającego granicy dobrego smaku, bardzo przy tym finezyjnego.
„Szajba” to sprawnie i lekko napisana komedia kryminalna, skrząca się od dowcipu, bijącego z błyskotliwych dialogów i opisu postaci i sytuacji. Mnóstwo w niej kapitalnego humoru sytuacyjnego, by wspomnieć chociażby moment, gdy Zosia, główna protagonistka, chcąc rzucić zgrabny bon mot, popełnia lapsus, za który chcąc przeprosić, płoni się i dygając, zauważa źdźbło słomy wystające z bucika („jedno źdźbło, ale jednak”) . Pamiętamy przy tym, że kilka scen wcześniej podróżowały furmanką pełną siana. Powieść skrzy się od celnych ripost i charakterystycznego śląskiego humoru, momentami rubasznego, nigdy jednak nie przekraczającego granicy dobrego smaku, bardzo przy tym finezyjnego.
„Okazało się , że dobiegnięcie do schodów i znalezienie się na parterze potrafi zając kobiecie bez menstruacji niewiele ponad minutę”(…)” -Włamaniem też się nie przejmuj. Ja się włamię za ciebie – oznajmiła tak swobodnym tonem, jakby zgłaszała swoją kandydaturę na przewodniczącą trójki klasowej.”
Marta Obuch ma wyjątkową łatwość, by nie wdając się w
przesadnie głębokie portrety psychologiczne, kilkoma zaledwie zgrabnymi
epitetami, skreślić pełnokrwiste, przekonujące postaci i później dopełnia
stopniowo ich obraz w przysłowiowym praniu konfrontując z piętrzącymi się stale
nowymi okolicznościami . Co jednak szczególnie cieszy w tej opowieści, to
dekoracje w jakich toczą się perypetie sióstr Haba (w gwarze śląskiej habić
oznacza kraść). Choć może dekoracje, to nieco krzywdzący epitet dla miasta,
które bez dwóch zdań może być traktowane
jako jeden z bohaterów powieści. Mowa oczywiście o współczesnych i tych z końca
lat dwudziestych XX wieku Katowicach. Bibliografia, jaką przytacza Obuch na
końcu ksiązki jest zaiste imponująca, bardziej jednak imponuje sposób, w jaki
autorka wykorzystała tę widzę na kartach „Szajby”. Obserwując początki
industrializacji miasta, które po pierwsze wojnie światowej przyłączone zostało
do Polski, nie możemy oprzeć się wrażeniu, jakbyśmy sami tego doświadczali.
Lekkość, z jaką przemyca Obuch w dialogach i komentarzach widzę historyczną, sprawia,
że nie dość, że czytelnik przyswaja ją sobie w sposób niezauważalny, to jeszcze
później czuje jakieś osobliwe ssanie, by wiedzę na temat losów tego miasta i
całego regionu pogłębić. Załączona do książki wspomniana bibliografia może w
tym znakomicie pomóc. Z epizodów z roku ’29 przebija także tęsknota za czasem, gdy
rozmawiało się piękną polszczyzną, gdy człowiek spotykał się z człowiekiem na
rozmowie nie via portal społecznościowy, ale przy stole podczas posiłku przygotowanym
własnoręcznie bez wspomagaczy czy podejrzanych genetycznych modyfikacji.
„Pani Beczka z zadowoleniem obserwowała, jak opróżniają talerze, i zdradziła, że o smaku żurku decyduje domowej roboty zakwas. Na czosnku i żytniej mące.”
Przyznam, że spędziłem w Katowicach kilka fantastycznych lat w okresie studiów i miejsca w okolicy placu Sejmu Śląskiego czy tytułowego peronu są mi doskonale znane. Poznałem je także jako miejsca szczególnie miłe podczas konsumpcji napojów wyskokowych, pamiętam jeszcze smak porto na skwerku z pomnikiem Marszałka vis a vis gmachu niegdysiejszego Sejmu. Lektura „Szajby na peronie 5.” obudziła sporo wspomnień, w większości pozytywnych, z czasów, gdy szajba odbijała wyjątkowo często, gryfne frelki był niezmiennie gryfne i właśnie ta niezmienność, była szczytem wyrafinowanej pochwały, choć opacznie czasem rozumianej.
Dla czytelnika znającego Katowice jeno ze słyszenia, książka Marty Obuch może być nawet jeszcze ciekawsza, niż dla mieszkających tam na co dzień, znających miasto i chociaż część jego ciekawej historii. Z pewnością jednak będzie świetną rozrywką dla rozrywki oczekujących i spełnić powinna wszelkie oczekiwania, jakie można postawić komedii kryminalnej. Powiadają, że nad twórczością Marty Obuch unosi się pozytywna aura książek Joanny Chmielewskiej i trudno z tym polemizować. Ja czułem się jakbym znowu z wypiekami na twarzy śledził losy bohaterów Niziurskiego i Bahdaja przeplatane z perypetiami Marty’ego McFly z „Powrotu do przyszłości”. Życzyłbym sobie, żeby „Szajba” doczekała się wkrótce kontynuacji, zakończenie spokojnie otwiera taką możliwość, jak sądzę nieprzypadkowo.
„Pani Beczka z zadowoleniem obserwowała, jak opróżniają talerze, i zdradziła, że o smaku żurku decyduje domowej roboty zakwas. Na czosnku i żytniej mące.”
Przyznam, że spędziłem w Katowicach kilka fantastycznych lat w okresie studiów i miejsca w okolicy placu Sejmu Śląskiego czy tytułowego peronu są mi doskonale znane. Poznałem je także jako miejsca szczególnie miłe podczas konsumpcji napojów wyskokowych, pamiętam jeszcze smak porto na skwerku z pomnikiem Marszałka vis a vis gmachu niegdysiejszego Sejmu. Lektura „Szajby na peronie 5.” obudziła sporo wspomnień, w większości pozytywnych, z czasów, gdy szajba odbijała wyjątkowo często, gryfne frelki był niezmiennie gryfne i właśnie ta niezmienność, była szczytem wyrafinowanej pochwały, choć opacznie czasem rozumianej.
Dla czytelnika znającego Katowice jeno ze słyszenia, książka Marty Obuch może być nawet jeszcze ciekawsza, niż dla mieszkających tam na co dzień, znających miasto i chociaż część jego ciekawej historii. Z pewnością jednak będzie świetną rozrywką dla rozrywki oczekujących i spełnić powinna wszelkie oczekiwania, jakie można postawić komedii kryminalnej. Powiadają, że nad twórczością Marty Obuch unosi się pozytywna aura książek Joanny Chmielewskiej i trudno z tym polemizować. Ja czułem się jakbym znowu z wypiekami na twarzy śledził losy bohaterów Niziurskiego i Bahdaja przeplatane z perypetiami Marty’ego McFly z „Powrotu do przyszłości”. Życzyłbym sobie, żeby „Szajba” doczekała się wkrótce kontynuacji, zakończenie spokojnie otwiera taką możliwość, jak sądzę nieprzypadkowo.
"Gdzie ja jestem? - zapytał słabo. – W Sosnowcu. – O matko i córko! –
jęknął zmartwiony. – ja muszę do Polski. Do Katowic. Którędy na
Królewsko-Hucką?”
***
Za niewysłowioną przyjemność zapoznania się tekstem "Szajby na peronie 5." przed jej oficjalną premierą, składam serdeczne podziękowania wydawnictwu Replika
wtorek, 7 października 2014
Modląc się do Joego Pesci
Napalm i żelki
George Carlin
Tłumaczenie (kapitalne!): Jacek Konieczny
Wydawnictwo: Filia
Rok wydania: maj 2014
George Carlin
Tłumaczenie (kapitalne!): Jacek Konieczny
Wydawnictwo: Filia
Rok wydania: maj 2014
George Carlin. Uwielbiam gościa! Właśnie skończyłem lekturę rzeczy pod
wielce intrygującym (choć przyznaję, że początkowo wydał mi się nieco
pretensjonalny) tytułem „Napal i żelki”
i zabieram się, by zacząć od początku. No, może nie tak od razu, bo to rzecz do
wielokrotnego selektywnego delektowania się. Tak właśnie, do książki George
Carlina najlepiej podejść jak do zbioru aforyzmów w rodzaju „Myśli” Pascal,
tylko takich trochę a rebours. Całość,
to zbiór krótkich obserwacji na temat życia i śmierci, polityki i religii,
języka i obyczajów, słowem świata, na którym z powodzeniem występują obok
siebie tak zdawałoby się nieprzystawalne zjawiska, jak tytułowe napalm i żelki.
Z jednej strony trudno się od lektury oderwać, z drugiej jednak, żal trochę
pędzić po zjawiskach i tematach poddawanych przez autora zjadliwej, brutalnej i
przegiętej do granic przyzwoitości wiwisekcji, bo jest ich taka masa, że aż
prosi się, by nad niektórymi pochylić się dokładniej i na dłużej. To z pewnością
nie jest lektura, która przypadnie do gustu posiadaczom przewrażliwionej ,
kołtuńskiej i tępawej akademickiej wrażliwości. Ultraprawicowym entuzjastom
watykańskiej propagandy może być zwyczajnie przykro, podczas konfrontacji z błyskotliwym
umysłem, który bez żadnego skrępowania lży świętości i plugawi lukrowane
politycznie poprawne fasadki i konwenansiki, topiąc je bez zmiłowania w morzu
groteski i ironii.
„Myślę, że jestem,
więc jestem. Tak myślę”
Jest więc szalenie śmieszno, ale i straszno przy okazji,
ponieważ Carlin, jak każdy rasowy komik, nie omija tematów trudnych, a już
szczególne upodobanie znajduje w tych, które zwykło określać się mianem tabu.
Za nic ma sobie przy tym tak szalenie modną w ostatnim czasie polityczną poprawność.
Kpi z mniejszości seksualnych, księży, religii, gwałtów, zbrodni, sportu,
otwarcie, jak przystało na rodowitego Irlandczyka, lży zjednoczone królestwo i
fasadową monarchię, przede wszystkim daje popalić amerykańskiemu stylowi życia.
„Stany Zjednoczone: miejsce, do którego przybyli
Irlandczycy, Anglicy, Skandynawowie, Polacy i Włosi, aby wspólnie zabijać
Indian, linczować czarnuchów i spuszczać wpierdol Latynosom i Żydom”
Ma przy tym dystans do samego siebie, bo choć jest bacznym i surowym obserwatorem, nie ustawia się poza nawiasem.
Ma przy tym dystans do samego siebie, bo choć jest bacznym i surowym obserwatorem, nie ustawia się poza nawiasem.
„Przeczytałem gdzieś,
że dla przeciętnego człowieka normą jest czternaście pierdnięć dziennie. Biorąc
pod uwagę mój wkład do tej statystyki, jestem zmuszony dojść do wniosku, że na świecie istnieją miliony ludzi, którzy nie pierdzą w ogóle”
Co ważne, nie tyka polityki i za to mu chwała!
Przede wszystkim jednak chwalić należy jego niebywałą umiejętność serwowania
głębokiej refleksji w przepysznym ironicznym sosie. Przyznam, że wielokrotnie
łapałem się na tym, że gdy już doprowadziłem się do porządku po ataku
niekontrolowanego śmiechu z dorodnym wysiękiem z nosa i oczu, pochylałem się z
uznaniem nad celnością jego obserwacji. Jasne, może nie jest koniecznym
używanie wulgaryzmów w dyskursie o roli kościoła w życiu społecznym, ale na
boga, kto by w ogóle zadawał sobie trud, by toczyć takie dywagacje, nie będąc
adiunktem w katedrze socjologii. Nie jest przy tym Carlin jakiś tanim i
doraźnym moralizatorem. Owszem, jest w nim dużo złości, na głupotę rodzaju
ludzkiego przede wszystkim, ale tak naprawdę idzie tu do zabawę. Zabawę,
dystans, ironię, czyli triadę, czy może ładniej byłoby rzec, trójcę, dzięki,
której można zachować w miarę zdrową kondycję psychiczną. To , jak dobrze się
czuję świeżo po lekturze „Żelków” jest tego niezaprzeczalnym dowodem. Chętnie
przytoczyłbym na koniec jeszcze jakiś błyskotliwy fragment, oto chociażby z
mnóstwa wstawek z cyklu „Krótkie zwarcia”, miniaturek, którymi przeplatane są nieco dłuższe felietonowe teksty, ale nie
sposób wybrać najlepszej. Dawno już tak świetnie nie bawiłem się podczas
lektury, chyba ostatnio przed laty, gdy zaczytywałem się „Skutkami ubocznymi” Allena.
Tego Allena z czasów ‘Śpiocha”, „Zeliga” czy „Miłości i śmierci” czyli
bezpretensjonalnego , inteligentnego kpiarza i prześmiewcy. Jeśli Allen zabijał
śmiechem niczym serią z kałacha, to George Carlin masakruje zmysły napalmowym
miotaczem.
PS. za możliwość zapoznania się z literacką odsłoną twórczości Carlina dziękuję portalowi BOOKLIPS
piątek, 19 września 2014
Dziadek bestia
Amon. Mój dziadek by mnie zastrzelił
Jennifer Teege, Nikola Sellmair
Wydawnictwo: Prószyński Media
Data wydania: 2014-02-26
Jennifer Teege, Nikola Sellmair
Wydawnictwo: Prószyński Media
Data wydania: 2014-02-26
Poznajcie Jennifer, sympatyczną czarnoskórą dziewczynę
wychowaną przez przybranych niemieckich rodziców, która zanim założyła swoją
rodzinę i przybrała nazwisko Teege, podróżowała po świecie, goniona
nieuświadomionymi lękami i poczuciem wykorzenienia. Podczas pobytu w Izraelu, gdzie
studiowała i żyła przez kilka lat, ogląda w telewizji „Listę Schindlera”. Film,
owszem, robi na niej wrażenie, ale samo zakończenie wydaje jej się zbyt
hollywoodzkie. Najbardziej oczywiście zapada jej w pamięć scena, która każdemu,
kto widział dzieło Spielberga na zawsze pozostanie wryta w duszę. Oto komendant
obozu koncentracyjnego w podkrakowskim Płaszowie, grany przez demonicznego Ralpha Fiennesa w ramach porannej gimnastyki strzela do więźniów z
balkonu swojej luksusowej willi. To Amon Goeth, tytułowy dziadek Jennifer, o
czym dziewczyna dowie się parę lat później.
Ów moment, kiedy jej życie zostanie
wywrócone na nice i rozsypie się na drobne kawałki, można określić bardzo
dokładnie. Wszystko zaczęło się od zwyczajnej wizyty w bibliotece miejskiej i zabrzmiało
niczym historia zaczerpnięta z kart powieści Zafona. W „Cieniu wiatru”
dziesięcioletni chłopiec zostaje zaprowadzony przez ojca do tajemniczego
labiryntu będącego w istocie nieprzebraną biblioteką, zwaną Cmentarzem Zapomnianych
Książek. Mały Daniel ma wybrać jedną dla siebie. Ci, którzy czytali, pamiętają
ten niesamowity moment, gdy chłopiec natrafia na dzieło, które, wydawać by się
mogło, czekało właśnie na niego. Dokładnie to samo dotknęło Jennifer, kiedy
bezwiednie przeglądała grzbiety ksiąg w dziale psychologicznym i zaintrygowana
jednym sięgnęła po rzecz, na okładce której znajdowała się twarz kobiety
dziwnie jej znajomej. Patrzyła na twarz swojej biologicznej matki Moniki Goeth,
córki nazistowskiego zbrodniarza. Zaczęła czytać i runęła w otchłań. W
przerażającą historię swojej rodziny, której nigdy nie było jej dane naprawdę
poznać.
„Jestem wnuczką Amona Goetha, oprawcy, który pozbawił życia tysiące osób i mnie – z moją ciemną barwą skóry – z pewnością też by zastrzelił.”
Na kartach książki „Amon. Mój dziadek by mnie zabił” śledzimy wraz z Jennifer losy trzech pokoleń dotkniętych traumą holokaustu. Poznajemy babcię, żonę Amona, która dla wnuczki jest ideałem bliskiej i ciepłej opiekunki, a która wcześniej towarzyszyła mężowi w przerażającej działalności, nawet jeśli nie czynnie, to przecież musiał wiedzieć, mieszkała wszak pod samym obozem. Zagłębiamy się w historię matki, która próbował wyprzeć swoje faszystowskie dziedzictwo, przypłacając to głęboką depresją i faktyczną stratą córki, którą oddała do adopcji. Przede wszystkim jednak próbujemy razem z Jennifer poskładać do kupy rozsypane puzzle jej życia. Towarzyszyć nam będą pytania o rolę przypadku, opatrzności, wolnej woli i odpowiedzialności nie tylko za swoje wybory, ale za całe dziedzictwo. Droga Jennifer do prawdy przeplatana jest na poły dziennikarskimi wstawkami autorstwa Nicoli Sellmair, której artykuł na temat losów wnuczki Goetha był kanwą wspólnie napisanej książki pod tym samym tytułem.
„Jestem wnuczką Amona Goetha, oprawcy, który pozbawił życia tysiące osób i mnie – z moją ciemną barwą skóry – z pewnością też by zastrzelił.”
Na kartach książki „Amon. Mój dziadek by mnie zabił” śledzimy wraz z Jennifer losy trzech pokoleń dotkniętych traumą holokaustu. Poznajemy babcię, żonę Amona, która dla wnuczki jest ideałem bliskiej i ciepłej opiekunki, a która wcześniej towarzyszyła mężowi w przerażającej działalności, nawet jeśli nie czynnie, to przecież musiał wiedzieć, mieszkała wszak pod samym obozem. Zagłębiamy się w historię matki, która próbował wyprzeć swoje faszystowskie dziedzictwo, przypłacając to głęboką depresją i faktyczną stratą córki, którą oddała do adopcji. Przede wszystkim jednak próbujemy razem z Jennifer poskładać do kupy rozsypane puzzle jej życia. Towarzyszyć nam będą pytania o rolę przypadku, opatrzności, wolnej woli i odpowiedzialności nie tylko za swoje wybory, ale za całe dziedzictwo. Droga Jennifer do prawdy przeplatana jest na poły dziennikarskimi wstawkami autorstwa Nicoli Sellmair, której artykuł na temat losów wnuczki Goetha był kanwą wspólnie napisanej książki pod tym samym tytułem.
Jak mawia Księga, poznacie prawdę i ona was wyzwoli. Czy jednak stanie się to udziałem Jennifer Teege, jej matki Moniki i babki Ruth? Odpowiedź jest bardziej złożona, niż można by oczekiwać. Z pewnością nie jest łatwo jej udzielić, tak jak nie było łatwo przebrnąć przez tę fascynującą i budzącą grozę historię do końca. Warto jednak, bo nawet jeśli nie wyzwala zupełnie, to z pewnością oczyszcza i pokazuje, że warto zmierzyć się z nawet najbardziej przytłaczającymi demonami przeszłości. Tym bardziej, że przeszłość owa, tak łatwo nie daje się upchnąć w szafie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)