Głosy Marrakeszu
Canetti Elias
Wydawnictwo: Słowo / obraz
terytoria
Data premiery: 2014-01-16
„Aby zaprzyjaźnić się z obcym miastem, potrzeba zamkniętej przestrzeni,
do której ma się pewne prawo i w której można przebywać samemu, gdy natłok
nowych i niezrozumiałych głosów staje się zbyt duży.(…) Najpiękniejszym
przeżyciem jest chwila, kiedy człowiek znika w ślepym zaułku, zatrzymuje się
przed bramą, do której ma klucz, i otwiera ją po cichutku, żeby nie usłyszała
tego żywa dusza.”
Hałas, szum, natrętny gwar, jakie
wydaje z siebie miasto o tak skrajnie odmiennej od europejskiej melodii, z całą
pewnością może oszołomić i otumanić podczas pierwszego kontaktu. Wrażenie
bezładnej kakofonii potęgować może jeszcze nieznajomość języków w jakich porozumiewają
się mieszkańcy. Jakże jednak jest to hałas fascynujący, hipnotyzujący wręcz.
Sprawia, że przybysz z zewnątrz, z zachodniego świata, staje oniemiały i nie
potrafi się odeń oderwać, nawet jeśli literalnie nie rozumie nic prócz
natrętnie multiplikowanego „Allah”, to
podskórnie wyczuwa jakiś intrygujący komunikat, trafiający w nie uświadamiane do tej pory struny. Tak więc
mamy przede wszystkim głosy, ale wrażliwość naszego gościa z innego świata
atakowana jest także feerią barw i zapachów, osobliwych dlań zwyczajów,
rytuałów i zachowań. W krótkich kilkustronicowych esejach oraz w dłuższych
nowelowych formach, daje nam Canetti fotograficzny zapis tego fascynującego,
czasem groźnego, bo nie całkiem zrozumiałego świata. Marrakesz, miasto w Maroku,
do którego trafia autor sławetnej „Pustyni Tatarów” wraz z ekipą filmową, w
skład której wchodzi jego przyjaciel, obezwładnia go i całkowicie zdaje się
pochłaniać jego uwagę. Szwenda się więc po mieście, daje się ponieść jego
rytmowi, nie stroni od spotkań z mieszkańcami, nawet tymi najbardziej
odrażającymi, próbuje poznać ich poprzez to jak mieszkają, jak wypoczywają, jak
zarobkują (kapitalny obrazek dzielnicy handlowej w rozdziale „Na sukach”), jak
komunikują się z sobą i całym światem, zwłaszcza tym z zewnątrz. Narrator
„Głosów Marrakeszu” zaczyna swą przygodę z miastem od nie do końca udanej
wizyty na targu wielbłądów, wynajmuje przewodników, z którymi porozumiewa się
szczątkową francuszczyzną albo sam podążą wiedziony instynktem w ciekawe
miejsca i zakamarki jakby wywiedzione z baśni Szeherezady (namiastkę tej
legendarnej postaci udaje zresztą mu się także poznać). Włóczy się po targu,
zachwyca podupadłą żydowską dzielnicą, gdzie udaje mu się poznać kilka
osobliwych, momentalnie szalenie irytujących osobników, uczestniczy w gromadnym
wysłuchiwaniu opowieści, mimo iż, jako się rzekło, nie rozumie z nich
absolutnie niczego. Jako rasowy człowiek słowa, daje się jednak uwieść, czemu
towarzyszy także niejakie poczucie zazdrości, o tę niczym nie skrępowaną,
bluźnierczą niemal w swej zwyczajności wspólnotę opowiadających i słuchających na
ulicy, na placu, pod gołym niebem, w pyle i kurzu, wśród wrzasków profanów i ryku
zwierzyny. Prócz wielbłądów mamy niepokojący obrazek z zabiedzonym osłem w roli
głównej (a dokładniej z żądzą osła) i marabutem, który nie do końca jest tym,
czym się być wydaje (niczym sowy z pamiętnego serialu Davida Lyncha).
Nie trzeba wiedzieć kim jest
Elias Canetti (choć błąd ten należałoby koniecznie nadrobić), by cieszyć się tą
lekturą. Zwłaszcza w ten wakacyjny duszy czas AD 2015, gdzie temperatury oscylują
w okolicach 40 stopni i grozi nam 20 stopień zasilania. Wszystko to sprzyja
tego typu lekturom, dobrze jednak, by znaleźć jakiś cichy, zacieniony kąt, jak
w cytacie powyżej i poświęcić tej stosunkowo niewielkiej objętościowo książce
trochę więcej uwagi, niż zwykliśmy poświęcać na tak zwaną wakacyjną lekturę.
Canetti przenosi na czytelnika wrażenia jakich doświadczył w tym osobliwym
mieście podczas wizyty w latach 50-tych ubiegłego stulecia, daje nam zmysłowy i
emocjonalny odlot z przysłowiowej najwyższej półki. Rzecz to wybitna, z jednej
strony szkicowa i lapidarna, z drugiej zaskakująca swoim totalnym rozmachem i
niepokojącą głębią egzystencjalnej refleksji.