Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wojciech Mann. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wojciech Mann. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 19 marca 2017

Ameli Badelia i już lubisz czytać

Peggy Parish
Amelia Badelia
Tłumaczenie: Wojciech Mann

Rok Wydania: 2017
ISBN: 978-83-08-06295-1
Wydawca: Wydawnictwo Literackie

 
Dzieci nie będą czytały tego, co ich nie interesuje. Aby pokochały czytanie, muszą to robić dla przyjemności, w swoim tempie, bez przesadnego analizowania.”

Powyższy cytat pochodzi od twórczyni postaci Amelii Badelii, Peggy Parish, która z całą pewnością wiedziała, co mówi, była wszak nauczycielką. Taką z prawdziwego zdarzenia, z powołaniem, która traktuje swój zawód niemal jak zawór akuszerki, skupionej na wspieraniu, pomaganiu i ułatwianiu. Czytając jej wypowiedzi i obcując z jej twórczością, bez trudu można wyobrazić sobie, co uważała za najcenniejsze w procesie nauczania. Tym czymś z całą pewnością była kreacja. I świetna zabawa, a widomo nie od dziś, że jeśli naukę uda się połączyć z zabawą otrzymamy szalenie skuteczną, i w całym tego słowa znaczeniu wybuchową, mieszankę.

„Nienawidzę czytać, ale Pani książki sprawiają, że zmieniam zdanie” – ten fragment listu jednego z młodych czytelników jej książek może z powodzeniem wystarczyć za najlepszą recenzję tej nietuzinkowej pozycji.
Sama historia jest dosyć prosta i gruncie rzeczy pozornie mało odkrywcza. Ot klasyczna komedia pomyłek. Państwo zatrudniają gosposię, ale podczas pierwszego dnia jej pracy, nie mają czasu, by spotkać się z nią, porozmawiać, poznać przynajmniej z grubsza i ustalić reguły gry. Pani zostawia Amelii listę prac do zrobienia i Amelia stara się zleconym zadaniom sprostać. Traktuje jednak prośby pracodawcy szalenie dosłownie, literalnie nawet i w tym miejscu rozpoczyna się szalony festiwal nieporozumień. Ot chociażby prośba, o zmianę ręczników zostaje zrozumiana dokładnie zgodnie ze słownikowym znaczeniem słowa „zmieniać”. Amelia miast wymienić ręczniki na świeże, co było intencją jej pracodawczyni, dokonuje zmiany (wszak o to była proszona) wizerunku ręczników. Wycina w nich fantazyjne wzory. Podobnie jest z kolejnym prośbami, do których Amelia podchodzi, trzeba to szczególnie podkreślić, szalenie kreatywnie. Proszona, by przygotować „ładną porcję steku” przyozdabia go koronkami i wstążkami, a przygotowując kurczaka do obiadu, sposobi mu piękne wdzianko, wszak nagiego nie wypadałoby dopuszczać do posiłku.
Podążając za kolejnymi pomysłami Amelii na sprostanie prośbom pracodawców, czytelnik będzie miał niezły ubaw, proporcjonalny do reakcji państwa, którzy wrócą do domu i będą musieli zmierzyć się z kreatywnością swojej gospodyni. I choć finał tej sprawy wydawałby się oczywisty, to jednak okaże się, że właśnie nie koniecznie. Z pewnością kluczową rolę odegra w tym tort cytrynowy, ale o tym trzeba już przeczytać samemu.
W tym miejscy warto wspomnieć, że perypetie Amelii to cykl cały, którego początkiem był niniejszy tom wydany w Stanach Zjednoczonych po raz pierwszy w 1963 roku. Niniejsze polskie wydanie, w kapitalnym tłumaczeniu Wojciecha Manna, jest pierwszym w Polsce. Chwała więc Wydawnictwu Literackiemu za tę fantastyczną pozycję, za cały cykl właściwie, ponieważ do tej pory udało się już wydać u nas cztery kultowe (nie bójmy się tego określenia) historie o szalonej pomocy domowej w znakomitym tłumaczeniu kultowego (jak wcześniej) radiowca.   

Rzecz została wydana w poręcznym formacie, twardej obwolucie i prócz tekstu zawiera piękne ilustracje Fritza Siebela, czyli takie, jakie zdobiły pierwsze wydania oryginalnej wersji sprzed pięćdziesięciu lat. Te ilustracje są nie tylko szalenie urocze, ale stanowią też niemal połowę przestrzeni niniejszej publikacji (być może nawet więcej, ale by to zmierzyć, trzeba by poprosić Amelię, by zrobiła to, co zrobiła przy okazji ryżu). Nie tylko zatem pięknie uzupełniają słowo pisane, ale także je dopełniają.

niedziela, 9 listopada 2014

Pudełko z napisem "fotografie różne"


Wojciech Mann
Fotografomannia. Obrazki autobiograficzne
Rok Wydania: 2014
Wydawca: Znak


Kilkaset fotografii przedstawiających Wojciecha Manna zebranych w jednej książce. Czyż można wyobrazić sobie równie perwersyjną publikację? A jednak obrazki autobiograficzne zatytułowane wdzięcznie Fotografomannia są lekturą nie tylko interesującą i szalenie zajmującą, nade wszystko zaś diabelnie zabawną. Już same fotografie pomieszczone w najnowszym wydawnictwie sygnowanym nazwiskiem kultowego redaktora nie mniej kultowej Trójki stanowić mogą niezłą rozrywkę, opatrzone dodatkowo odautorską narracją, komentarzem nierzadko ironicznym, tworzą dzieło niepokojąco wieloznaczne i bluźnierczo wstrząsające. No, może nieco przesadzam z epitetami, inwencja Manna z finałowego rozdziały łatwo się jednak może czytelnikowi udzielić.

Po kolei jednak, bo tak też postanawia rozpocząć autor Fotografomanii. W rozdziale pierwszym zatytułowanym intrygująco „Pojazdy” znajdujemy serię czarnobiałych fotografii z wczesnego dzieciństwa Wojtka M., które zgrabnie wprowadzają nas w klimat całego przedsięwzięcia. Oto mamy okazję zajrzeć do rodzinnego albumu autora i posłuchać kilku barwnych historii z życia jego rodziny i przyjaciół. Mann nie byłby jednak sobą, gdyby nie wykorzystał tak wspaniale inspirującego materiału jakim są rodzinne archiwa, do zgrywy i frywolnego żartu. Wspomniany już tytuł pierwszego rozdziały wyjaśnia się bardzo szybko. Zestawiając ze sobą fotografie, na których Wojtuś dosiada klasycznego już wczasowego kucyka, pozuje przy/na słoniu czy na imitując powożenie bryczką na deptaku któregoś ze znanych kurortów, poszukuje w nich autor dowodów na tezę o swojej fascynacji przeróżnymi pojazdami niemal od kołyski czy raczej pniaka, którego dziarsko dosiadł.


Mój ulubiony rozdział (dostaniemy ich w sumie 5) to „Stylizacje”, kapitalny paszkwil na „lajfstajlowe” blogi samozwańczych stylistów, przy okazji kawał historii dzięki dogłębnemu zanurzeniu w klimacie okresu PRL-u. 
Snując swe rodzinne wspominki przy okazji prezentacji kolejnych fotografii, oddaje się czasem Mann kapitalnym dygresjom. Starczy wspomnieć wstrząsający niczym skandynawski dreszczowiec epizod z praktyk studenckich w jednym z PGR-ów na początku lat 70-tych XX wieku, gdzie elegancki (londyńska garderoba) i zadbany (bujne loki i gładkie lica) student anglistyki wprowadzany jest w naturalistyczny świat Państwowego Gospodarstwa Rolnego i wciela się w pomocnika lokalnego weterynarza. Dla odmiany cudownie surrealistycznie brzmią opowiastki o zwiedzaniu zagranicznych krain przez obywatela demoludów.

„Już na wstępie zauważyłem wyraźną różnicę miedzy nadmorskimi widokami w Hiszpanii a tymi, które oferuje polski Bałtyk. W Hiszpanii jest dużo mniej smażalni ryb, a więcej palm. Najbardziej lubię fotografować się przy smażalniach i kebabach, ale z raku tychże musiałem zadowolić się tamtejszą przyrodą.”  Fantastyczna była też relacja z pobytu w barcelońskim przybytku Pension Lolita zamieszkałym przez „młode i bardzo umalowane osoby płci żeńskiej.” Do impresji zagranicznych wracać będzie Mann jeszcze wielokrotnie, zwłaszcza w poświęconym im w całości rozdziale „Odległe zakątki”. Z kilkunastu opisanych w nim fotek w podróżniczym klimacie należy wyróżnić meksykańską „niemal jarmarczną budę, w której oferowano błyskawiczne przeprowadzanie zarówno ceremonii zaślubin, jak i rozwodu.” Komentarz do zdjęcia to mistrzostwo poetyki absurdu w iście brytyjskim stylu, nic to jednak w porównaniu do opisu jaki serwuje nam Mann do zdjęcia ilustrującego tłum rozbawionych Meksykan w strojach ludowych, którzy starają się rzekomo odwrócić uwagę zbulwersowanego turysty. „Miałem świadomość, że ta zabawa to spektakl propagandowy, sponsorowany przez określone siły mające na celu kreowanie fałszywego, beztroskiego obrazu tego drążonego  zepsuciem kraju.” Brzmi znajomo? Rejsowo?


Ostatni rozdział „A mogło być tak”, to pewnego rodzaju przewrotna wolta. Posługując się tymi samymi co wcześniej fotografiami, snuje Mann zupełnie inną, mocno absurdalną opowieść. Pokazuje, jak można bawić się skrawkami wspomnień zatopionymi na kawałkach światłoczułych papierków, ale przypomina też, by nie brać całej tej narracji tak śmiertelnie poważnie i serio, jak zwykliśmy podchodzić do tematów biograficznych. "Tytuł Fotografomannia - pisze autor w czymś jakby wstępie - pozwala na różne warianty interpretacyjne, co jest zgodne z duchem demokracji panującym w naszym kraju." Bliżej więc Fotografomanni do Dzienników Gombrowicza, niż sierioznych i dętych tekstów niby to biograficznych autorstwa (rzekomego) współczesnych polityków i celebrytów. 
I aż chce rzucić się na albumy skrzętnie uzupełniane przez mamę, a wcześniej babcię, by odnaleźć w widocznych tam postaciach i miejscach niebywałe historie i niesłychane zdarzenia, odtworzyć zapomniane gesty i słowa.

****

dzięki SZTUKATER, za egzemplarz przedpremierowy:)