poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Pożegnania w Afryce



Pod osłoną nieba
Paul Bowles

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Data wydania: 2010-08-17

Historia opowiedziana przez Bowlesa wydaje się być stosunkowo prosta w swej fabularnej warstwie. Oto trójka amerykanów udaje się w podróż do Afryki, z której nie wszystkim z nich uda się powrócić. Będzie to bardziej podróż w głąb siebie, gdzie mijane miejsca są jedynie tłem, męczącą, lepką i groźną dekoracją. Sam koncept jest bardzo w duchu beat generation, przywołuje sławetną ucieczkę na pustynię lidera The Doors w poszukiwaniu huxlejowskich drzwi percepcji. Bohaterowie Bowlesa, zwłaszcza małżeńska para Kit i Port, sprawiają wrażenie jakby szukali odpowiedzi na pytania, których boją się nie tylko wyartykułować, ale nawet sformułować. Ich chaotyczne poczynania, decyzje podejmowane pod natchnieniem chwili, rozpaczliwa szamotanina z sobą i otoczeniem zdradzają brak jakiegokolwiek azymutu czy planu, a głównym bodźcem zdaje się być lęk. Paraliżujący lęk przed samym sobą, przed bliskością, przed śmiercią wreszcie , której figurę odnajdujemy w tytułowym niebie. „Sięgnij dalej, przebij delikatne płótno osłony nieba, udaj się na spoczynek”. W rozmowach czy introspekcjach bohaterów wielokrotnie przewija się motyw kosmicznej pustki czy upiornych trzewi wielkiej grozy czającej się za kopułą nieboskłonu, czekającej tylko, by nas wchłonąć, pieczętując tym samym bezsens ziemskiej szamotaniny. „Pod osłoną nieba” nie jest więc lekturą należącą do najprzyjemniejszych w odbiorze, w rodzaju tych, po które zwykliśmy sięgać przed wycieczką w ciepłe kraje, w poszukiwaniu inspiracji. Jest jednak książką świetnie napisaną, wymagającą i momentami okrutną, ale z pewnością potrafiącą zadowolić doświadczonego czytelnika. Doświadczonego życiowo ma się rozumieć. Młody, naiwny czytelnik pewnie odłoży ją ze wstrętem być może już po kliku dziesięciu stronach, może dobrnie do końca i zaduma się nad niezrozumiałymi dlań decyzjami i pozornie pokrętnymi relacjami. Być może jednak po latach sięgnie po tę powieść ponownie i wejdzie z nią w bliższy dialog, konfrontując swoje doświadczenia z przeżyciami bohaterów Paula Bowlesa. Może tkwił będzie akurat w kilkuletnim związku, powoli wypalającym się, dryfującym w poszukiwaniu nowego zdefiniowania. A może zwyczajnie będzie potrzebował zanurzyć się w gęstej dojrzałej narracji brzemiennej w niewyczerpane zdawałoby się sensy i inspiracje. 

Przy okazji przywołania „Pod osłona nieba” i jej percepcji, nie można zapomnieć o kapitalnej ekranizacji Bertolucciego z mistrzowskimi kreacjami Malkovicha i Winger oraz zjawiskowymi zdjęciami Storaro. Tak jak nie jestem entuzjastą ekranizacji wielkiej literatury, tak w tym przypadku muszę przyznać, że udała się rzecz niebywała i włoski mistrz oddał perfekcyjnie intuicję i ducha bijące z dzieła Bowlesa. Sam autor zresztą pojawia się w filmie w charakterze narratora, obserwującego swoich bohaterów znad stolika w zapyziałej portowej knajpce. Pamiętam swoją niechęć do tego filmu, gdy zobaczyłem go jako kilkunastolatek. Teraz po latach przypomniany wraz z lekturą książki nabrał zupełnie innego sensu i prawdziwego blasku. „Ponieważ nie znamy dnia swojej śmierci, traktujemy życie jak niewyczerpane źródło. A przecież wszystko zdarza się tylko określoną i to niewielką, liczbę razy. Jak często przypomnisz sobie jeszcze popołudnie z dzieciństwa - to, które tkwi w tobie tak głęboko, że nie wyobrażasz sobie bez niego życia? Może cztery, pięć razy Może nawet mniej... A jednak życie wydaje się niewyczerpane.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz