Pomniejszy przypadek manii wielkości
Rok Wydania: 2016
ISBN: 978-83-8083-115-5
Wydawca: Novae Res
Rok Wydania: 2016
ISBN: 978-83-8083-115-5
Wydawca: Novae Res
„Ignacy podszedł do okna, za którym
słońce w ten dzień, jeden z najkrótszych dni w roku, powoli już bladło. Jak tu
przekazać drugiemu człowiekowi nie wiadomość, nie suchy fakt, ale sposób
postrzegania świata? By widział to samo, by czuł to samo.”
„Pomniejszy przypadek manii wielkości” Wojciecha Czusza ma
szansę stać się powieścią kultową dla wszystkich pięknoduchów, galerników
wrażliwości, studentów artystycznych kierunków czy wreszcie wszystkich tych
romantyków, którzy w codziennym boju jaki toczą ze sobą delikatna i zagmatwana
sfera ducha z twardą, prostolinijną rzeczywistością materialną niezmiennie
stają po stronie wyidealizowanego duchowego piękna.
Bohaterem tej niepospolitej, językowo wysmakowanej i
stylizowanej na powiastkę filozoficzną w duchu Diderota ksiązki jest Ignacy,
młody historyk sztuki, samozwańczy arbiter elegancji z obsesją na punkcie
piękna i słabością do alkoholu. Rzec można, że to taki młodopolski dandys,
pozornie nonszalancki w sposobie bycia, odrzucający mainsteamową sztancę i
społecznie akceptowalną szarzyznę, współczesny hipster, którego energię
absorbują wyłącznie projekty wysokie, nakierowane na rozwój ducha i kultury.
Szczególnie pociąga go architektura, jako przejaw udanego mariażu sfery
użytkowej z pozornie zbytecznym pięknem formy. Formy, z którą toczy nieustanne
batalie niczym bohater Gombrowicza. Skojarzenia z twórczością tego autora biją
po oczach, już od pierwszych zdań powieści Czusza i jedynie świadomość tej
maniery, nakazuje nie potraktować tego wydawnictwa jako przejawu irytującej i
pretensjonalnej stylizacji na teksty w rodzaju „Cierpień młodego Wertera”.
Przede wszystkim język. Bohaterowie Czusza nie dość, że noszą imiona jak z
klasycznych romantycznych utworów czyli Ignacy, Gustaw, Feliks, Klara czy
Tytus, to jeszcze rozmawiają z sobą zdaniami wielokrotnie złożonymi, pełnymi
wyszukanego barokowego wręcz czy staropolskiego słownictwa. Weźmy scenę, gdy
przebudzony po pijackiej imprezie bohater poddawany jest reanimacyjnym
czynnościom przez przyjaciela, nie słyszy pod swoim adresem stosownych w tych
okolicznościach obelg i prostych komend, ale spływa nań swoista inwokacja,
jakby Feliks nie opieprzał kumpla, ale w wieszczym szale zdawał sprawozdanie ze
swojej wizji na szczycie co najmniej góry Synaj. Starczy jednak poddać się tej
stylizacji, by mieś niewypowiedzianą wręcz radochę z lektury.
Nie bez przyczyny przywołany został przed chwilą legendarny
Werter Goethego. Tytułowy pomniejszy przypadek manii wielkości również cierpi z
podobnych pobudek, kiedy staje przed największym z wyzwań, jakie czekają w
życiu mężczyznę – podbicia serca ukochanej. Tymczasem Zofia, obiekt jego
westchnień, nie tylko nic nie wie o tych uczuciach, a jeśli nawet wie, to nie
zamierza wyznać tego pierwsza, a ponadto zdążyła już obiecać swoją rękę innemu
i zamieszkać w odległym mieście. Ignacy bije się więc z myślami, kotłuje z
uczuciami, snuje straceńcze plany popada w niezdrowe ekscytacje, próbuje
doprowadzić się do stanu, w którym będzie jednocześnie śmiały i brawurowy, co
jest charakterystyczne dla upojenia alkoholowego oraz racjonalny i trzeźwy, by
klarownie wyłożyć swoje racje i przekonać do nich ukochaną. Być może problemem
jednak okazują się te racje właśnie. Niejednoznaczne, zagmatwane, niemożliwe do
zdefiniowania i wyartykułowania.
„Był taki czas, kiedy
wiedziałem, co się ze mną dzieje, i czułem, że muszę, że koniecznie, ale
przestraszyłem się wtedy, strach we mnie wzbierał większy i większy, że powiem
– i skończy się nagle, i już nie będzie dwuznacznych żartów i trącania pod
stołem, że kiedy postąpię o krok za daleko, wyznam jej jawnie, co czuję, to ona
będzie rozczarowana. Że zawiodę ją tym, iż zabiłem tę niewinną, przyjemną
zabawę, że będzie to, jakbym sam siebie przed nią wypatroszył, i zobaczy moje
wnętrze, a tam, Feliksie, Klaro, a tam flaki tylko i, za przeproszeniem,
gówno.”
Odwieczny ten dylemat, konflikt sacrum z profanum rozgrywa
się głównie we wnętrzach artystycznej w klimacie knajpy o szalenie znamiennej
nazwie „Pod umówionym jaworem”. Tam wszystko się zaczyna, tam też będzie miało
swój finał. Dosyć niejednoznaczny, jakby pozostawiający czytelnikowi możliwość
własnej oceny wydarzeń i wyboru słusznego rozwiązania, w zależności od tego,
czy trafi na czytelnika rozważnego czy bardziej romantycznego w postrzeganiu
siebie i świata. Warto na koniec nadmienić, że rzecz cała bywa też momentami
bardzo zabawna i wyraźnie czuć dystans autora do przedstawianych postaci, mimo
iż są mu duchowo szalenie bliscy.