wtorek, 22 lipca 2014

obrazki z Nebraski, wspominki z Ohio


Obrazki z Nebraski 
Grażyna Trela 
Wydawnictwo: Prószyński S-ka
Data wydania: 2011-09-27 



„A pamiętasz, jak na górce za blokami, robiliśmy ustawki z pegeerowcami i naparzaliśmy się kolbami kukurydzy i łodygami słoneczników, a potem urządzaliśmy wyścig pokoju w kapsle, po trasie wymalowanej na chodnikach kredą zdobytą na placu budowy nowej szkoły?” Tego typu wspominki towarzyszą praktycznie każdemu spotkaniu z przyjaciółmi z lat szkolnych z przełomu lat 70 i 80. Lektura „Obrazków z Nebraski” Grażyny Treli była dla mnie właśnie rodzajem takiego spotkania, wymianą wspomnień o wydarzeniach z nieco już wyblakłej, trochę dziś mitologizowanej krainy dzieciństwa w siermiężnym okresie zwanym PRL-em. Wiele z tych wspomnień się rymowało, wiele, choć pozornie podobnych, przedstawionych zostało z nieco innej perspektywy. Co jednak najważniejsze, sporo z epizodów, jakie przywołuje Trela na kartach powieści, udało się podczas lektury przywołać z wydawałoby się zasypanych bezpowrotnie ciemnych piwnic umysłu. Tytułowe obrazki to bowiem seria flashbacków, przebłysków pamięci wywołanych porządkowaniem starych szpargałów. Każdy z nas doświadczył pewnie tego rodzaju iluminacji natrafiając przypadkiem na swój pamiętnik ze szkoły podstawowej, jakiś liścik miłosny, naiwnie wzruszający, fotografię czy pamiątkę z klasowej wycieczki. Trela z tych przebłysków wysnuwa opowieść o ważnym nie tylko dla niej roku 1969. Dla całej ludzkości był to bowiem rok, gdy pierwszy człowiek stanął na księżycu, dla Treli i jej rówieśników składał się on z małych być może kroczków, lecz z ich perspektywy ważnych, bo w większości pierwszych i w skutki brzemiennych. Wyobrażam sobie jak surrealistycznie mogą brzmieć opisy zajęć młodych ludzi spędzających dzieciństwo w Polsce Ludowej czytane przez młodzież w XXI wieku. Tak moi mili, wtedy naszym playstation był trzepak i kępa krzaków za blokiem czy murek śmietnika, a portalem społecznościowym ławka w parku, bądź klepisko za szkołą, gdzie odgrywaliśmy nasze mundiale i igrzyska. W telewizji, nierzadko czarno białej jeszcze, były tylko dwa programy, a zabawki robiło się samemu, często z inspiracji nieodżałowanego Adama Słodowego, który uczył jak z gumki recepturki, listewki i dwóch gwoździ stworzyć maszynę latającą lub karabin maszynowy. Był to oczywiście także czas pustek na sklepowych półkach, kolejek po byle papier toaletowy, politycznej indoktrynacji w szkole i znienawidzonych granatowych mundurków z białymi kołnierzykami. W „Obrazkach” Treli znajdziemy te wszystkie emocje, w tym także zaszytą w tytule tęsknotę za wielkim światem. Owa Nabraska wzięła się stąd, że właśnie stamtąd jeden z kolegów małej Graży dostał paczkę, a w niej błękitny przedmiot pożądania czyli klasyczne dżinsy. Z tej właśnie tęsknoty wzięło nazwę osiedle na którym mieszkała autorka. Nie inaczej było w moim przypadku. Osiedle o prozaicznej nazwie „Przyjaźń” (w domyśle polsko-radziecka) przechrzciliśmy na dumnie brzmiące Ohio, w kontrze do sąsiedniego, zwanego Manhattanem (przez kilka stojących na nim wieżowców). Podobnie też jak u Treli zdarzały się nam drobne utarczki, zwłaszcza, gdy chłopcy z Manhattanu odwiedzali w naszym mniemaniu nasze dziewczyny.  Szalenie miło było przypomnieć sobie to wszystko, znajdując potwierdzenia swoich doświadczeń w historiach opisanych w „Obrazkach”. Niesamowite, jak bardzo podobne były to doświadczenia, mimo iż pochodzimy z różnych części kraju. Oczywiście pojawiło się też kilka epizodów, które mnie zaskoczyły, które pamiętałem inaczej albo których zwyczajnie nie doświadczyłem. Na przykład mimo bliskości gospodarstw rolnych (tzw. PGR-ów – stąd dzieciaki stamtąd nazwane przez nas blokorzy pegeerowcami) nie miałem okazji zapolować na kurę za pomocą wędki (Trela dość dokładnie zdradza technikę takiego polowania), nie ekscytowałem się też aż tak bardzo jak autorka sokiem z saturatora. Pamiętam też…cóż, wiele jest tego, nawet więcej niż można by się spodziewać. Pozostaje mi podziękować Grażynie Treli za tych kilka obrazków, które stały się katalizatorem dla moich flashbacków z krainy, gdzie „po cukierka szło się do Gierka”.

niedziela, 13 lipca 2014

Kochanica Schweinsteigera



Angela Merkel. Cesarzowa Europy
Arkadiusz Stempin
Wydawnictwo: Agora
Data wydania: 2014-02-14


Kilka dni temu na brazylijskim mundialu niemiecka reprezentacja w piłkę kopaną zdemolowała 4:0 Portugalczyków. Dokładnie tak jak przed czterema laty w RPA rozprawili się z Argentyną. „Maradona, ta wciśnięta w garnitur mielona kiełbasa, ten toczący się i nafaszerowany kokainą argentyński Castro, rozpieszcza jedynie swoich piłkarzy! Pojęcia nie mają, co to jest dyscyplina i bat!”. Czy również tym razem reprezentację Niemiec uskrzydlała myśl, że kibicuje im najpotężniejsza w tej chwili kobieta w Europie? „I powiedz trenerowi Lowowi i jego asystentowi, żeby na mecze znowu zakładali jasnoniebieską górę od dresu! (Czy ta dwójka razem robi shopping?) Te ciemne, dziergane na drutach sweterki w stylu starego Helmuta Kohla, jakie mieli na sobie podczas meczu z Serbią…mają już ich nigdy nie pokazywać!”. Ten fragment (podobnie jak wcześniejszy) sfingowanej intymnej korespondencji między panią kanclerz, a piłkarzem Schweinsteigerem ułożonej przez berlińskiego dramatopisarza Moritza Rinke znaleźć możemy w kapitalnej monografii Angeli Merkel wydanej właśnie przez Agorę. Dr Arkadiusz Stempin, historyk i politolog, w wyjątkowo lekkim i przystępnym stylu skreślił portret kobiety, której nazwisko z pewnością znane jest każdemu mieszkańcowi Unii Europejskiej i budzi skrajne opinie. Przy wspomnianej lekkości pracy tej nie sposób odmówić fachowości, bogatej bibliografii, naukowej dociekliwości i próby obiektywnego pochylenia się nad tą ciekawą osobowością w kontekście zmian jakie zaszły w Europie po zakończeniu II Wojny Światowej i które dzieją się także dziś. Autor wprowadza nas w temat wizytą pani kanclerz w sparaliżowanej planem ratunkowym Grecji, która otarła się o bankructwo, kończy w momencie gdy jesienią 2013 roku rozpoczyna trzecią kadencję kanclerskich rządów jako niekwestionowana cesarzowa Europy. Dostajemy bardzo wnikliwe i obiektywne studium politycznej kariery pani kanclerz oraz próbę zrozumienia jej fenomenu. Nieudaną naturalnie, ponieważ zbyt złożoną, by wtłoczyć ją w jakiekolwiek ramy. Zazwyczaj wiele odpowiedzi znaleźć można we wczesnym dzieciństwie. Dane jest więc nam zagłębić się w młodzieńczych latach córki protestanckiego pastora, w klimatach niemal jak z filmu „Biała wstążka” Michaela Haneke. Zasmakujemy też w atmosferze żywcem wziętej z „Życia na podsłuchu” Floriana Henkela, przy okazji poznawania czasów studenckich młodej Merkel, przeżyjemy też upadek muru berlińskiego z perspektywy dziewczyny tęskniącej do pysznych jogurtów niedostępnych po wschodniej stronie i zastanowimy się skąd u tak ukształtowanej osoby chęć, by zaistnieć w bezwzględnym, zmaskulinizowanym świecie polityki. Przede wszystkim jednak poznamy niesamowicie skuteczną przywódczynię, lidera, mistrzynię między personalnych gier, nie bez przyczyny zwaną czarną wdową. Lekturze „Cesarzowej Europy” towarzyszy także refleksja na temat roli kobiet w polityce i aż trudno nie wysunąć tezy, że przewaga pozornie tylko słabszej płci w tym właśnie aspekcie życia społecznego wyszłaby większości narodom na zdrowie. Chciałoby się teraz zakończyć pointą, iż Angela Merkel jest jak piłkarska drużyna narodowa Niemiec. Szalenie skuteczna, choć mało widowiskowa. Na trwającym właśnie mundialu w Brazyli, kopacze pod dyrekcją trenera Lowa pokazali futbol nie tylko zabójczo skutecznie, ale bardziej nawet finezyjny i efektowny niż kadra gospodarzy (Zwłaszcza w meczu, gdy zmasakrowali ich 7:1). Z Merkel jest podobnie, pozornie tylko zdawać się może bezbarwna i po niemiecku przewidywalna. Okazuje się, że potrafi być intrygująca i efektowna, w zupełnie jednak inny sposób niż pajac Berlusconi czy pozer Sarkozy. Kapitalna książka i świetny przewodnik po współczesnej scenie politycznej kulejącej i poobijanej przez kryzys Europy.

sobota, 10 maja 2014

Honor
Elif Shafak

Wydawnictwo Literackie
Data wydania: wrzesień 2013


Zadziwiająca to powieść. Brak w niej negatywnych bohaterów, a mimo to czasem aż iskrzy w relacjach między postaciami, których losy będziemy mogli poznać od przysłowiowej podszewki. Nie ma praktycznie ani jednego klasycznie rozumianego czarnego charakteru. Przynajmniej jeśli chodzi o bohaterów, nawet tych epizodycznych. Złe, czy raczej kierujące na złą drogę, będące przyczynkiem do zachowań powodujących ból i cierpienie są specyficznie rozumiane pojęcia, kodeksy, które z założenia mają wspierać poprawne i zgodne funkcjonowanie gatunku ludzkiego, a w praktyce często odnoszą odwroty skutek. Rzecz pod tytułem „Honor” wstrząsa, niepokoi, wzburza, budzi sprzeciw, zaprasza do konfrontacji z naszym wychowaniem, przekonaniami, systemem wartości i kodeksem zachowań, z tym wszystkim, co wydaj się nam naturalne i uniwersalne. Ma wszystko to, co powoduje, że opowieść wzbudza emocje. Na płaszczyźnie fabularnej śledzimy losy kilku pokoleń tureckich imigrantów na wyspach brytyjskich. Kurdyjskich właściwie, wychowanych i ukształtowanych przez muzułmańskie wartości, ortodoksyjne i surowe, których celem jest bycie zestawem drogowskazów w zepsutym do cna, chaotycznym i pozbawionym sensu świecie nastawionym na konsumpcję, rozpasanie i brak transcendencji reprezentowanym przez cywilizację zachodu. Już niejako z definicji sytuacja ta pachnie konfliktem i konflikt taki dostajemy. Sugeruje go już sam tytuł, budzący uzasadnione skojarzenia z jeszcze innymi wysokimi pojęciami jak Bóg i Ojczyzna. Nie ma siły, by ta trójca nie wzbudzała emocji, nie rozgrzewała i burzyła krwi, nie napędzała wreszcie do działań. Problem jednak z każdym tego typu pojęciem, jest jego zdefiniowanie i osadzenie go we właściwym kontekście. W „Honorze” konfrontują się z nimi zwykli, cudownie narysowani przez Elif Shafak bohaterowie. Autorka rezygnuje z linearnej fabuły, miesza czasy, żongluje historiami kilkunastu postaci, tka swą opowieść pozornie chaotycznie, z wydawałoby się nie pasujących do siebie kawałków. Im bliżej końca jednak, tym bardziej obraz jaki wyłania się spod jej pióra staje się klarowny, zrozumiały i zupełnie inny, niż pierwotnie zdawał się być. To z pewnością jedna z cech dobrej literatury: subtelnie zwodzić czytelnika, podrzucać mu kliszę, by następnie, poprzez powolne, precyzyjne odkrywanie kolejnych niuansów, pokazać cały prawdziwy obraz. Prawdziwy w swej niejednoznaczności i nieprzewidywalności. 

czwartek, 14 listopada 2013

Powieść matrioszka

Pory Roku
Anna Borisowa aka. Boris Akunin

Wydawnictwo: Znak
Data wydania: 2013-06-06



Mimo, iż nazwisko Akunin, nie jest mi obce, jakoś nie po drodze mi było dotychczas z jego twórczością. Może dlatego, że szczególnie nie kręcą mnie pisarze, którzy są akurat trendy, to samo tyczy mody na kryminały czy retro, lub o zgrozo, dwa w jednym. Po „Pory roku” sięgnąłem, nie pamiętam już z jakiej przyczyny, intrygujące jednak wydało mi się rozpoczęcie znajomości z twórcą, od rzeczy, którą postanowił wydać pod pseudonimem. A rzecz jest zjawiskowa. Epicka, bardzo rosyjska w duchu i klimacie, gdy trzeba brutalnie szczera i prostolinijna, innym razem niemal łzawa i rzewna. Zaczyna się kameralnie, gdzieś na francuskiej prowincji,   w luksusowym domu spokojnej starości dla zasłużonych działaczy, czy zwyczajnie majętnych Rosjan.  Znajdziemy tam pysznie odmalowane postaci, niby u schyłku swej egzystencji, ale wciąż wykazujące zaskakującą witalność, jedni ciała, inni umysłu. Rzecz cała jest zresztą także eposem na cześć tej najbardziej tajemniczej części naszego ciała, tkwiącej w czaszce, często płatającej figle, ale potraktowanej z uwagą i znawstwem dającej się czasem okiełznać. Pojawia się też motyw znany tym, którzy zetknęli się z autobiografią Jean-Dominique Bauby „Skafander i motyl”, napisaną, a właściwie wymruganą jedną powieką. Motyw ten znajdzie swoją dramatyczną kulminację w finale historii, wcześniej dane nam będzie zajrzeć na karty książki – pamiętnika, jakie odsłoni przed nami mózg stuletniej, uwięzionej w „skafandrze” bohaterki. Dane nam będzie doświadczyć szaleńczych namiętności, duchowych rad ślepych mędrców, ironii i przewrotności losów ludzkich, a wszystko to na tle najbardziej doniosłych i często wyniszczających epizodów z historii ubiegłego, XX-ego wieku.  Wyniszczających fizycznie i psychicznie, ale nie łamiących ducha, którego tryumf, przyjdzie nam świętować nie raz podczas lektury.  Kiedy zaś ją skończymy, pozostawi nas ona w niepokojącym zawieszeniu, jak w sytuacji, gdy padło zbyt wiele pytań odnośnie problemów, którym mogliśmy sobie nawet nie uświadamiać. Optymiści, dopiszą sobie szczęśliwe zakończenie, gdzie sprawiedliwość i dobro święcą długo wyczekiwane, ale jednak zwycięstwo. Sceptycy i malkontenci, znajdą w finale potwierdzenie swoich opinii o ironii losu, o złośliwym chichocie stwórcy, panu marionetek. To sztuka, tak opowiedzieć wielowątkową historię, by zadowolić każdego, no, może z wyjątkiem tych, którzy oczekują  jasnej i prostej pointy, którzy nad refleksję przedkładają schemat, sztampę i czułostkowe wydmuszki.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Ptak, który kłapał zębami



Dzień dobry, Eugeniuszu
Agnieszka Osiecka
ilustracje: Elżbieta Murawska
Nasza Księgarnia, 1969, wydanie I



Kolejna dziecięca lektura wygrzebana z lamusa, gdzie inspiracją do poszukiwań była twórczość ilustratorska Elżbiety Murawskiej. Bardziej z myślą o sobie, niż o młodej, której też się spodobała, ale inaczej. Bo rzecz jest wyborna na kilku płaszczyznach, jak każde dzieło uniwersalne. Zaczyna się mocnym akcentem, kłapaniem zębami przez glinianego niebieskiego ptaka. Kupiłem to od razu, kupiła też siedmiolatka, kłapiąca dziobem do rana do wieczora, bezustannie i nie zawsze na temat, ale zawsze z jakąś intencją. Ta przemożna potrzeba ekspresji i nieustannej narracji znajduje swoje uzasadnienie także na kartach tej cudownej historii o szwedzkim glinianym ptaszku odnajdującym przyjaciół, swoje miejsce i nazwisko w dziwnym kraju nad Wisłą.


„W bajkowym świecie Agnieszki Osieckiej mieszka ptak Eugeniusz, ulepiony co prawda z gliny, ale bardzo ruchliwy, pochodzący ze Szwecji. Są bracia Fińczyk, Tuńczyk i Sardyńczyk. Są – jak zwykle u Agnieszki – jeziora mazurskie i Puszcza Piska, są mieszkańcy Mazur ze swoją kulturą i językiem, jest prawdziwa wieś Karwica Mazurska, a w Szwecji znana tylko dzieciom Dolina Przeciągów. Jest Pan Leśniczy i są niesforne pszczoły, nieraz trzeba było złapać rój, który się wyroił” – pisał Daniel Passent we wstępie do antologii „Osiecka dzieciom” (Nasza Księgarnia, 2010). Nie jestem wielbicielem kompilacji, dzieł wybranych czy „debestoffów”, dlatego wydanie utworów prozaicznych Agnieszki Osieckiej tworzonych z myślą o najmłodszych czytelnikach w tomie „Osiecka dzieciom”, jakoś szczególnie mnie nie zainteresowało. Podobnie jak z serią „Poczytaj mi mamo”. Owszem, ma to z pewnością wartość archiwizacyjną, pomaga ocalić od zapomnienia. Dużo większą jednak wartość upatrywałbym w szlachetnej akcji uskutecznianej przez kilka wydawnictw wydających reprinty pięknych książeczek sprzed kilku dekad, z czasów, kiedy krajowi twórcy, literaci z plastykami, tworzyli małe arcydzieła, kształtujące wrażliwość i gust kilku pokoleń. Potem nadeszła epoka lodowcowa, disnejowska sztanca i jej lokalne upiorne podróbki bez wyrazu. Cykl koniunkturalny na szczęście się zmienił, wróciło dobre, prócz reprintów starych mistrzów, mamy mnóstwo młodych oryginalnych twórców parających się ilustracją. 


Na szczęście wciąż jeszcze są w obiegu wspomniane wcześniej wydawnictwa sprzed kilkudziesięciu lat. Opiszę szczegółowo kilka z nich, bo lipcowe upały A.D. 2013 sprzyjały antykwarycznym peregrynacjom i zaowocowały udanymi łowami. Jednego dnia, poszukując według klucza wspomnianej na wstępie Elżbiety Murawskiej, zdobyłem trzy fantastyczne tomiki z jej ilustracjami. Woroszylski, Kulmowa i Osiecka właśnie. Pierwsze wydanie „Dzień dobry, Eugeniuszu” z  1969 roku w twardej, lekko podniszczonej oprawie, z kartkami lekko pożółkłymi z gdzieniegdzie widocznymi plamami jakby wątrobianymi, trącące przysłowiową myszką i antykwarycznym kurzem. Dla wąchających książki prawdziwy rarytas. Jedynym minusem było kilka bibliotecznych pieczątek, cena za to, a może dzięki temu, bardzo przyzwoita. Śmieszna więc, za bezcenny przecież nabytek. 

Melancholijna historia glinianego ptaka kłapiącego zębami, szukającego swojej tożsamości, pełna pozornie absurdalnych, momentami niewymownie śmiesznych epizodów (na wielskiej zabawie z pewnością przyda się fortepian, zabieramy go ze sobą). To rzecz wielowymiarowa, trafiająca, jako się rzekło, z jednakową siłą we wrażliwość kilkulatka, co w dojrzałą już, nieco może przytępioną, ale bardziej wyczuloną na ironię osobowość rodzica. Przede wszystkim fantastycznie zilustrowana. Ilustracje Elżbiety Wasiuczyńskiej w zbiorze „Osiecka dzieciom” też dają radę, dzięki stylizacji na dziecięcą kreskę, wpisują się znakomicie w klimat tekstów, daleko im jednak do kapitalnych impresji Murawskiej z 1969 roku.







sobota, 17 sierpnia 2013

"Wody wielkie nie zdołają ugasić miłości"


Wody wielkie
Arne Dahl
Wydawnictwo Czarna Owca, 2013


Tytułowe „wody wielkie” to fraza będąca fragmentem cytatu z Pieśni na pieśniami, który jak nie trudno się domyślić, będzie w istotny sposób organizował przebieg wypadków w kolejnej odsłonie kryminalnego cyklu Arne Dahla. Zaznaczyć mi trzeba, że był to mój pierwszy kontakt z twórczością szwedzkiego machera od mrocznych thrillerów. Coś jednak czuję, że nie ostatni. Chętnie sięgnę po wcześniejsze odsłony (ta jest piąta) cyklu z Drużyną A w roli głównej. Nie chodzi bynajmniej o nawiązanie do amerykańskiego serialu, gdzie dzielne chłopki do zadań specjalnych spuszczali młóckę niedobrym bandziorom, nie stroniąc od wesołkowatych grepsów i klimatu zabaw dla dużych chłopców. Tutaj mamy do czynienia ze specjalną jednostką policji walczącą z przestępstwami o międzynarodowym zasięgu. Specjalną także z tego względu, ze tworzą je nieprzeciętne osobowości, wyjątkowo inteligentne, choć każde na swój sposób, obdarzone unikatowymi umiejętnościami i cechami, razem tworzące świetnie działający organizm, momentami także po ludzku zgrzytający. Te rysy i braki rozgrywa Dahl znakomicie, nie mamy najmniejszych wątpliwości, że czytamy o osobach z przysłowiowej krwi i kości, nie raz też dane jest nam tej krwi powąchać i posmakować mięsa. Autor znakomicie kreuje wewnętrzne światy każdej z postaci, snuje subtelne psychologiczne dywagacje, buduje skomplikowane i różnorodne introspekcje, ale nie stroni też od mocnych środków wyrazu, naturalistycznych i brutalnych, charakterystycznych dla thrillerów. Nawet jednak w tych momentach czujemy niezbędność takich zabiegów, silne uzasadnienie w toku narracji. Nie do przecenienia jest także ich wartość poznawcza, dowiadujemy się na przykład, w jaki sposób można precyzyjnie oszacować moment zgonu ofiary i jak bardzo przydatne są w tym owady. Sceny te przywodzą na myśl sławetną pracą „Trup: od biologii do antropologii” Louis-Vincent Thomasa. Szczególnie imponująca jest jednak warstwa psychologiczna powieści. Wiadomo wszelako, że nikt tak jak Skandynawowie, nie potrafi penetrować mrocznych meandrów człowieczej psyche. Nie bez kozery też jedna z trzecioplanowych postaci nosi nazwisko Kierkegaard. Dahl, mimo tej całej ciężkości gatunkowej, potrafi też w odpowiednim momencie puścić oko do czytelnika, rozładować umiejętnie nabrzmiałą atmosferę. Proponując wycieczkę w świat międzynarodowych zbrodni inspirowanych ksenofobicznymi instynktami, a sterowanymi przez koncerny farmaceutyczne, ofiaruje w finale klasyczne katharsis. I to nie tak, że wszystko się dobrze kończy, pojawia się jednak nadzieja na drugą szansę, dla tych, którzy na nią zasługują.

poniedziałek, 29 lipca 2013

full dark, no stars


Czarna bezgwiezdna noc
Stephen King
Wydawnictwo Albatros A.Kuryłowicz, 2013




„Historie zamieszczone w tej książce są szalenie mroczne, jak wskazuje sam tytuł. Czasami pewnie ciężko będzie wam je czytać. Jeśli tak, mogę was zapewnić, że miejscami równie trudno było mi je pisać.” Posłowie do rzeczonego zbioru 4 nowel, opublikowanych w 2010 roku, stanowi bardzo ciekawy materiał, zdradzający kilka tajemnic kuchni mistrza Stephena. Znajdziemy w nim też podane na tacy inspiracje dla każdego z tekstów oraz potwierdzenie tego, co przeczuwaliśmy czytając te głęboko osadzone w znanej nam rzeczywistości historie. Nie ma w nich bowiem ufoków, łaknących krwi samochodów czy klasycznych wampirów. Są ludzie, a ci jak widomo potrafią przerazić bardziej niż najwymyślniejsza nawet fantastyczna kreatura. King nie stawia oczywiście tezy, że ludzie są z gruntu źli i zdolni do niewyobrażalnych podłości i okrucieństwa. Pokazuje jedynie ich makabryczne zachowania, dogłębnie je analizując, dopuszczając do głosu argumenty wszystkich stron,  bez krytyki i łatwych usprawiedliwień.  Ma King tę łatwość w budowaniu postaci, do których łatwo się zbliżyć, nawet jeśli ich zachowania są odpychające. Jest nie tylko mistrzem w budowaniu stosownego do uprawianego gatunku nastroju, ale wspaniale też oddaje realia, w jakiś osadza opowieść. Mistrzowsko konstruuje dialogi, sprawiając, że wypowiadające je fikcyjne przecież osoby,  w naszej świadomości ożywają, brzmią jak postaci z reportażu, opowieści wścibskiej sąsiadki czy te, z którymi żyjemy pod jednym dachem. Zaczynamy od obrazka z czasów przed wielkim kryzysem (opowiadanie zatytułowane 1922), gdzie na zapyziałej farmie misterny i wydawałoby się prosty plan sfrustrowanego gospodarza zbiera swe mroczne żniwo. Kolejna historia to odwrócenie perspektywy. W scenografii znanej z Teksańskiej masakry czy Wrong Turn, śledzimy losy ofiary gwałtu, która skutecznie realizuje swoją vendettę. Sposób w jaki uzasadnia swoje zachowanie we wnikliwej introspekcji na jakiej zbudowane jest opowiadanie (Wielki kierowca), przekonuje do tego stopnia, że nie możemy jej nie kibicować. Z rozważań w klimacie „a jak ja zachowałbym się na jej miejscu” przechodzimy do problemu zazdrości i klasycznego hiobowego „dlaczego mnie to spotyka” czy „ile bym dał za to, by mieć jak inni”. No właśnie, podobno wszystko jest kwestią ceny, wystarczy jedynie podjąć wyzwanie i spisać cyrograf. Bohater umierający na raka staje przed szansą dobicia takiej szatańskiej transakcji (Dobry interes). Finałowa historia z pierwszą tworzą rodzaj klamry spinającą te mroczne opowieści w ciężki do przełknięcia, bo trudny do zaakceptowania, obraz ludzkiej potworności. Mamy koleją historię małżeńską (Dobrane małżeństwo) dziejącą się współcześnie, rozwijającą motywy relacji z najbliższymi nam osobami, o których wydawałoby się wiemy więcej, niż oni sami. Po raz kolejny okazuje się, że nie tylko ich nie powinniśmy być pewni, ale i samych siebie.