wtorek, 5 sierpnia 2014

Kariera profilera



Sprawa Niny Frank
Katarzyna Bonda
Wydawnictwo: Videograf II
Data premiery: 2007-11-09


Pochłaniacz
Katarzyna Bonda
Wydawnictwo: MUZA S.A.
Data premiery: 2014-05-21



Kryminały czytuję, choć jakimś maniakalnym ich entuzjastą nie jestem i nigdy szczególnie nie kręciły mnie zagadki w rodzaju „kto zabił”. Jeśli jednak już pojawiał się trup, czy to w literaturze, czy na ekranie, nie miałem oczywiście nic przeciwko, pod warunkiem, że zaserwowano mi go na przystawkę, a z ciekawej, niejednoznacznej historii czyniono dane główne. Pewnie więc dlatego szczególne upodobanie znalazłem w lekturze dwóch (na razie, co muszę podkreślić) powieści Katarzyny Bondy, które dane mi było przeczytać. W oczekiwaniu na zamówioną w internetowym sklepie najnowszą książkę Bondy, sięgnąłem na półkę po jej debiut, wydaną w 2006 „Sprawę Niny Frank.” Wybornie było odświeżyć sobie tę kapitalną i unikatową rzecz. Nie jest to bowiem, jak można mniemać, typowy kryminał. Nie o pogoń za zbrodniarzem tu jedynie idzie, ale o poszukiwanie siebie. Kiedy w prowincjonalnym miasteczku ginie w brutalny sposób znana ze srebrnego ekranu aktoreczka, do scenę wchodzi Hubert Meyer. Niczym Agent Cooper próbuje rozwikłać zagadkę śmierci i życia mielnickiej Laury Palmer. Teraz, gdy raz jeszcze zanurzyłem się w gęstej, głęboko osadzonej w rzeczywistości, naznaczonej jednak nutką mistycyzmu, narracji Bondy, skojarzenia z Twin Peaks, które gdzieś tam kołatały mi się z tyłu głowy, gdy próbowałem przypomnieć sobie wrażenia z pierwszej lektury „Sprawy”, powróciły i umocniły się nawet. Być może „Pochłaniacz”, najnowsza książka z profilerem w roli głównej, wzmógł to wrażenie. Dzieło Lyncha ma bowiem tę natrętną nieoczywistość, nieprzystawalność do schematu i kanonu, jak owe dwie książki Katarzyny Bondy. „Pochłaniaczowi” bliżej do literatury obyczajowej, niż do klasycznego kryminału, a może właśnie tak powinno pisać się kanoniczne powieści z trupem w tle? Rzecz do oceny dla znawców i sympatyków gatunku. Faktem jest, że ta historia wciąga i momentami przeraża nawet, dzięki temu, że dzieje się między zwykłymi ludźmi. Z krwi i kości, żądnych sławy, pieniędzy, mściwych, pamiętliwych, ale też  nieoczywistych i trudnych do sklasyfikowania. To nie są topornie naszkicowane typy osobowościowe snujące się po protezach rzeczywistości jakie zapełniają karty czytanek pseudopisarek celebrytek. Jeśli zatem tak jak ja omijasz szerokim łukiem regały z nowościami w sieciowych księgarniach, zazwyczaj oblepionych wypocinami i tanią filozofią wojowniczek światła znad rozlewiska czy innej chatki pod chabrami, nie pozwól sobie na zignorowanie twórczości Katarzyny Bondy. Twórczości tej blisko do skandynawskich ponuraków w prochowcach ociekających krwią, można ją też z powodzeniem postawić na półce z dobrą obyczajową literaturą współczesną z zacięciem reportażowym. Ta wspomniana skandynawska bliskość gatunkowa objawia się głównie w poszukiwaniu źródeł bieżących niegodziwości bohaterów w odmętach przeszłości. Ich młodość przypadła na ciekawe wczesne lata 90’ w naszym przechodzącym burzliwy proces transformacji ustrojowej i obyczajowej kraju. Dostajemy ciekawie zarysowany proces tworzenia się grup przestępczych na wybrzeżu i efekty ich działalności obecnie, jak chociażby wątek zbójeckiej instytucji para-bankowej do złudzenia przypominającej niesławny Amber Gold. Nade wszystko jednak błyszczy w „Pochłaniaczu” profilerka o wdzięcznym imieniu Sasza i z równie pokręconym życiorysem, jak jej kolega po fachu z debiutu Bondy. Bez trudu można wyobrazić sobie jak bardzo będzie iskrzyć w sytuacji, gdy do klasycznej polskiej ekipy policyjnych sfrustrowanych wyjadaczy dokooptujemy specjalistę posługującego się przede wszystkim intelektem i znajomością psychologii, który na bazie śladów pozostawionych na miejscu zbrodni będzie w stanie stworzyć przekonujący profil psychologiczny zbrodniarza. Tak było przy sprawie Niny Frank, tak jest i w sprawie dziwnego zabójstwa w szemranym klubie muzycznym. Przyjemność z obcowania z twórczością Bondy jest tym większa, że chociaż znajdujemy spełnienie w finale „Pochłaniacza”, cieszy nas przede wszystkim samo delektowania się narracją tej skrupulatnie zbudowanej historii, rzuconej na tło wykreowane z reporterskim wręcz zacięciem. Co także ważne, możemy już ostrzyć zęby na kolejne, rozpisane w sumie na cztery tomy, perypetie rudej profilerki.

wtorek, 22 lipca 2014

obrazki z Nebraski, wspominki z Ohio


Obrazki z Nebraski 
Grażyna Trela 
Wydawnictwo: Prószyński S-ka
Data wydania: 2011-09-27 



„A pamiętasz, jak na górce za blokami, robiliśmy ustawki z pegeerowcami i naparzaliśmy się kolbami kukurydzy i łodygami słoneczników, a potem urządzaliśmy wyścig pokoju w kapsle, po trasie wymalowanej na chodnikach kredą zdobytą na placu budowy nowej szkoły?” Tego typu wspominki towarzyszą praktycznie każdemu spotkaniu z przyjaciółmi z lat szkolnych z przełomu lat 70 i 80. Lektura „Obrazków z Nebraski” Grażyny Treli była dla mnie właśnie rodzajem takiego spotkania, wymianą wspomnień o wydarzeniach z nieco już wyblakłej, trochę dziś mitologizowanej krainy dzieciństwa w siermiężnym okresie zwanym PRL-em. Wiele z tych wspomnień się rymowało, wiele, choć pozornie podobnych, przedstawionych zostało z nieco innej perspektywy. Co jednak najważniejsze, sporo z epizodów, jakie przywołuje Trela na kartach powieści, udało się podczas lektury przywołać z wydawałoby się zasypanych bezpowrotnie ciemnych piwnic umysłu. Tytułowe obrazki to bowiem seria flashbacków, przebłysków pamięci wywołanych porządkowaniem starych szpargałów. Każdy z nas doświadczył pewnie tego rodzaju iluminacji natrafiając przypadkiem na swój pamiętnik ze szkoły podstawowej, jakiś liścik miłosny, naiwnie wzruszający, fotografię czy pamiątkę z klasowej wycieczki. Trela z tych przebłysków wysnuwa opowieść o ważnym nie tylko dla niej roku 1969. Dla całej ludzkości był to bowiem rok, gdy pierwszy człowiek stanął na księżycu, dla Treli i jej rówieśników składał się on z małych być może kroczków, lecz z ich perspektywy ważnych, bo w większości pierwszych i w skutki brzemiennych. Wyobrażam sobie jak surrealistycznie mogą brzmieć opisy zajęć młodych ludzi spędzających dzieciństwo w Polsce Ludowej czytane przez młodzież w XXI wieku. Tak moi mili, wtedy naszym playstation był trzepak i kępa krzaków za blokiem czy murek śmietnika, a portalem społecznościowym ławka w parku, bądź klepisko za szkołą, gdzie odgrywaliśmy nasze mundiale i igrzyska. W telewizji, nierzadko czarno białej jeszcze, były tylko dwa programy, a zabawki robiło się samemu, często z inspiracji nieodżałowanego Adama Słodowego, który uczył jak z gumki recepturki, listewki i dwóch gwoździ stworzyć maszynę latającą lub karabin maszynowy. Był to oczywiście także czas pustek na sklepowych półkach, kolejek po byle papier toaletowy, politycznej indoktrynacji w szkole i znienawidzonych granatowych mundurków z białymi kołnierzykami. W „Obrazkach” Treli znajdziemy te wszystkie emocje, w tym także zaszytą w tytule tęsknotę za wielkim światem. Owa Nabraska wzięła się stąd, że właśnie stamtąd jeden z kolegów małej Graży dostał paczkę, a w niej błękitny przedmiot pożądania czyli klasyczne dżinsy. Z tej właśnie tęsknoty wzięło nazwę osiedle na którym mieszkała autorka. Nie inaczej było w moim przypadku. Osiedle o prozaicznej nazwie „Przyjaźń” (w domyśle polsko-radziecka) przechrzciliśmy na dumnie brzmiące Ohio, w kontrze do sąsiedniego, zwanego Manhattanem (przez kilka stojących na nim wieżowców). Podobnie też jak u Treli zdarzały się nam drobne utarczki, zwłaszcza, gdy chłopcy z Manhattanu odwiedzali w naszym mniemaniu nasze dziewczyny.  Szalenie miło było przypomnieć sobie to wszystko, znajdując potwierdzenia swoich doświadczeń w historiach opisanych w „Obrazkach”. Niesamowite, jak bardzo podobne były to doświadczenia, mimo iż pochodzimy z różnych części kraju. Oczywiście pojawiło się też kilka epizodów, które mnie zaskoczyły, które pamiętałem inaczej albo których zwyczajnie nie doświadczyłem. Na przykład mimo bliskości gospodarstw rolnych (tzw. PGR-ów – stąd dzieciaki stamtąd nazwane przez nas blokorzy pegeerowcami) nie miałem okazji zapolować na kurę za pomocą wędki (Trela dość dokładnie zdradza technikę takiego polowania), nie ekscytowałem się też aż tak bardzo jak autorka sokiem z saturatora. Pamiętam też…cóż, wiele jest tego, nawet więcej niż można by się spodziewać. Pozostaje mi podziękować Grażynie Treli za tych kilka obrazków, które stały się katalizatorem dla moich flashbacków z krainy, gdzie „po cukierka szło się do Gierka”.

niedziela, 13 lipca 2014

Kochanica Schweinsteigera



Angela Merkel. Cesarzowa Europy
Arkadiusz Stempin
Wydawnictwo: Agora
Data wydania: 2014-02-14


Kilka dni temu na brazylijskim mundialu niemiecka reprezentacja w piłkę kopaną zdemolowała 4:0 Portugalczyków. Dokładnie tak jak przed czterema laty w RPA rozprawili się z Argentyną. „Maradona, ta wciśnięta w garnitur mielona kiełbasa, ten toczący się i nafaszerowany kokainą argentyński Castro, rozpieszcza jedynie swoich piłkarzy! Pojęcia nie mają, co to jest dyscyplina i bat!”. Czy również tym razem reprezentację Niemiec uskrzydlała myśl, że kibicuje im najpotężniejsza w tej chwili kobieta w Europie? „I powiedz trenerowi Lowowi i jego asystentowi, żeby na mecze znowu zakładali jasnoniebieską górę od dresu! (Czy ta dwójka razem robi shopping?) Te ciemne, dziergane na drutach sweterki w stylu starego Helmuta Kohla, jakie mieli na sobie podczas meczu z Serbią…mają już ich nigdy nie pokazywać!”. Ten fragment (podobnie jak wcześniejszy) sfingowanej intymnej korespondencji między panią kanclerz, a piłkarzem Schweinsteigerem ułożonej przez berlińskiego dramatopisarza Moritza Rinke znaleźć możemy w kapitalnej monografii Angeli Merkel wydanej właśnie przez Agorę. Dr Arkadiusz Stempin, historyk i politolog, w wyjątkowo lekkim i przystępnym stylu skreślił portret kobiety, której nazwisko z pewnością znane jest każdemu mieszkańcowi Unii Europejskiej i budzi skrajne opinie. Przy wspomnianej lekkości pracy tej nie sposób odmówić fachowości, bogatej bibliografii, naukowej dociekliwości i próby obiektywnego pochylenia się nad tą ciekawą osobowością w kontekście zmian jakie zaszły w Europie po zakończeniu II Wojny Światowej i które dzieją się także dziś. Autor wprowadza nas w temat wizytą pani kanclerz w sparaliżowanej planem ratunkowym Grecji, która otarła się o bankructwo, kończy w momencie gdy jesienią 2013 roku rozpoczyna trzecią kadencję kanclerskich rządów jako niekwestionowana cesarzowa Europy. Dostajemy bardzo wnikliwe i obiektywne studium politycznej kariery pani kanclerz oraz próbę zrozumienia jej fenomenu. Nieudaną naturalnie, ponieważ zbyt złożoną, by wtłoczyć ją w jakiekolwiek ramy. Zazwyczaj wiele odpowiedzi znaleźć można we wczesnym dzieciństwie. Dane jest więc nam zagłębić się w młodzieńczych latach córki protestanckiego pastora, w klimatach niemal jak z filmu „Biała wstążka” Michaela Haneke. Zasmakujemy też w atmosferze żywcem wziętej z „Życia na podsłuchu” Floriana Henkela, przy okazji poznawania czasów studenckich młodej Merkel, przeżyjemy też upadek muru berlińskiego z perspektywy dziewczyny tęskniącej do pysznych jogurtów niedostępnych po wschodniej stronie i zastanowimy się skąd u tak ukształtowanej osoby chęć, by zaistnieć w bezwzględnym, zmaskulinizowanym świecie polityki. Przede wszystkim jednak poznamy niesamowicie skuteczną przywódczynię, lidera, mistrzynię między personalnych gier, nie bez przyczyny zwaną czarną wdową. Lekturze „Cesarzowej Europy” towarzyszy także refleksja na temat roli kobiet w polityce i aż trudno nie wysunąć tezy, że przewaga pozornie tylko słabszej płci w tym właśnie aspekcie życia społecznego wyszłaby większości narodom na zdrowie. Chciałoby się teraz zakończyć pointą, iż Angela Merkel jest jak piłkarska drużyna narodowa Niemiec. Szalenie skuteczna, choć mało widowiskowa. Na trwającym właśnie mundialu w Brazyli, kopacze pod dyrekcją trenera Lowa pokazali futbol nie tylko zabójczo skutecznie, ale bardziej nawet finezyjny i efektowny niż kadra gospodarzy (Zwłaszcza w meczu, gdy zmasakrowali ich 7:1). Z Merkel jest podobnie, pozornie tylko zdawać się może bezbarwna i po niemiecku przewidywalna. Okazuje się, że potrafi być intrygująca i efektowna, w zupełnie jednak inny sposób niż pajac Berlusconi czy pozer Sarkozy. Kapitalna książka i świetny przewodnik po współczesnej scenie politycznej kulejącej i poobijanej przez kryzys Europy.

sobota, 10 maja 2014

Honor
Elif Shafak

Wydawnictwo Literackie
Data wydania: wrzesień 2013


Zadziwiająca to powieść. Brak w niej negatywnych bohaterów, a mimo to czasem aż iskrzy w relacjach między postaciami, których losy będziemy mogli poznać od przysłowiowej podszewki. Nie ma praktycznie ani jednego klasycznie rozumianego czarnego charakteru. Przynajmniej jeśli chodzi o bohaterów, nawet tych epizodycznych. Złe, czy raczej kierujące na złą drogę, będące przyczynkiem do zachowań powodujących ból i cierpienie są specyficznie rozumiane pojęcia, kodeksy, które z założenia mają wspierać poprawne i zgodne funkcjonowanie gatunku ludzkiego, a w praktyce często odnoszą odwroty skutek. Rzecz pod tytułem „Honor” wstrząsa, niepokoi, wzburza, budzi sprzeciw, zaprasza do konfrontacji z naszym wychowaniem, przekonaniami, systemem wartości i kodeksem zachowań, z tym wszystkim, co wydaj się nam naturalne i uniwersalne. Ma wszystko to, co powoduje, że opowieść wzbudza emocje. Na płaszczyźnie fabularnej śledzimy losy kilku pokoleń tureckich imigrantów na wyspach brytyjskich. Kurdyjskich właściwie, wychowanych i ukształtowanych przez muzułmańskie wartości, ortodoksyjne i surowe, których celem jest bycie zestawem drogowskazów w zepsutym do cna, chaotycznym i pozbawionym sensu świecie nastawionym na konsumpcję, rozpasanie i brak transcendencji reprezentowanym przez cywilizację zachodu. Już niejako z definicji sytuacja ta pachnie konfliktem i konflikt taki dostajemy. Sugeruje go już sam tytuł, budzący uzasadnione skojarzenia z jeszcze innymi wysokimi pojęciami jak Bóg i Ojczyzna. Nie ma siły, by ta trójca nie wzbudzała emocji, nie rozgrzewała i burzyła krwi, nie napędzała wreszcie do działań. Problem jednak z każdym tego typu pojęciem, jest jego zdefiniowanie i osadzenie go we właściwym kontekście. W „Honorze” konfrontują się z nimi zwykli, cudownie narysowani przez Elif Shafak bohaterowie. Autorka rezygnuje z linearnej fabuły, miesza czasy, żongluje historiami kilkunastu postaci, tka swą opowieść pozornie chaotycznie, z wydawałoby się nie pasujących do siebie kawałków. Im bliżej końca jednak, tym bardziej obraz jaki wyłania się spod jej pióra staje się klarowny, zrozumiały i zupełnie inny, niż pierwotnie zdawał się być. To z pewnością jedna z cech dobrej literatury: subtelnie zwodzić czytelnika, podrzucać mu kliszę, by następnie, poprzez powolne, precyzyjne odkrywanie kolejnych niuansów, pokazać cały prawdziwy obraz. Prawdziwy w swej niejednoznaczności i nieprzewidywalności. 

czwartek, 14 listopada 2013

Powieść matrioszka

Pory Roku
Anna Borisowa aka. Boris Akunin

Wydawnictwo: Znak
Data wydania: 2013-06-06



Mimo, iż nazwisko Akunin, nie jest mi obce, jakoś nie po drodze mi było dotychczas z jego twórczością. Może dlatego, że szczególnie nie kręcą mnie pisarze, którzy są akurat trendy, to samo tyczy mody na kryminały czy retro, lub o zgrozo, dwa w jednym. Po „Pory roku” sięgnąłem, nie pamiętam już z jakiej przyczyny, intrygujące jednak wydało mi się rozpoczęcie znajomości z twórcą, od rzeczy, którą postanowił wydać pod pseudonimem. A rzecz jest zjawiskowa. Epicka, bardzo rosyjska w duchu i klimacie, gdy trzeba brutalnie szczera i prostolinijna, innym razem niemal łzawa i rzewna. Zaczyna się kameralnie, gdzieś na francuskiej prowincji,   w luksusowym domu spokojnej starości dla zasłużonych działaczy, czy zwyczajnie majętnych Rosjan.  Znajdziemy tam pysznie odmalowane postaci, niby u schyłku swej egzystencji, ale wciąż wykazujące zaskakującą witalność, jedni ciała, inni umysłu. Rzecz cała jest zresztą także eposem na cześć tej najbardziej tajemniczej części naszego ciała, tkwiącej w czaszce, często płatającej figle, ale potraktowanej z uwagą i znawstwem dającej się czasem okiełznać. Pojawia się też motyw znany tym, którzy zetknęli się z autobiografią Jean-Dominique Bauby „Skafander i motyl”, napisaną, a właściwie wymruganą jedną powieką. Motyw ten znajdzie swoją dramatyczną kulminację w finale historii, wcześniej dane nam będzie zajrzeć na karty książki – pamiętnika, jakie odsłoni przed nami mózg stuletniej, uwięzionej w „skafandrze” bohaterki. Dane nam będzie doświadczyć szaleńczych namiętności, duchowych rad ślepych mędrców, ironii i przewrotności losów ludzkich, a wszystko to na tle najbardziej doniosłych i często wyniszczających epizodów z historii ubiegłego, XX-ego wieku.  Wyniszczających fizycznie i psychicznie, ale nie łamiących ducha, którego tryumf, przyjdzie nam świętować nie raz podczas lektury.  Kiedy zaś ją skończymy, pozostawi nas ona w niepokojącym zawieszeniu, jak w sytuacji, gdy padło zbyt wiele pytań odnośnie problemów, którym mogliśmy sobie nawet nie uświadamiać. Optymiści, dopiszą sobie szczęśliwe zakończenie, gdzie sprawiedliwość i dobro święcą długo wyczekiwane, ale jednak zwycięstwo. Sceptycy i malkontenci, znajdą w finale potwierdzenie swoich opinii o ironii losu, o złośliwym chichocie stwórcy, panu marionetek. To sztuka, tak opowiedzieć wielowątkową historię, by zadowolić każdego, no, może z wyjątkiem tych, którzy oczekują  jasnej i prostej pointy, którzy nad refleksję przedkładają schemat, sztampę i czułostkowe wydmuszki.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Ptak, który kłapał zębami



Dzień dobry, Eugeniuszu
Agnieszka Osiecka
ilustracje: Elżbieta Murawska
Nasza Księgarnia, 1969, wydanie I



Kolejna dziecięca lektura wygrzebana z lamusa, gdzie inspiracją do poszukiwań była twórczość ilustratorska Elżbiety Murawskiej. Bardziej z myślą o sobie, niż o młodej, której też się spodobała, ale inaczej. Bo rzecz jest wyborna na kilku płaszczyznach, jak każde dzieło uniwersalne. Zaczyna się mocnym akcentem, kłapaniem zębami przez glinianego niebieskiego ptaka. Kupiłem to od razu, kupiła też siedmiolatka, kłapiąca dziobem do rana do wieczora, bezustannie i nie zawsze na temat, ale zawsze z jakąś intencją. Ta przemożna potrzeba ekspresji i nieustannej narracji znajduje swoje uzasadnienie także na kartach tej cudownej historii o szwedzkim glinianym ptaszku odnajdującym przyjaciół, swoje miejsce i nazwisko w dziwnym kraju nad Wisłą.


„W bajkowym świecie Agnieszki Osieckiej mieszka ptak Eugeniusz, ulepiony co prawda z gliny, ale bardzo ruchliwy, pochodzący ze Szwecji. Są bracia Fińczyk, Tuńczyk i Sardyńczyk. Są – jak zwykle u Agnieszki – jeziora mazurskie i Puszcza Piska, są mieszkańcy Mazur ze swoją kulturą i językiem, jest prawdziwa wieś Karwica Mazurska, a w Szwecji znana tylko dzieciom Dolina Przeciągów. Jest Pan Leśniczy i są niesforne pszczoły, nieraz trzeba było złapać rój, który się wyroił” – pisał Daniel Passent we wstępie do antologii „Osiecka dzieciom” (Nasza Księgarnia, 2010). Nie jestem wielbicielem kompilacji, dzieł wybranych czy „debestoffów”, dlatego wydanie utworów prozaicznych Agnieszki Osieckiej tworzonych z myślą o najmłodszych czytelnikach w tomie „Osiecka dzieciom”, jakoś szczególnie mnie nie zainteresowało. Podobnie jak z serią „Poczytaj mi mamo”. Owszem, ma to z pewnością wartość archiwizacyjną, pomaga ocalić od zapomnienia. Dużo większą jednak wartość upatrywałbym w szlachetnej akcji uskutecznianej przez kilka wydawnictw wydających reprinty pięknych książeczek sprzed kilku dekad, z czasów, kiedy krajowi twórcy, literaci z plastykami, tworzyli małe arcydzieła, kształtujące wrażliwość i gust kilku pokoleń. Potem nadeszła epoka lodowcowa, disnejowska sztanca i jej lokalne upiorne podróbki bez wyrazu. Cykl koniunkturalny na szczęście się zmienił, wróciło dobre, prócz reprintów starych mistrzów, mamy mnóstwo młodych oryginalnych twórców parających się ilustracją. 


Na szczęście wciąż jeszcze są w obiegu wspomniane wcześniej wydawnictwa sprzed kilkudziesięciu lat. Opiszę szczegółowo kilka z nich, bo lipcowe upały A.D. 2013 sprzyjały antykwarycznym peregrynacjom i zaowocowały udanymi łowami. Jednego dnia, poszukując według klucza wspomnianej na wstępie Elżbiety Murawskiej, zdobyłem trzy fantastyczne tomiki z jej ilustracjami. Woroszylski, Kulmowa i Osiecka właśnie. Pierwsze wydanie „Dzień dobry, Eugeniuszu” z  1969 roku w twardej, lekko podniszczonej oprawie, z kartkami lekko pożółkłymi z gdzieniegdzie widocznymi plamami jakby wątrobianymi, trącące przysłowiową myszką i antykwarycznym kurzem. Dla wąchających książki prawdziwy rarytas. Jedynym minusem było kilka bibliotecznych pieczątek, cena za to, a może dzięki temu, bardzo przyzwoita. Śmieszna więc, za bezcenny przecież nabytek. 

Melancholijna historia glinianego ptaka kłapiącego zębami, szukającego swojej tożsamości, pełna pozornie absurdalnych, momentami niewymownie śmiesznych epizodów (na wielskiej zabawie z pewnością przyda się fortepian, zabieramy go ze sobą). To rzecz wielowymiarowa, trafiająca, jako się rzekło, z jednakową siłą we wrażliwość kilkulatka, co w dojrzałą już, nieco może przytępioną, ale bardziej wyczuloną na ironię osobowość rodzica. Przede wszystkim fantastycznie zilustrowana. Ilustracje Elżbiety Wasiuczyńskiej w zbiorze „Osiecka dzieciom” też dają radę, dzięki stylizacji na dziecięcą kreskę, wpisują się znakomicie w klimat tekstów, daleko im jednak do kapitalnych impresji Murawskiej z 1969 roku.







sobota, 17 sierpnia 2013

"Wody wielkie nie zdołają ugasić miłości"


Wody wielkie
Arne Dahl
Wydawnictwo Czarna Owca, 2013


Tytułowe „wody wielkie” to fraza będąca fragmentem cytatu z Pieśni na pieśniami, który jak nie trudno się domyślić, będzie w istotny sposób organizował przebieg wypadków w kolejnej odsłonie kryminalnego cyklu Arne Dahla. Zaznaczyć mi trzeba, że był to mój pierwszy kontakt z twórczością szwedzkiego machera od mrocznych thrillerów. Coś jednak czuję, że nie ostatni. Chętnie sięgnę po wcześniejsze odsłony (ta jest piąta) cyklu z Drużyną A w roli głównej. Nie chodzi bynajmniej o nawiązanie do amerykańskiego serialu, gdzie dzielne chłopki do zadań specjalnych spuszczali młóckę niedobrym bandziorom, nie stroniąc od wesołkowatych grepsów i klimatu zabaw dla dużych chłopców. Tutaj mamy do czynienia ze specjalną jednostką policji walczącą z przestępstwami o międzynarodowym zasięgu. Specjalną także z tego względu, ze tworzą je nieprzeciętne osobowości, wyjątkowo inteligentne, choć każde na swój sposób, obdarzone unikatowymi umiejętnościami i cechami, razem tworzące świetnie działający organizm, momentami także po ludzku zgrzytający. Te rysy i braki rozgrywa Dahl znakomicie, nie mamy najmniejszych wątpliwości, że czytamy o osobach z przysłowiowej krwi i kości, nie raz też dane jest nam tej krwi powąchać i posmakować mięsa. Autor znakomicie kreuje wewnętrzne światy każdej z postaci, snuje subtelne psychologiczne dywagacje, buduje skomplikowane i różnorodne introspekcje, ale nie stroni też od mocnych środków wyrazu, naturalistycznych i brutalnych, charakterystycznych dla thrillerów. Nawet jednak w tych momentach czujemy niezbędność takich zabiegów, silne uzasadnienie w toku narracji. Nie do przecenienia jest także ich wartość poznawcza, dowiadujemy się na przykład, w jaki sposób można precyzyjnie oszacować moment zgonu ofiary i jak bardzo przydatne są w tym owady. Sceny te przywodzą na myśl sławetną pracą „Trup: od biologii do antropologii” Louis-Vincent Thomasa. Szczególnie imponująca jest jednak warstwa psychologiczna powieści. Wiadomo wszelako, że nikt tak jak Skandynawowie, nie potrafi penetrować mrocznych meandrów człowieczej psyche. Nie bez kozery też jedna z trzecioplanowych postaci nosi nazwisko Kierkegaard. Dahl, mimo tej całej ciężkości gatunkowej, potrafi też w odpowiednim momencie puścić oko do czytelnika, rozładować umiejętnie nabrzmiałą atmosferę. Proponując wycieczkę w świat międzynarodowych zbrodni inspirowanych ksenofobicznymi instynktami, a sterowanymi przez koncerny farmaceutyczne, ofiaruje w finale klasyczne katharsis. I to nie tak, że wszystko się dobrze kończy, pojawia się jednak nadzieja na drugą szansę, dla tych, którzy na nią zasługują.