poniedziałek, 15 czerwca 2015

Obrazki z niegdysiejszej Warszawy


Jolanta B. Kucharska
Przedwojenna Warszawa. Najpiękniejsze fotografie.
Rok Wydania: 2015
Wydawca: Wydawnictwo RM

Fantastyczne wydawnictwo, magiczne niemal, przywołuje bowiem obrazy ze świata, który choć istniał jeszcze nie tak dawno i wciąż jeszcze żyją ci, którzy go pamiętają, to jednak zniknął był niemal całkowicie i w gruz się obrócił.
Fotografie zamieszczone w albumie „Przedwojenna Warszawa” w większości pochodzą z końca lat 30-tych ubiegłego wieku, choć jest też kilka perełek z początku wieku XX, jak chociażby fotografia drewnianej zabudowy sławetnej ulicy Ząbkowskiej wykonana przez mistrza Henryka Poddębskiego. Wiele fotografii robi wstrząsające wrażenie, gdy ma się świadomość, że za rok – dwa, za chwilę to, co widzimy na obrazku, zostanie zmiecione przez zawieruchę wojenną. Postaci mieszkańców, urocze zakątki, fantastyczna architektura na miarę europejską sfotografowane przez lokalnych artystów fotografików współpracujących z powstałym w 1900 roku Towarzystwem Opieki nad Zabytkami Przeszłości (działa do 1944) oraz amatorów zabierają nas w „nostalgiczną podróż po ulicach i placach takiej stolicy, jaka zniknęła na przełomie 1944 i 1945 roku.”
Słowo wstępne, sygnowane nazwiskiem aktualnej prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz, wprowadza w klimat albumu, który powinien zainteresować nie tylko mieszkańców miasta stołecznego. Słowo wstępne, przygotowane przez Jolantę B. Kucharską, stanowi bardzo dokładnie opracowaną i ciekawie opowiedzianą historię miasta, ze szczególnym wskazaniem na jego architekturę. Dzięki temu obcowanie z fotografiami będzie doznaniem jeszcze bardziej intensywnym. Dowiemy się także wielu ciekawych faktów z początków fotografii w naszym kraju, które związane są właśnie z Warszawą, a sięgają lat trzydziestych XIX wieku.
Wraz z albumem Przedwojenna Warszawa dostaliśmy nie tylko estetyczny cymes dla sympatyków fotografii, ale także solidną, choć w niewymuszony sposób podaną dawkę wiedzy historycznej o stolicy i jej mieszkańcach. Każdej bowiem fotografii towarzyszy krótki opis, pomagający rozpoznać fotografowany obiekt, miejsce lub wydarzenie, w który umiejętnie wplecione są szalenie ciekawe informacje opatrzone precyzyjną datą. Dla mnie było to też kapitalne uzupełnienie wiedzy, jaką uraczył mnie Stanisław Milewski w swoich fantastycznych książkach o „niegdysiejszej Warszawie”, w których czarował klimatem przedwojennej stolicy widzianej przez pryzmat ówczesnej prasy.
Można ten album czytać od przysłowiowej deski do deski, począwszy od fotografii z lat dwudziestych przedstawiającej wycieczkowiczów wysiadających z promu rzecznego w okolicach Lasu Bielańskiego, aż po fotografię Tadeusza Przypkowskiego (historyka sztuki, fotografika, jednego z nielicznych w świecie gnomoników - specjalistów zajmujących się obliczeniami i projektami zegarów słonecznych) przedstawiającą modernistyczną willę na Saskiej Kępie. Można też zanurzać się w tę opowieść w dowolnym miejscu, można na wyrywki lub poprzestając na jednej, dwu fotografiach oddać się kontemplacji uwiecznionych na nich historii.  
Trudno też oprzeć się inspirującemu działaniu tej publikacji i nie wyruszyć z aparatem w miasto w poszukiwaniu miejsc, które zostały uwiecznione na fotografiach. Okaże się, że jest jeszcze sporo takich, które mimo niszczącego działania czasu i trudnej historii, choć w niewielkiej części, ale jednak zachowały się do dnia dzisiejszego i to nie tylko po prawobrzeżnej części stolicy. Wyprawa taka może też stać się zaczątkiem dzieła, które w przyszłości budzić będzie być może podobny zachwyt jak wydawnictwo opracowane przez Jolantę Kucharską. Z pewnością będzie z nią znakomicie korespondować, tak jak inicjatywy organizowana na popularnych portalach społecznościowych w rodzaju „Tu było, tu stało”. Niniejsza publikacja ma zresztą też swój fanpage na jednym z bardziej znanych portfeli. Znaleźć tam można nie tylko reprodukcje znane z niniejszej publikacji, ale sporo innych ciekawostek i interesujących faktów z rzeczywistości, której już nie ma.

piątek, 29 maja 2015

Kardio Heros


Janusz Skalski, Joanna Bątkiewicz-Brożek
Mam odwagę mówić o cudzie.
Rok Wydania: 2015
Wydawca: Znak


Janusz Skalski to postać wielkiego formatu. Wybitny specjalista w dziedzinie kardiochirurgii dziecięcej, człowiek mądry i dobry, zdecydowany i twardy, ale jednocześnie pełen pokory dla rzeczy wykraczających poza racjonalne pojmowanie i ujmująco wrażliwy na drugiego człowieka. Naukowiec wychowany w duchu oświeceniowej filozofii Rousseau i jednocześnie osoba głęboko wierząca, „mająca odwagę mówić o cudzie”. I właśnie jeden z takich cudów stał się przyczynkiem do powstania tej książki, będącej zapisem kilku rozmów z doktorem Skalskim jakie przeprowadziła dziennikarka „Gościa niedzielnego” Joanna Butkiewicz-Brożek, żona lekarza – co okaże się w sposób zrozumiały szalenie przydatne podczaj tego wywiadu-rzeki. O jaki zatem cud tutaj chodzi. Informacja, która prócz zacytowanego wyżej tytułu znajduje się na okładce rozmowy z profesorem Skalskim przywołuje nie tak dawne jeszcze wydarzenie, o którym rozprawiały media nie tylko w naszym kraju. Historia lekarza, który walczył o życie Adasia, to historia dwuletniego chłopca, który przebywał na mrozie przez kilka godzin w samej tylko piżamie i zapadł w stan głębokiego wyziębienia zwanego hipotermią i lekarza, kardiochirurga, który wyprowadził go z tego skrajnego stanu. Lekarza, który mimo świadomości swoich umiejętności, korzystania ze specjalistycznego sprzętu, Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Krakowie-Prokocimiu i mającego zespół wybitnych specjalistów, faktycznie ma odwagę, by z pokorą podchodzić do całej tej historii, zawierającej według niego szereg wyjątkowych zdarzeń, zaangażowania wyjątkowych osób, jak chociażby policjanta, który znalazł wychłodzone dziecko i potrafił właściwie zachować się w tej sytuacja, w tym kilka ocierających się o cud właśnie, nie do końca możliwych w jego mniemaniu do racjonalnego wytłumaczenia. Przysłuchując się tej rozmowie będziemy mogli zbudować sobie prawdziwy, podany z pierwszej ręki, z pola walki obraz tamtych wydarzeń, które media z charakterystyczną dla siebie manierą pogoni za sensacją nieco wypaczyły. Będzie nam dane także poznać wiele innych, często także skrajnych przypadków, jak chociażby trudne przeprawy z rodzicami innej wiary lub nie radzącymi sobie z upośledzonym dzieckiem. Z każdym kolejnym opowiedzianym epizodem z codziennego życia będzie profesor Skalski wzbudzał w czytelniku, nie tylko zachwyt nad swoją wielkością kalibru Zbigniewa Religi (bo zaprawdę jest równie wielki), ale przede wszystkim nad poziomem naszej rodzimej medycyny. „Startowaliśmy z poziomu bardzo niskiego – mówi Skalski - Wywindowaliśmy kardiochirurgię na wyżyny. To jest jeden z polskich sukcesów, że udało się tak odbić od dna. Nie we wszystkich działach medycyny doszło do tak spektakularnego przełomu i wspaniałych zmian, ale to jest jedna z tych dziedzin, którą można się chwalić na świecie. I my się chwalimy.” Można tylko dodać, że bardzo słusznie. Cieszy także fragment, w którym profesor Skalski opisuje w szczegółach efekty Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i działalności samego Jurka Owsiaka. Jako, że jest osobą z klasą, nie pastwi się szczególnie na malkontentach, którzy co roku sabotują akcję zbierania na sprzęt dla dzieciaków, przedstawia zwyczajnie same fakty, które mówią same za siebie. Gratulacje należą się więc Joannie Bątkiewicz-Brożek, za przeprowadzenie rozmów z doktorem i stworzenie tej książki. Jedyne, do czego można się przepić, to stosunkowo niewielka objętość tej pracy. Aż chciałoby się, by lektura nie kończyła się tak szybko, bo tego typu krzepiącej literatury nigdy za wiele. Pozostaje mieć nadzieję, że albo autorka albo jakiś inny pasjonat pokusi się na opracowanie bardziej szczegółowego monograficznego utworu poświęconego wielowymiarowej i nietuzinkowej postaci doktora Skalskiego. A wspominam o tym tylko dlatego, że prócz mikrej objętości (niecałe 150 stron), trudno jest znaleźć w tej pracy jakiś słabe miejsca. Kapitalna postać, fascynująca rozmowa, niesamowite historie z życia wzięte. I cuda, które przecież zdarzają się codziennie. Wystarczy tylko je dostrzec i właściwie nazwać.

wtorek, 7 kwietnia 2015

Z góry widać lepiej


Sławomir Rogowski
Widok z dachu
Rok Wydania: 2014
Wydawca: Muza

- Chciałem pokazać, jak to pokolenie, które dziś ma ponad 50 lat radziło sobie w życiu. To przejście od komunizmu do kapitalizmu nie stało się przecież jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - zdradza autor, na co dzień członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. "Widok z dachu" ukazuje 30 lat życia dwójki bohaterów, od stanu wojennego, który zastał ich w czasach studenckich, aż do współczesności. Tłem dla życiowych zakrętów są zmiany zachodzące w tym czasie w Polsce. Tytułowy dach to oczywiście taras widokowy na szczycie PKiN, a widok, to przede wszystkim południowe rejony prawobrzeżnej Warszawy, czyli barwny i bogaty w niesamowite historie Grochów. Szczególnie okolice ulicy Kickiego ze sławetnym akademikiem, gdzie splatać się będą losy przyjezdnej inteligencji i lokalnej cwaniackiej społeczności. To właśnie losy dwóch przedstawicieli tych społeczności, którzy przewinęli się przez legendarnego Kica, a później zaprzyjaźnili się podczas służby wojskowej stanowią fabularną osnowę tej barwnej epickiej opowieści. Każda z postaci, która przewinie się przez karty powieści, nawet jeśli przyjdzie jej pojawić się tylko w epizodzie, jest świetnie skreślona. Czuć, że autor obdarzył je autentycznymi cechami i losami swoich bliskich i znajomych. To nie jest historia wydumana, zbudowana z klisz i fabularnych trików. To kawał żywej, zbeletryzowanej historii naszego kraju w autentycznych dekoracjach Grochowa i centrum stolicy. Historii wciąż żywej, wciąż dziejącej się z ciągle obecnymi w niej bohaterami, którzy urodzili się w końcówce lat pięćdziesiątych. „Widok z dachu” z powodzeniem mógłby trafić do kanonu lektur szkolnych. Byłby to kapitalny materiał do dyskusji na lekcjach literatury i historii, zwłaszcza, że nie mamy do czynienia z utworem tendencyjnym, pisanym na zamówienie którejś z frakcji politycznych, ale uczciwym, pamiętnikarskim zapisem perypetii autentycznych postaci.
To książka o nas samych – komentuje urodzony w 1954 roku Władysław Frasyniuk, bezpretensjonalny, znany z ciętego języka polityk, przedsiębiorca, działacz opozycji w PRL – pisana nie na klęczkach, nie stawiająca nikomu pomników z brązu. Jest w niej wszystko: PRL-owska młodość, ćwiara, gitara i koleżanka z ZMS-u, saksy, tyrka u Niemca, nasz pokręcony wsad w proces wolności. Jest sukces i porażka. Można powiedzieć jest dobrze… ale do dupy. Wygrani, przegrani, z lewa i prawa, śmiech przez łzy, emocje pokolenia opowiedziane z dużą odwagą, a przez to prawdziwie.”
Rogowskiemu udaje się przedstawić ważne historyczne momenty w kapitalnych niesamowicie fotogenicznych mementach. Poza tym wiele z faktów, które młodsze pokolenie zna z kart podręczników, mamy sposobność poznać niejako od kuchni i u źródła. Chociażby kapitalny motyw przygotowywania sławetnego legendarnego już właściwie okrągłego stołu, którego jeden z elementów odnaleziony zostanie w dość osobliwych okolicznościach w pierwszej dekadzie XXI wieku. Świetnie oddany jest klimat konfliktu w Iraku, w którym biorą udział nasze wojska. Autor tworzy tu wymowną paralelę do sytuacji w której rekruci czasów stanu wojennego reprezentowali niby swój kraj, a tak naprawdę występowali przeciwko swoim ziomkom. Groteskowy epizod z trumną z rzekomymi zwłokami syna jednego z bohaterów „Widoku” mówi więcej o istocie naszej roli w konflikcie irackim, niż kilkadziesiąt fachowych rozpraw na ten temat. Tak zresztą jest z większością faktów historycznych, z których utkana jest opowieść o tragikomicznych losach Jurka i Tolka. Bohaterów nie z marmuru, żelaza, ale z krwi i kości, z Grochowa, który, czasem niczym w sławetnym utworze Muńka Staszczyka, „budzi się z przepicia. „To kultowa książka! Poryczałem się…” – głosi z okładki „Widoku z dachu” cytat z frontmana T.Love

sobota, 28 lutego 2015

Bramki są przereklamowane


Szamo. Wszystko, co wiedziałbyś o piłce nożnej, gdyby cię nie oszukiwano
Tekst: Krzysztof Stanowski
Lektor: Tomasz Sobczak
Wydawca: Biblioteka Akustyczna, 2014


Ta książka może szczególnie spodobać się kobietom, a już zwłaszcza tym, których partnerzy przejawiają niezdrowe upodobanie do piłki kopanej. Te spotkania w męskim gronie przed ekranem telewizora, te rozmowy o finezyjnej grze zespołu, dyskusje o unikatowej strategii trenera i inne dęte bzdury, które po kolejnym piwku brzmią tym śmieszniej, im bardzie stają się poważne i doniosłe. Wierzcie, że staną się jeszcze zabawniejsze po lekturze anegdot Szamowskiego. Zwłaszcza momentów poświęconych polskiej myśli (przepraszam myślących) szkoleniowej. W atmosferze wymiany dykteryjek podczas zakrapianego alkoholem grilla, posłuchamy sobie o nie wiem czy bardziej wyluzowanym czy skorumpowanym trenerze Wójciku, elokwentnym inaczej Janasie, który jednak atmosferę w klubie potrafił stworzyć przyjazną, wreszcie złotoustym Smudzie, który piłkarski warsztat zna „od a do o” (być może to właśnie tłumaczy, dlaczego nasze orły na ostatnim EURO 2012 w pewnym momencie przestawali grać, jakby nie wiedzieli, że po „o” jest jeszcze kilka liter nie tylko piłkarskiego elementarza). Będzie też o kilku innych ciekawych personach. Z nich zaś najbarwniejszą, niemal kreskówkową postacią, nie bez kozery skojarzoną z Chuckiem Norrisem - przez dowcipy w jego klimacie - jest były reprezentant Polski, a obecnie szkoleniowiec – Stefan Majewski. Przyznaję, że słuchałem audiobooka Szamo w miejscach publicznych i właśnie podczas fragmentów z Majewskim przytrafiły mi się najbardziej chyba spektakularne niekontrolowane wybuchy śmiechu.
Ta książka ma bawić i bawi faktycznie. Grzegorz Szamotulski, były bramkarz i reprezentant polski (obecnie szkoleniowiec bramkarzy w Akademii Piłkarskiej Legii Warszawa i rezerw Legii Warszawa), przede wszystkim jednak duch towarzystwa i wesołek, opowiada koledze, Krzysztofowi Stanowskiemu, dziennikarzowi sportowemu, kilka historyjek osadzonych w dobrze spenetrowanym przez nich środowisku piłkarskim. Nie znaczy to naturalnie, że głównym konsumentem, odbiorcą i targentem dla tego wydawnictwa ma być kibic -czy będzie to sympatyk samego Szamo, czy fan którejś z drużyn, w której Szamo bronił dostępu do bramki. O meczach, ich przebiegu i bramkach, najmniej tutaj akurat się mówi. „bramki są przereklamowane” jak stwierdza sam bohater, przy okazji tłumacząc, że z perspektywy kogoś, kto całe spotkanie spędza na wyczekiwaniu  lecącej w jego stronę piłki, czy nadbiegającego zawodnika przeciwnej drużyny, naprawdę niewiele widać. Widać, słychać i czuć za to naprawdę wiele gdy już z murawy się zejdzie, gdy posłucha się i poczuje klimat szatni, gdy da się nam dostęp do sprawozdań z treningów, obozów szkoleniowych, imprez i tym podobnych eventów, w jakich udział biorą prości i weseli chłopcy o medialnych statusach gwiazd i bohaterów. Anegdoty bujnego życia Szamotulskiego i jego footbolowych kompanów przeplatane są tu i ówdzie próbami nieco głębszych refleksji na temat sportu, przysłowiowego piłkarskiego pokera i wpływu łatwych i ogromnych pieniędzy na młode, niepokorne charaktery zawodników, a później szkoleniowców. Obraz jaki wyłania się z tych przemyśleń naprawdę nie nastraja optymizmem. Większość kadry trenerskiej opisanej przez Szamo, to zwyczajne miernoty, prymitywni karierowicze, tępe, często nie potrafiące nawet wysłowić się indywidua, których myśl trenerską można zawrzeć w znamiennej frazie „jedziemy z frajerami”.
Przede wszystkim jednak, jako się rzekło, wydawnictwo to jest raczej pozycją rozrywkową, słuch się tego, jak zabawnej relacji z pobytu na koloniach. W gruncie rzeczy bowiem o czym tu mowa, jak nie o zabawie, w której kilkunastu chłopa gania za szmacianą gałą, zarabiając przy tym ogromne pieniądze. Kto oczekuje niewyszukanej rozrywki, nie będzie zawiedziony, sam nie będąc jakimś szczególnym sympatykiem footballu, bawiłem się świetnie. Przy okazji też w pełni zrozumiałem, dlaczego drużyny z naszej ligi wypadają tak żenująco słabo na tle innych lig europejskich. Nie ma co jednak załamywać rąk, być może mamy fatalnie przygotowanych zawodników i beznadziejnych szkoleniowców, kabareciarze jednak mogliby się od nich uczyć. 

niedziela, 15 lutego 2015

Ulice są sztuką

Arturo Pérez-Reverte
Cierpliwy snajper

Wydawnictwo: Znak , Luty 2015

Moje uwielbienie dla twórczości Perez- Revetre rozpoczęło się kilkanaście lat temu od lektury „Klubu Dumas” i trwa nieprzerwanie do dzisiaj, o czym przypomniałem sobie podczas obcowania  z najnowszym jego dziełem, czyli „Cierpliwym snajperem”. Skojarzenie z „Klubem” nie było przypadkowe, podobnie bowiem skrojona jest postać głównej postaci w obu tych książkach. W „Snajperze” mamy kobiecy odpowiednik bibliofila, tropiciela dzieł sztuki, jakim był w „Klubie” Lucas Corso.
 
„Ta myśl wywołała u mnie tak skrajną melancholię, że rozejrzawszy się w jedną i drugą stronę, z nagłym lękiem kogoś, kto szuka pocieszenia, weszłam do księgarni (…) zdecydowana, żeby się tam ogłuszyć -  niektórzy na ból biorą aspirynę, ja biorę książki".
Alexandra Varela, na którą wołają Lex, jest trzydziestoparoletnią  specjalistką od sztuki współczesnej, która na zlecenie wydawców i snobistycznych możnych tego świata wyszukuje ciekawe zjawiska i interesujące nazwiska, które będzie można przekształcić z złotodajne gwiazdy. Poznajemy ją w momencie, gdy dostaje zlecenie, by odnaleźć i złożyć lukratywną propozycję wyjątkowo pożądanemu przedstawicielowi street art’u o tajemniczym przydomku Sniper, porównywanemu, nie bez przyczyny z resztą, z legendarnym Banksy’m.  Sniper, jak nie trudno się domyślić, ukrywa swoją tożsamość, jest twórcą graffiti, a więc musi mieć na bakier z prawem. Nie jest oczywiście zwykłym graficiarzem, urasta bowiem do postaci niemal mesjańskiej, staje się duchowym przywódcą całej armii kontestatorów i rebeliantów, których wzywa do walki z mieszczańskim kołtuństwem i bezdusznym materializmem, z wszelkim zakłamaniem. Inspiruje i motywuje do działania z niespotykaną skutecznością, ma wyznawców, którzy nie tylko ofiarują mu absolutną lojalność, ale gotowi są nawet na największe poświęcenia, z ofiarą z życia włącznie. 
„-Ja nie zabijam – powiedział. – Są tacy, którzy uważają inaczej. – Nie miej złudzeń. Są ludzie, którzy mają marzenia i nic nie robią, i tacy, którzy marzą i urzeczywistniają swoje marzenia, lub przynajmniej próbują. To wszystko….Potem życie wprawia w ruch swoją rosyjską ruletkę. Nikt nie jest za nic odpowiedzialny.” 
Jedną z takich właśnie ofiar,  jest syn pewnej wpływowej, obrzydliwie bogatej persony, która również zaangażuje się w poszukiwania, czym nie ułatwi Lex pracy. Ostatecznie jednak okaże się, że nie tylko o pracę chodziło, że ofiar było więcej i na niektóre pytania nie będziemy mogli dostać jednoznacznej odpowiedzi.
Perez –Rewerte jak zwykle buduje niesamowicie wciągającą i emocjonalnie angażującą intrygę, pod płaszczykiem której przemyca sprawy o słusznym ciężarze gatunkowym. Tak jak w „Klubie Dumas” przeciągnięci zostaliśmy przez niejeden zakurzony biblioteczny zakątek, nawąchaliśmy się aromatów zakazanych rękopisów, nasłuchaliśmy szelestu kart białych kruków, tak tutaj dostajemy pierwszorzędny wykład ze sztuki współczesnej objawiającej się poprzez uliczną chuligańską ekspresję zwaną popularnie graffiti: 
„Ulice są sztuką…Sztuka istnieje tylko po to, żeby budzić nasze zmysły i inteligencję i żeby stawiać przed nami wyzwania. Jeśli jestem artystą i jestem na ulicy, wszystko, co robię albo do robienia czego nawołuję, będzie sztuką. Sztuka nie jest produktem, ale działaniem. Spacer ulicą jest bardzie ekscytujący niż każde arcydzieło.” 
Razem z bohaterami „Cierpliwego snajpera” przemierzymy wiele takich ulic i zaułków w Madrycie, Lizbonie czy Neapolu, a potem być może spojrzymy z nieco innej perspektywy na bohomazy, które często zdobią mury w naszych miastach, a do których jakoś wcześniej nie pasowała nam miara jaką zwykliśmy przykładać do artystycznych ekspresji. Nie widzieliśmy albo nie chcieliśmy dostrzec prawdziwego przekazu, jaki wyrażają te pozornie tylko akty wandalizmu. Książka  Perez –Rewerte odwołuje się do innej jeszcze wybitnej powieści autorstwa Jose Saramago pod tytułem „Miasto ślepców”. Powieści, która tak jak „Snajper” nie tylko wywołuje dreszcze niczym najlepszy hollywoodzki thriller, ale przede wszystkim zmusza do zatrzymania się i zastanowienia nad przetaczającymi się wokół nas zjawiskami politycznymi, społecznymi i ekonomicznymi, w których nie zawsze chcemy brać udział, ale które nas dotykają i czasem wyjątkowo boleśnie ranią.

******
dobrym uzupełnieniem lektury będzie z pewnością seans filmu opowiadającego historię francuskiego sklepikarza, który zapragnął odnaleźć oraz zaprzyjaźnić się z Banksym:
http://youtu.be/mLr0qZ86bJs

niedziela, 18 stycznia 2015

...kiedy wszystkie narzędzia komunikacji są nieaktywne


Karolina Wiktor
Wołgą przez Afazję 
Rok Wydania: 2014
Wydawca: Ha!Art

„…jednak nie o wiwisekcję tu chodzi, tylko o zrozumienie choroby, która dotyka bardzo wielu, bo udar jest chorobą cywilizacyjną, a udar lewostronny zabiera wszystkie kody komunikacji, które znamy, dlatego od krzaczków poprzez krzywe litery spróbowałam opisać swój nowy świat – świat Afazji, poczuć jej klimat i poznać architekturę." 

Afazja (z greckiego a-fasis - niemota) to uszkodzenie struktur mózgowych i zaburzenie mechanizmów odpowiadających za mowę u człowieka, który wcześniej ją opanował. Mówienie pozwala nam na przekazywanie swoich myśli, stanów, uczuć i komunikatów innym ludziom. Dzięki tej umiejętności potrafisz zachować łączność ze światem. Wszystko to można stracić nagle w wyniku uszkodzenia mózgu.

Książka poetycka „Wołgą przez Afazję” Karoliny Wiktor jest z jednej strony próbą przedstawienia osobliwego świata afazji („nawet dostałam pracę – korespondenta z Afazji”), z drugiej rodzajem terapii („sztuka dl sztuki się skończyła”), jakiej poddała się artystka („dobrze, że wczora robiłam sztukę, dziś mniej się boję”), podczas rehabilitacji, jaką przechodziła, po udarze, który pozbawił jej funkcji mowy i drastycznie ograniczył możliwość normalnego kontaktu ze światem. Język poezji wydaje się więc być szczególnie trafnym wyborem do ekspresji tego osobliwego stanu, gdy trzydziesto paro letnia kobieta zostaje sprowadzona do perspektywy 5-cio letniej dziewczynki („tutaj wszystko jest i nie ma nic…niby możesz się poruszać, chodzić, ale nie możesz pisać, czytać, myśleć…kolejne dni…i kolejne…takie same”), autorka poszukuje kodów, obrazów, które mogły by przekazać jej intuicję miejsca, stanu, w jaki została nagle wrzucona. Jednym ze skojarzeń jest klimat powieści braci Strugackich „Piknik na skraju drogi” zekranizowanej przez Andrieja Tarkowskiego pod tytułem „Stalker”. Przywołana zostaje zona, postapokaliptyczne pustkowie, ziemia pokryta jałowym radioaktywnym pyłem („…po dwóch wybuchach mózgu”, „intelektualne pustkowie”), czy czasem bardzo dosadnie, jako „czarna dupa”, rozumiana jako intelektualna nuda, „pustka i nic świętego” – jak głosiło nieistniejące już graffiti na jednym z budynków przy ulicy Krasińskiego w Warszawie. Innym odwołaniem do literatury są tolkienowscy Entowie, czyli rasa istot wyglądem przypominających drzewa, ale posiadających twarze i kończyny. Nie umierali, tylko „drzewieli”, czyli przestawali poruszać się i mówić. Analogia, do osoby po wylewie, dotkniętej wyjątkowo silną afazją, jest chyba aż nazbyt wyraźna.

Wiktor próbuje definiować wszystko od początku, a przy okazji, jak przystało na rasowego korespondenta, przybliża „nam w realu” takie pojęcia jak „afazyjski” czas, przestrzeń czy Bóg ( „Bozia”), przyjmuje perspektywę dziecka, które, jak wiadomo, potrafi dziwić się rzeczom najprostszym i pozornie banalnym. Przede wszystkim jednak najważniejszy wydaje się być akt kreacji, zwłaszcza w warunkach dysfunkcji, niemożności, niesprawności („jednak wydaje mi się, że ważniejsza od kwaterunku kreatywności jest sama uroda tworzenia”).
Dla autorki przejażdżka ultramarynową wołgą (całe szczęście, że nie czarną, zapewne wtedy nie byłoby nadziei na powrót) przez krainę Afazji trwała około 3 lat i skończyła się niemal całkowitym wyzdrowieniem. Pozostał bezwład jednej ręki („lewa została szefem”), czasowe trudności w wymowie („ooo,,,znowu się zacięłam….yyy…utknęłam w tunelu między L a Ł”), no i „walka o intelekt trwa”.

Książka Karoliny Wiktor prócz tekstu poetyckiego zawiera też kilka przydatnych informacji odnośnie afazji, liki do stron, gdzie wiedzę na jej temat można poszerzyć i przede wszystkim odnośnik do bloga artystki (www.afazja.blogspot.com ), gdzie prócz poetyckich prób Wiktor, znajduje się całe kompendium wiedzy na temat „imperium afazji” i sposobów poruszania się po niej. Ten poemat poezji wizualnej to całkiem udany przykład terapeutycznej funkcji sztuki i jej tak naprawdę nieograniczonych możliwości.

środa, 14 stycznia 2015

Eterek Starszych Panów


Monika Wasowska, Grzegorz Wasowski
Starsi Panowie Dwaj. Kompendium niewiedzy
Rok Wydania: 2014
Wydawca: Znak
 

Starszych Panów, chyba nie trzeba jakoś szczególnie przedstawiać. Nawet jeśli ktoś nie kojarzy nazwisk Panów J, a podejrzewam, że pokolenie dzisiejszych głąbów może mieć z tym niejaki kłopot, to jednak z pewnością każdy gdzieś tam otarł się o wciąż obecne w przeróżnych mediach największe przeboje (w 2003 roku Grzegorz Turnau opublikował płytę Cafe Sułtan w kapitalnych, bo szalenie wiernych oryginałom, interpretacjach piosenek Przybory i Wasowskiego). Zanim jednak Panowie rzeczeni stali się Starszymi i zaistnieli na szklanym ekranie z programem Kararetu, można było słuchać ich audycji na falach eteru czyli w Polskim Radiu, gdzie od końca lat czterdziestych XX wieku prowadzili audycję pod zwiewną nazwą nomen omen Eterek. Jako, że czasy to były siermiężne, a w instytucjach państwowych panował (zdaje się, że niewiele się w tej materii zmieniło) straszliwy bałagan i brak szacunku dla twórczości artystów pojawiających się na antenie, wiele z utworów, które wtedy były prezentowanych zaginęła, lub uległa zniszczeniu. Panowie Wasowski i Przybora, przyznawali zresztą nie raz, że i oni sami nie podchodzili nigdy z jakimś szczególnym pietyzmem do swoich wytworów i o ich należyte katalogowanie i rejestrowanie dla potomnych się nie troszczyli. Całe szczęści więc, że syn jednego z nich Grzegorz Wasowski (znany na przykład z projektu T-raperzy z nad Wisły) wraz z małżonką, poczuł potrzebę, by zabawić się w kustosza spuścizny po swoim ojcu i ,,wuju". Potrzeba to była nieunikniona, od dzieciństwa bowiem przesiąkał tą niebanalną atmosferą wokół twórczych działań Starszych Panów. 
We wstępnie do książki, ba, już w samym podtytule - kompendium niewiedzy - zaznaczają Wasowscy, że nie uzurpują sobie licencji na posiadanie wiedzy absolutnej o tym niebywałym zjawisku jakim był Kabaret Starszych Panów i szereg innych, zarówno wcześniejszych , jak i późniejszych inicjatyw twórczych tego fantastycznego duetu. Świadczy to tylko o tym, z jak bardzo złożonym i trudnym do ogarnięcia i sklasyfikowania zjawiskiem mamy do czynienia. Tym bardziej imponuje efekt pracy państwa Wasowskich i determinacja w przeczesywaniu przeróżnych archiwów z ZASP-u na czele. Powstało więc dzieło monumentalne (ponad 600 stronicowe), precyzyjne i skrupulatne niczym Encyklopedia Britannica, urocze przy tym niczym ,,Zielona Gęś" Gałczyńskiego i frywolne jak ,,Słówka" Boya. Zwłaszcza dotyczy to części katalogującej wczesny okres współpracy obu artystów sprzed Kabaretu Starszych Panów ich opus magnum. Jak już zostało wspomniane wiele z tych wczesnych utworów zaginęła. Część zachowała się na taśmach archiwalnych (audycje programu pod nazwą ,,Teatr Uniwersalny Eterek"), część jedynie w formie scenariusza programu, listą aktorów, spisem utworów i co najważniejsze tekstami Przybory i zapisem nutowym Wasowskiego. Wydawca uraczył nas także dodaną do książki płytą CD, na której znajdziemy kilkadziesiąt piosenek ,,jeszcze nie Starszych Panów" z lat 50-tych, którymi mogli cieszyć się słuchacze Teatru Uniwersalnego Eterek. Wśród wykonawców nazwiska wyborne, ale to zawsze było jedną z wizytówek projektów Panów J. Tak oto komentuje to Jeremi Przybora, próbując jednocześnie zdefiniować fenomen Kabaretu Starszych Panów:

,,Mieliśmy wielkie szczęście do Kabaretowej obsady. Byli to przecież jeszcze na początku Kabaretu artyści w większości mało znani. Ale wkrótce pisałem ,,pod nich". Chyba nie tylko oni byli tajemnicą dosyć znacznej popularności Kabaretu. Chyba jeszcze i to, że Kabaret był schronieniem przed samotnością. Każdy jego bohater miał pod ręką dwóch StP, przed którymi mógł swobodnie otworzyć serce. Nie byli oni może zbyt skuteczni w działaniu, ale w intencjach - nieograniczenie życzliwi. No a sami mieli siebie nawzajem. Ten nastrój generalnej gotowości do wysłuchania bliźniego i przejęcia się jego sprawami udzielał się chyba i odbiorcy i zyskiwał sobie jego sympatię."

Pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy tęsknią za odrobiną elegancji w morzu medialnej prymitywnej pulpy, którzy cenią sobie subtelną ironię i ciepły krzepiący humor.