środa, 2 września 2015

Cały ten zgiełk, czyli intymnie o jazzie

 
Jolanta Fajkowska
Muzyka z profilu i en face. Rozmowy o jazzie
Rok Wydania: 2015
Wydawca: Bellona


Jazz lubię, jak koń owies – pozwolę sobie sparafrazować sławetną wypowiedź niesławnej posłanki nieistniejącej już partii o chłopskim rodowodzie, by umotywować powód sięgnięcia po książkę z rozmowami o jazzie. Muszę także przyznać, iż zaintrygowało mnie też to, że rozmowy w niej pomieszczone, przeprowadziła na falach, też zresztą już nieistniejącej w dawnym formacie (teraz to pożal się boże play lista z rąbanką), rozgłośni radiowej VOX FM, pani Jolanta Fajkowska, którą do tej pory kojarzyłem jedynie ze szklanym ekranem. Pomysł, by rozmowy te, przeprowadzone na przestrzeni kilku lat, okazał się ze wszech miar trafiony. Rzecz bowiem jest wyborna, a co najważniejsze trafi także do czytelnika nie pałającego jakąś szczególną atencją do tego konkretnego gatunku muzyki. Mimo iż jazz jest wątkiem przewodnim, wokół niego krążą myśli i słowa interlokutorów, to jednak w istocie są to rozmowy o tak szerokim spektrum spraw i tematów, że spokojnie można oddać się ich lekturze bez obawy, że temat może nas nie zainteresować.
Każda z odpytywanych postaci to osobowość dużego formatu, nie tylko dlatego, że jest artystą, ale zwyczajnie ciekawą, wielowymiarową postacią, która choć żyje muzyką i dla muzyki, to jednak nie stawia się ponad zwyczajnym życiem, nie spogląda na szarą rzeczywistość z wyimaginowanego piedestału, charakterystycznego raczej dla gwiazd popu, które zresztą, zazwyczaj prócz zewnętrznego blichtru nie mają zbyt wiele do zaoferowania światu. Skromność, autoironia i zdrowy dystans aż biją z wypowiedzi rozmówców Fajkowskiej, dzięki czemu czyta się te wypowiedzi jako kapitalne historyczne świadectwa siermiężnych czasów, gdy rodziła się w PRL-owskiej Polskiej scena jazzowa. Scena muzyczna w szerokim znaczeniu, bo jak się okaże niektórzy z artystów zaistnieli także w świadomości szerszej publiczności. Starczy wspomnieć takie postaci jak Stanisław Soyka, Andrzej Rosiewicz, Krzesimir Dębski czy Urszula Dudziak. To, co stanowi jednak w moim mniemaniu prawdziwą sól tych rozmów, to imponderabilia, cała masa anegdot, zabawnych, szokujących, doniosłych czy lekko zabarwionych skandalem ocierających się o prasę brukową. Nie może być inaczej, gdy rozmawia się z ludźmi takiego formatu, jak rozmówcy, z którymi udało się porozmawiać Fajkowskiej, a obiektami rzeczonych dykteryjek są takie postaci jak Komeda czy Tyrmand oraz takie kultowe miejsca jak klub Tygmont czy SPATiF.
Jazz to wolność – pisze autorka w słowie wstępnym, jazz to improwizacja, niczym nie skrępowana możliwość ekspresji, zjawisko, którego do końca zdefiniować nie potrafią nawet parający się nim artyści. Cóż, gdyby można było go nazwać, określić jego ramy i wtłoczyć w jednoznaczną formułę, pewnie straciłby nie tylko swój intrygujący charakter, ale być może nawet sens. Do takich wniosków nastrajają te rozmowy, jestem też przekonany, że nie jeden z czytelników zapragnie sięgnąć po płyty z muzyką bohaterów „Rozmów o jazzie”. Dzięki tej pozycji sam dokonałem kilku muzycznych odkryć, pojawiła się też potrzeba zgłębienia wielu wątków historycznych pojawiających się między słowami, czasem nawet mimochodem. W tym miejscu kieruję głęboki ukłon w stronę wydawnictwa Bellona, które publikacją tej pozycji dołożyło kolejną cegiełkę do wspaniałego dzieła rozświetlania mroków czasu, który minął, ale który nie powinien być zapomniany. 
Na koniec pozwolę sobie przytoczyć fragment wypowiedzi Andrzeja Jagodzińskiego, który wsławił się kapitalnymi jazzowymi interpretacjami utworów Chopina:
Jest taka krążąca w naszym kraju i nie tylko u nas opinia, że jazz to hałas, zgiełk. Jednym z największych osiągnięć naszego chopinowskiego jazzowani jest to, że klasycy zaczęli interesować się jazzem. Kiedy usłyszeli nasze wykonanie Chopina, dziwili się: „to jest jazz? Naprawdę to jest jazz, co wy gracie?”. I odwrotnie. Jazzmani, gdy słuchali naszych wykonań chopinowskich: „to jest Chopin, naprawdę? To wcale nie jest nudne”. Prawdopodobnie przyciągnęliśmy jakiś procent słuchaczy zarówno klasyki, jak i jazzu 

czwartek, 13 sierpnia 2015

Migawki z dalekiego kraju



Głosy Marrakeszu
Canetti Elias
Wydawnictwo: Słowo / obraz terytoria
Data premiery: 2014-01-16


„Aby zaprzyjaźnić się z obcym miastem, potrzeba zamkniętej przestrzeni, do której ma się pewne prawo i w której można przebywać samemu, gdy natłok nowych i niezrozumiałych głosów staje się zbyt duży.(…) Najpiękniejszym przeżyciem jest chwila, kiedy człowiek znika w ślepym zaułku, zatrzymuje się przed bramą, do której ma klucz, i otwiera ją po cichutku, żeby nie usłyszała tego żywa dusza.”

Hałas, szum, natrętny gwar, jakie wydaje z siebie miasto o tak skrajnie odmiennej od europejskiej melodii, z całą pewnością może oszołomić i otumanić podczas pierwszego kontaktu. Wrażenie bezładnej kakofonii potęgować może jeszcze nieznajomość języków w jakich porozumiewają się mieszkańcy. Jakże jednak jest to hałas fascynujący, hipnotyzujący wręcz. Sprawia, że przybysz z zewnątrz, z zachodniego świata, staje oniemiały i nie potrafi się odeń oderwać, nawet jeśli literalnie nie rozumie nic prócz natrętnie multiplikowanego „Allah”, to podskórnie wyczuwa jakiś intrygujący komunikat, trafiający w  nie uświadamiane do tej pory struny. Tak więc mamy przede wszystkim głosy, ale wrażliwość naszego gościa z innego świata atakowana jest także feerią barw i zapachów, osobliwych dlań zwyczajów, rytuałów i zachowań. W krótkich kilkustronicowych esejach oraz w dłuższych nowelowych formach, daje nam Canetti fotograficzny zapis tego fascynującego, czasem groźnego, bo nie całkiem zrozumiałego świata. Marrakesz, miasto w Maroku, do którego trafia autor sławetnej „Pustyni Tatarów” wraz z ekipą filmową, w skład której wchodzi jego przyjaciel, obezwładnia go i całkowicie zdaje się pochłaniać jego uwagę. Szwenda się więc po mieście, daje się ponieść jego rytmowi, nie stroni od spotkań z mieszkańcami, nawet tymi najbardziej odrażającymi, próbuje poznać ich poprzez to jak mieszkają, jak wypoczywają, jak zarobkują (kapitalny obrazek dzielnicy handlowej w rozdziale „Na sukach”), jak komunikują się z sobą i całym światem, zwłaszcza tym z zewnątrz. Narrator „Głosów Marrakeszu” zaczyna swą przygodę z miastem od nie do końca udanej wizyty na targu wielbłądów, wynajmuje przewodników, z którymi porozumiewa się szczątkową francuszczyzną albo sam podążą wiedziony instynktem w ciekawe miejsca i zakamarki jakby wywiedzione z baśni Szeherezady (namiastkę tej legendarnej postaci udaje zresztą mu się także poznać). Włóczy się po targu, zachwyca podupadłą żydowską dzielnicą, gdzie udaje mu się poznać kilka osobliwych, momentalnie szalenie irytujących osobników, uczestniczy w gromadnym wysłuchiwaniu opowieści, mimo iż, jako się rzekło, nie rozumie z nich absolutnie niczego. Jako rasowy człowiek słowa, daje się jednak uwieść, czemu towarzyszy także niejakie poczucie zazdrości, o tę niczym nie skrępowaną, bluźnierczą niemal w swej zwyczajności wspólnotę opowiadających i słuchających na ulicy, na placu, pod gołym niebem, w pyle i kurzu, wśród wrzasków profanów i ryku zwierzyny. Prócz wielbłądów mamy niepokojący obrazek z zabiedzonym osłem w roli głównej (a dokładniej z żądzą osła) i marabutem, który nie do końca jest tym, czym się być wydaje (niczym sowy z pamiętnego serialu Davida Lyncha).  
Nie trzeba wiedzieć kim jest Elias Canetti (choć błąd ten należałoby koniecznie nadrobić), by cieszyć się tą lekturą. Zwłaszcza w ten wakacyjny duszy czas AD 2015, gdzie temperatury oscylują w okolicach 40 stopni i grozi nam 20 stopień zasilania. Wszystko to sprzyja tego typu lekturom, dobrze jednak, by znaleźć jakiś cichy, zacieniony kąt, jak w cytacie powyżej i poświęcić tej stosunkowo niewielkiej objętościowo książce trochę więcej uwagi, niż zwykliśmy poświęcać na tak zwaną wakacyjną lekturę. Canetti przenosi na czytelnika wrażenia jakich doświadczył w tym osobliwym mieście podczas wizyty w latach 50-tych ubiegłego stulecia, daje nam zmysłowy i emocjonalny odlot z przysłowiowej najwyższej półki. Rzecz to wybitna, z jednej strony szkicowa i lapidarna, z drugiej zaskakująca swoim totalnym rozmachem i niepokojącą głębią egzystencjalnej refleksji.

środa, 29 lipca 2015

Cronenberg w wersji light



Ali Sparkes

Z.M.I.A.N.A. Pajęczy popłoch

Ilustracje: Ross Collins
Wydawca: Wilga

Ktoś, kto pamięta kapitalny film z lat 80’tych „Kochanie zmniejszyłem dzieciaki” z pewnością gładko wejdzie w świat wykreowanych przez panią Sparkes, miłośniczkę dzikiej przyrody ze wskazaniem na, niezbyt chyba lubiany, świat owadów. Wspomniany film przede wszystkim bawił, ale uczył też empatii, radzenia sobie w nieoczekiwanych okolicznościach i próbował udowodnić, że czasem warto jest spojrzeć na świat wokół nas z nieco innej perspektywy niż ta, do której przywykliśmy. Ot, chociażby z perspektywy przysłowiowego robaka i to dosłownie. Z.M.I.A.N.A. Pajęczy popłoch to pierwsza z cyklu książka o przygodach braci bliźniaków, różniących się od siebie nie tylko wyglądam, ale też upodobaniami i pasjami, którzy za sprawą tajemniczych eksperymentów nie mniej tajemniczej sąsiadki przeżywają fantastyczne, szalenie przy tym groźne i mrożące krew w żyłach przygody. Rzecz zaczyna się klasycznie. Dójka urwisów wtyka swoje wścibskie nosy tam, gdzie nie powinna, przez co wpada w poważne tarapaty. Mamy tajemniczą sąsiadkę, wpisującą się w topos szalonego naukowca, nieodzownego w tego typu historiach. Dostajemy też serię niefortunnych zdarzeń, które piętrzą się przed dwójką bohaterów niczym uprzykrzone gzy, utrudniając im życie, czytelnikom zaś, głodnym przygód i adrenaliny dostarczają sporej dawki wrażeń. Jak nie trudno się domyślić cała intryga polega na tym, że obaj chłopcy stają się ofiarami swojej wścibskiej natury i zmuszeni zostają spojrzeć na świat z perspektywy tytułowego pająka. Pająka w popłochu naturalnie. Nie zdradzając zbyt dużo fabularnych niuansów, można jedynie powiedzieć, że zmuszeni zostają, by dokonać wspomnianej w tytule zmiany. Rzecz cała bliższa więc się staje nie wymienionej wyżej komedii o dzieciakach zmniejszonych do rozmiaru mrówek, a bardziej dziełu Kafki czy Cronenberga, gdzie bohaterowie przemieniali się odpowiednio w karalucha i muchę. Wymowa tej książki jest jednak zdecydowanie odmienna. Kierowana jest przede wszystkim do bardzo młodego czytelnika w wieku około 7 do 9 lat i z pewności nie ma za zadanie, by wzbudzać w nim egzystencjalne lęki i niepokoje. Dostarcza mu rozrywkę i przy okazji przemyca sporo przydatnych informacji z wiedzy na temat życia i zwyczajów owadów oraz, co także szalenie istotne, uczy empatii oraz pokazuje, jak ważna jest umiejętność spoglądania na pewne rzeczy z różnych perspektyw. Można co prawda narzekać, że temat nie został bardziej rozwinięty, że nie dostaliśmy więcej fachowej wiedzy botanicznej z zakresu życia pająków. Z drugiej jednak strony pozycje tego typu nie mogą absolutnie zrazić do siebie młodego czytelnika zbyt rozbudowaną częścią naukową. Zdecydowanie lepiej, żeby wiedza była sączona drobnymi kroplami niczym jad małego pajączka, by autor przemycał ją w dobrze skonstruowanej, interesującej narracji, która niczym pajęcza sieć ma za zadanie zwabić czytelnika do przedstawionego świata. Po początkowym wrażeniu niedosytu, czuje się silną potrzebę, by sięgnąć do informacji odnośnie świata pająków z różnych innych źródeł. Książka Ali Sparkes spełniła więc swoją edukacyjną funkcję i zainspirowała do dalszych poszukiwań i badań naukowych czynionych na własną rękę. Zresztą namiastkę takich źródeł dodatkowych znajdujemy na końcu tej publikacji. Mamy tam na kilkunastu stronach zamieszczone quizy i zagadki, które w formie zabawy mają przekazać czytelnikowi sporo ciekawych informacji, będących interesującym rozwinięciem tematów poruszanych w „Pajęczym popłochu”, pierwszej, jak już zostało wspomniane części owadziego cyklu. Słowem dostajemy całkiem niezłą rozrywkową pozycję, która usatysfakcjonuje każdego młodego czytelnika, który szuka w książkach przygód i przede wszystkim zabawy, ale może też spotkać się z uznaniem w oczach jego rodziców, którym też czasem może się przecież przydać postawienie się w nieco innej niż dorosła perspektywie.

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Obrazki z niegdysiejszej Warszawy


Jolanta B. Kucharska
Przedwojenna Warszawa. Najpiękniejsze fotografie.
Rok Wydania: 2015
Wydawca: Wydawnictwo RM

Fantastyczne wydawnictwo, magiczne niemal, przywołuje bowiem obrazy ze świata, który choć istniał jeszcze nie tak dawno i wciąż jeszcze żyją ci, którzy go pamiętają, to jednak zniknął był niemal całkowicie i w gruz się obrócił.
Fotografie zamieszczone w albumie „Przedwojenna Warszawa” w większości pochodzą z końca lat 30-tych ubiegłego wieku, choć jest też kilka perełek z początku wieku XX, jak chociażby fotografia drewnianej zabudowy sławetnej ulicy Ząbkowskiej wykonana przez mistrza Henryka Poddębskiego. Wiele fotografii robi wstrząsające wrażenie, gdy ma się świadomość, że za rok – dwa, za chwilę to, co widzimy na obrazku, zostanie zmiecione przez zawieruchę wojenną. Postaci mieszkańców, urocze zakątki, fantastyczna architektura na miarę europejską sfotografowane przez lokalnych artystów fotografików współpracujących z powstałym w 1900 roku Towarzystwem Opieki nad Zabytkami Przeszłości (działa do 1944) oraz amatorów zabierają nas w „nostalgiczną podróż po ulicach i placach takiej stolicy, jaka zniknęła na przełomie 1944 i 1945 roku.”
Słowo wstępne, sygnowane nazwiskiem aktualnej prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz, wprowadza w klimat albumu, który powinien zainteresować nie tylko mieszkańców miasta stołecznego. Słowo wstępne, przygotowane przez Jolantę B. Kucharską, stanowi bardzo dokładnie opracowaną i ciekawie opowiedzianą historię miasta, ze szczególnym wskazaniem na jego architekturę. Dzięki temu obcowanie z fotografiami będzie doznaniem jeszcze bardziej intensywnym. Dowiemy się także wielu ciekawych faktów z początków fotografii w naszym kraju, które związane są właśnie z Warszawą, a sięgają lat trzydziestych XIX wieku.
Wraz z albumem Przedwojenna Warszawa dostaliśmy nie tylko estetyczny cymes dla sympatyków fotografii, ale także solidną, choć w niewymuszony sposób podaną dawkę wiedzy historycznej o stolicy i jej mieszkańcach. Każdej bowiem fotografii towarzyszy krótki opis, pomagający rozpoznać fotografowany obiekt, miejsce lub wydarzenie, w który umiejętnie wplecione są szalenie ciekawe informacje opatrzone precyzyjną datą. Dla mnie było to też kapitalne uzupełnienie wiedzy, jaką uraczył mnie Stanisław Milewski w swoich fantastycznych książkach o „niegdysiejszej Warszawie”, w których czarował klimatem przedwojennej stolicy widzianej przez pryzmat ówczesnej prasy.
Można ten album czytać od przysłowiowej deski do deski, począwszy od fotografii z lat dwudziestych przedstawiającej wycieczkowiczów wysiadających z promu rzecznego w okolicach Lasu Bielańskiego, aż po fotografię Tadeusza Przypkowskiego (historyka sztuki, fotografika, jednego z nielicznych w świecie gnomoników - specjalistów zajmujących się obliczeniami i projektami zegarów słonecznych) przedstawiającą modernistyczną willę na Saskiej Kępie. Można też zanurzać się w tę opowieść w dowolnym miejscu, można na wyrywki lub poprzestając na jednej, dwu fotografiach oddać się kontemplacji uwiecznionych na nich historii.  
Trudno też oprzeć się inspirującemu działaniu tej publikacji i nie wyruszyć z aparatem w miasto w poszukiwaniu miejsc, które zostały uwiecznione na fotografiach. Okaże się, że jest jeszcze sporo takich, które mimo niszczącego działania czasu i trudnej historii, choć w niewielkiej części, ale jednak zachowały się do dnia dzisiejszego i to nie tylko po prawobrzeżnej części stolicy. Wyprawa taka może też stać się zaczątkiem dzieła, które w przyszłości budzić będzie być może podobny zachwyt jak wydawnictwo opracowane przez Jolantę Kucharską. Z pewnością będzie z nią znakomicie korespondować, tak jak inicjatywy organizowana na popularnych portalach społecznościowych w rodzaju „Tu było, tu stało”. Niniejsza publikacja ma zresztą też swój fanpage na jednym z bardziej znanych portfeli. Znaleźć tam można nie tylko reprodukcje znane z niniejszej publikacji, ale sporo innych ciekawostek i interesujących faktów z rzeczywistości, której już nie ma.

piątek, 29 maja 2015

Kardio Heros


Janusz Skalski, Joanna Bątkiewicz-Brożek
Mam odwagę mówić o cudzie.
Rok Wydania: 2015
Wydawca: Znak


Janusz Skalski to postać wielkiego formatu. Wybitny specjalista w dziedzinie kardiochirurgii dziecięcej, człowiek mądry i dobry, zdecydowany i twardy, ale jednocześnie pełen pokory dla rzeczy wykraczających poza racjonalne pojmowanie i ujmująco wrażliwy na drugiego człowieka. Naukowiec wychowany w duchu oświeceniowej filozofii Rousseau i jednocześnie osoba głęboko wierząca, „mająca odwagę mówić o cudzie”. I właśnie jeden z takich cudów stał się przyczynkiem do powstania tej książki, będącej zapisem kilku rozmów z doktorem Skalskim jakie przeprowadziła dziennikarka „Gościa niedzielnego” Joanna Butkiewicz-Brożek, żona lekarza – co okaże się w sposób zrozumiały szalenie przydatne podczaj tego wywiadu-rzeki. O jaki zatem cud tutaj chodzi. Informacja, która prócz zacytowanego wyżej tytułu znajduje się na okładce rozmowy z profesorem Skalskim przywołuje nie tak dawne jeszcze wydarzenie, o którym rozprawiały media nie tylko w naszym kraju. Historia lekarza, który walczył o życie Adasia, to historia dwuletniego chłopca, który przebywał na mrozie przez kilka godzin w samej tylko piżamie i zapadł w stan głębokiego wyziębienia zwanego hipotermią i lekarza, kardiochirurga, który wyprowadził go z tego skrajnego stanu. Lekarza, który mimo świadomości swoich umiejętności, korzystania ze specjalistycznego sprzętu, Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Krakowie-Prokocimiu i mającego zespół wybitnych specjalistów, faktycznie ma odwagę, by z pokorą podchodzić do całej tej historii, zawierającej według niego szereg wyjątkowych zdarzeń, zaangażowania wyjątkowych osób, jak chociażby policjanta, który znalazł wychłodzone dziecko i potrafił właściwie zachować się w tej sytuacja, w tym kilka ocierających się o cud właśnie, nie do końca możliwych w jego mniemaniu do racjonalnego wytłumaczenia. Przysłuchując się tej rozmowie będziemy mogli zbudować sobie prawdziwy, podany z pierwszej ręki, z pola walki obraz tamtych wydarzeń, które media z charakterystyczną dla siebie manierą pogoni za sensacją nieco wypaczyły. Będzie nam dane także poznać wiele innych, często także skrajnych przypadków, jak chociażby trudne przeprawy z rodzicami innej wiary lub nie radzącymi sobie z upośledzonym dzieckiem. Z każdym kolejnym opowiedzianym epizodem z codziennego życia będzie profesor Skalski wzbudzał w czytelniku, nie tylko zachwyt nad swoją wielkością kalibru Zbigniewa Religi (bo zaprawdę jest równie wielki), ale przede wszystkim nad poziomem naszej rodzimej medycyny. „Startowaliśmy z poziomu bardzo niskiego – mówi Skalski - Wywindowaliśmy kardiochirurgię na wyżyny. To jest jeden z polskich sukcesów, że udało się tak odbić od dna. Nie we wszystkich działach medycyny doszło do tak spektakularnego przełomu i wspaniałych zmian, ale to jest jedna z tych dziedzin, którą można się chwalić na świecie. I my się chwalimy.” Można tylko dodać, że bardzo słusznie. Cieszy także fragment, w którym profesor Skalski opisuje w szczegółach efekty Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i działalności samego Jurka Owsiaka. Jako, że jest osobą z klasą, nie pastwi się szczególnie na malkontentach, którzy co roku sabotują akcję zbierania na sprzęt dla dzieciaków, przedstawia zwyczajnie same fakty, które mówią same za siebie. Gratulacje należą się więc Joannie Bątkiewicz-Brożek, za przeprowadzenie rozmów z doktorem i stworzenie tej książki. Jedyne, do czego można się przepić, to stosunkowo niewielka objętość tej pracy. Aż chciałoby się, by lektura nie kończyła się tak szybko, bo tego typu krzepiącej literatury nigdy za wiele. Pozostaje mieć nadzieję, że albo autorka albo jakiś inny pasjonat pokusi się na opracowanie bardziej szczegółowego monograficznego utworu poświęconego wielowymiarowej i nietuzinkowej postaci doktora Skalskiego. A wspominam o tym tylko dlatego, że prócz mikrej objętości (niecałe 150 stron), trudno jest znaleźć w tej pracy jakiś słabe miejsca. Kapitalna postać, fascynująca rozmowa, niesamowite historie z życia wzięte. I cuda, które przecież zdarzają się codziennie. Wystarczy tylko je dostrzec i właściwie nazwać.

wtorek, 7 kwietnia 2015

Z góry widać lepiej


Sławomir Rogowski
Widok z dachu
Rok Wydania: 2014
Wydawca: Muza

- Chciałem pokazać, jak to pokolenie, które dziś ma ponad 50 lat radziło sobie w życiu. To przejście od komunizmu do kapitalizmu nie stało się przecież jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - zdradza autor, na co dzień członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. "Widok z dachu" ukazuje 30 lat życia dwójki bohaterów, od stanu wojennego, który zastał ich w czasach studenckich, aż do współczesności. Tłem dla życiowych zakrętów są zmiany zachodzące w tym czasie w Polsce. Tytułowy dach to oczywiście taras widokowy na szczycie PKiN, a widok, to przede wszystkim południowe rejony prawobrzeżnej Warszawy, czyli barwny i bogaty w niesamowite historie Grochów. Szczególnie okolice ulicy Kickiego ze sławetnym akademikiem, gdzie splatać się będą losy przyjezdnej inteligencji i lokalnej cwaniackiej społeczności. To właśnie losy dwóch przedstawicieli tych społeczności, którzy przewinęli się przez legendarnego Kica, a później zaprzyjaźnili się podczas służby wojskowej stanowią fabularną osnowę tej barwnej epickiej opowieści. Każda z postaci, która przewinie się przez karty powieści, nawet jeśli przyjdzie jej pojawić się tylko w epizodzie, jest świetnie skreślona. Czuć, że autor obdarzył je autentycznymi cechami i losami swoich bliskich i znajomych. To nie jest historia wydumana, zbudowana z klisz i fabularnych trików. To kawał żywej, zbeletryzowanej historii naszego kraju w autentycznych dekoracjach Grochowa i centrum stolicy. Historii wciąż żywej, wciąż dziejącej się z ciągle obecnymi w niej bohaterami, którzy urodzili się w końcówce lat pięćdziesiątych. „Widok z dachu” z powodzeniem mógłby trafić do kanonu lektur szkolnych. Byłby to kapitalny materiał do dyskusji na lekcjach literatury i historii, zwłaszcza, że nie mamy do czynienia z utworem tendencyjnym, pisanym na zamówienie którejś z frakcji politycznych, ale uczciwym, pamiętnikarskim zapisem perypetii autentycznych postaci.
To książka o nas samych – komentuje urodzony w 1954 roku Władysław Frasyniuk, bezpretensjonalny, znany z ciętego języka polityk, przedsiębiorca, działacz opozycji w PRL – pisana nie na klęczkach, nie stawiająca nikomu pomników z brązu. Jest w niej wszystko: PRL-owska młodość, ćwiara, gitara i koleżanka z ZMS-u, saksy, tyrka u Niemca, nasz pokręcony wsad w proces wolności. Jest sukces i porażka. Można powiedzieć jest dobrze… ale do dupy. Wygrani, przegrani, z lewa i prawa, śmiech przez łzy, emocje pokolenia opowiedziane z dużą odwagą, a przez to prawdziwie.”
Rogowskiemu udaje się przedstawić ważne historyczne momenty w kapitalnych niesamowicie fotogenicznych mementach. Poza tym wiele z faktów, które młodsze pokolenie zna z kart podręczników, mamy sposobność poznać niejako od kuchni i u źródła. Chociażby kapitalny motyw przygotowywania sławetnego legendarnego już właściwie okrągłego stołu, którego jeden z elementów odnaleziony zostanie w dość osobliwych okolicznościach w pierwszej dekadzie XXI wieku. Świetnie oddany jest klimat konfliktu w Iraku, w którym biorą udział nasze wojska. Autor tworzy tu wymowną paralelę do sytuacji w której rekruci czasów stanu wojennego reprezentowali niby swój kraj, a tak naprawdę występowali przeciwko swoim ziomkom. Groteskowy epizod z trumną z rzekomymi zwłokami syna jednego z bohaterów „Widoku” mówi więcej o istocie naszej roli w konflikcie irackim, niż kilkadziesiąt fachowych rozpraw na ten temat. Tak zresztą jest z większością faktów historycznych, z których utkana jest opowieść o tragikomicznych losach Jurka i Tolka. Bohaterów nie z marmuru, żelaza, ale z krwi i kości, z Grochowa, który, czasem niczym w sławetnym utworze Muńka Staszczyka, „budzi się z przepicia. „To kultowa książka! Poryczałem się…” – głosi z okładki „Widoku z dachu” cytat z frontmana T.Love