sobota, 12 września 2015

Dlaczego przed ślubem warto się skonsultować z lekarzem



Juliusz Strachota
Relaks amerykański

Rok Wydania: 2015
Wydawca: Korporacja Ha!art


Kolejna powieść o uzależnieniach, myślałem sięgając po "Relaks", kolejny spazm i zlew w klimacie Jerofiejewa, Pilcha czy Lowry’ego, następna męska przygoda w oparach wódy z duszą utytłaną rzygowinami i wzniosłymi snami o potędze. A tymczasem dostaję wyborną narracją w duchu Białoszewskiego z elegancką tabletką na X w roli głównej, bardziej z damską znerwicowaną torebką kojarzoną, niż z męskim światem po słowiańsku krzepkim i przaśnym, a tak bardzo wstydliwie przy tym romantycznym.
Narratorem „Relaksu amerykańskiego” jest sympatyczny młodzieniec, mieszkający w Stolicy i pracujący w niszowym wydawnictwie, ot, wydawałoby się klasyczny egzemplarz bohemy drugiej dekady XXI, rezydującej w knajpkach przy Placu Zbawiciela, słuchającej alternatywnej muzyki, blogującej, permanentnie zaangażowanej w jakieś projekty. I może faktycznie trochę tak jest, bo przecież czym innym jak nie rodzajem życiowego projektu jest podróż bohatera, w której przewodniczką, kochanką, morderczynią, inspiracją i wreszcie celem ostatecznym i absolutnym jest mała tabletka psychotropu o wdzięcznej nazwie Xanax. Skoro więc rzecz jest o uzależnieniu od dragów, pewnie warto byłoby poznać genezę problemu, a przynajmniej tego mógłby spodziewać się czytelnik sięgający po powieść z używkami w tle. 

„Nie wiem [dlaczego piję], a raczej znam tysiąc odpowiedzi. (...) Piję, bo piję. Piję, bo lubię. Piję, bo się boję. Piję, bo jestem obciążony genetycznie. (…) Piję, bo mam słaby charakter. Piję, bo coś mi się przestawiło w głowie. Piję, bo jestem zbyt spokojny i chcę się ożywić. Piję, bo jestem nerwowy i chcę ukoić nerwy. Piję, bo jestem smutny i chcę rozweselić duszę. Piję, kiedy jestem szczęśliwie zakochany. Piję, bo daremnie szukam miłości”. Ten cytat z Jerzego Pilcha, mógłby równie dobrze ilustrować stan w jakim funkcjonuje i jaki próbuje jakoś ogarnąć narrator „Relaksu”.

Czytamy o uzależnieniu, nietrudno jest więc się domyślić, że osią dramaturgiczną będzie rozpaczliwe poszukiwanie upragnionego obiektu pożądania. Rozpacz ta jednak i niebywała wręcz determinacja bohatera podszyte są sporą dawką ironii, stąd pewnie skojarzenia bardziej z Białoszewskim, niż z klasycznymi autorami literatury pijacko-narkotycznej. Przyznaję, że niejednokrotnie zdarzyło mi się parsknąć śmiechem podczas lektury, mimo, iż właściwie to, o czym mowa, jest jakby na zupełnie innym biegunie emocjonalnym i w gruncie rzeczy jednak na końcu przeraża. Przeraża to, jak łatwo i niepostrzeżenie człowiek staje się marionetką koncernu farmaceutycznego, pacynką, która bez aptecznego paliwa nie ruszy z miejsca, która staje się nie tylko klientem, ale i zajadłym wyznawcą, psychofanem.
Zabawne są jednak wszystkie te zabiegi, jakie przedsiębierze narrator, desperackie próby zdobycia funduszy na kolejną dawkę, bawi postać Pana z Providenta, który bezskutecznie usiłuje odzyskać pożyczone środki. Bawi wreszcie, ale i imponuje niesamowicie, przedsiębiorczość narratora, to jak angażuje wszystkie swoje możliwości, cały swój twórczy potencjał do osiągnięcia celu, jak konfabuluje na temat swoich zagranicznych wojaży, w miejsca najdziksze, najbardziej niebezpieczne, rujnujące nerwy i wyczerpujące emocjonalnie. Byle dostać receptę, wykupić specyfik i zanurzyć się w odurzającym relaksie. Sam siebie niejednokrotnie nazywa artystą relaksu i faktycznie nie można odmówić mu finezji i maestrii, jaką udało mu się osiągnąć przez kilka dobrych lat uzależnienia.
To, co nie bawi z pewnością, a co przebija się jednak bardzo wyraźnie przez tę kapitalną brawurową narrację, to dramatyczne oskarżenie przemysłu farmaceutycznego i jego funkcjonowania w patologicznej marketingowej symbiozie ze środowiskiem lekarzy. Oba te złowieszcze podmioty trafiają bowiem ze swoją ofertą idealnie w to, co stało się stanem najbardziej chyba pożądanym w obecnych czasach, a mianowicie w relaks właśnie i najlepiej amerykański, miękki, przyjemny, pastelowy.
Wracają, do wcześniejszego cytatu z Pilcha i do próby bezskutecznego poszukiwania genezy problemu, zerknijmy na koniec do takiego oto kapitalnego fragmentu „Relaksu”, w duchu Białoszewskiego bardzo, który nie wymaga chyba komentarza:
„-Z jakiego powodu Pan to zaczął brać? – lekarz udawał cwaniaka.
–Ślubu. Z powodu ślubu.
(…)
- Kiedy pan się ożenił?
- Nigdy. Sześć lat temu.”

środa, 9 września 2015

We mgle



Jorn Lier Horst

Poza sezonem

Wydawnictwo: Smak Słowa
Data premiery: 2015-09-09


„Pytanie brzmi, czy istnieje inne możliwe wytłumaczenie tego, co się stało (…) zastanawiam się, czy sprawa nie dotyczy czegoś zupełnie innego. Czegoś, czego nie widzimy.”
Powieść „Poza sezonem” Horsta to klasyczny kryminał policyjny, w którym wraz z ekipą dochodzeniową czytelnik ma sposobność rozwikłać sprawę zuchwałych kradzieży i kilku zbrodni. Niebywała to gratka dla miłośników zagadek, budowania profili psychologicznych przestępców, rozpracowywania ich faktycznych pobudek, wyszukiwania tropów i podążania za nimi, nawet jeśli czasem prowadzą w ślepe uliczki. Rzecz dzieje się współcześnie w Norwegii, u schyłku lata czyli w tytułowej końcówce sezonu, w małej nadmorskiej miejscowości. Policja zostaje powiadomiona o rabunkowych włamaniach do kilku domków letniskowych, dodatkowo w jednym z nich znajdują się zmasakrowane zwłoki delikwenta w kominiarce. Do akcji wkracza komisarz William Wisting z zespołem wysokiej klasy specjalistów w swoich dziedzinach, będących przy tym nieprzeciętnymi osobowościami. Sytuację komplikuje śmiała kradzież karawanu przewożącego zwłoki denata na sesję z patologiem oraz atak na samego komisarza dokonany przez tajemniczego osobnika, który dodatkowo ucieka swawolnie jego samochodem. Atmosferę skutecznie zagęszcza permanentna mgła, o której wzmianki pojawiają się co kilkanaście stron oraz tajemnicze zgony czarnych przypominających wróble ptaków, których ciała dosłownie sypią się na mieszkańców miasteczka niczym zapowiedź biblijnego Armagedonu.
Sympatyk skandynawskich opowieści z dreszczykiem znajdzie więc w „Poza sezonem” znajomy mroczny i chłodny klimat, podparty dodatkowo bogatym doświadczeniem autora, który pracował jako szef wydziału śledczego Okręgu Policji Vestfold. Prócz rasowego kryminału, nienagannego warsztatowo i szalenie wciągającego, dostajemy też ciekawe tło obyczajowe wpisujące się idealnie w eskalujący obecnie problem uchodźców z krajów arabskich zalewających kraje starej Europy. U Horsta mamy wątek litewskich imigrantów, którzy nie przed wojną uciekają, lecz zwyczajnie przed nędzą, a na dokładkę jeszcze duńskich handlarzy narkotykami. Problem Norwegii, kraju niewątpliwie majętnego, zaczął się na początku pierwszej dekady XXI wieku, kiedy to układ z Schengen objął nowe kraje Europy Wschodniej, które dołączyły do struktur UE. Od tego momentu w Skandynawii odnotowano dramatyczny wzrost przestępczości przeciwko mieniu. Podążając za jednym z zagranicznych tropów komisarz Wisting odwiedza Litwę i choć samo Wilno budzi w nim zrozumiały podziw, to zwiedzając przedmieścia, gdzie wciąż obecne są postsowieckie upiory, zanurza się w skrajnej biedzie i atmosferze beznadziei.
„Wydawało mu się, że już rozumie, dlaczego ci, którzy nie widzieli dla siebie przyszłości w tym mieście, decydowali się szukać szczęścia w innych krajach, nawet jeśli to oznaczało wejście na drogę przestępstwa.”
W tym miejscu warto pochylić się nad samą postacią William Wisting. Dostajemy wyjątkowo pozytywną figurę, niemal kryształową, człowieka szalenie przenikliwego, potrafiącego słuchać i wyciągać wnioski, odważnego, nie wysługującego się podwładnymi gdy trzeba przeprowadzić konfrontację z podejrzanymi w terenie, perfekcjonistę, ale też człowieka szalenie empatycznego, rodzinnego. Nie jest to typowy komisarz do jakich przywykli czytelnicy kryminałów, klasyczny mroczny typ, mający obowiązkowo kłopoty z alkoholem, gbur i mizogin, przesiąknięty do cna złem, z którym przychodzi mu się mierzyć. Postać zbudowana przez Horsta budzi sympatię, ponieważ mimo pozornego wyidealizowania jest zwyczajnie po ludzku prawdziwa, łatwo jest się z nią identyfikować i prawdopodobnie to ją właśnie obdarzył autor największą ilością swoich cech i doświadczeń i przez nią dzieli się z czytelnikami swoimi diagnozami współczesności. Równie ciekawie odmalowana jest postać córki Wistinga, dziennikarki, emocjonalnie związanej z człowiekiem o nieco podejrzanej proweniencji. 
„Winę w sensie prawnym bardzo łatwo przypisać sprawcy przestępstwa, jednak wszyscy, którzy od lat walczą z przestępczością, wiedzą, że kwestia moralności jest dużo bardziej skomplikowana.”
„Poza sezonem” to trzecia wydana w naszym kraju przez wydawnictwo Smak Słowa powieść Jorna Lier Horsta z postacią komisarza Williama Wistinga. Chronologicznie jednak pierwsza, dlatego dobrze jest od niej właśnie zacząć z nim znajomość. Zapewniam, że po skończonej lekturze będzie się chciało więcej, bo to nie tylko świetna rozrywka, ale też kapitalna inspiracja do poszukiwania własnych odpowiedzi w temacie nie tylko moralności czy zbrodni, ale otaczającej nasz rzeczywistości w ogóle.

****
Chciałbym pięknie podziękować za możliwość przedpremierowego zapoznania się z tekstem wydawnictwu Smak Słowa oraz inicjatorce tego przedsięwzięcie Ann RK, prowadzącej blog Myślii słowa wiatrem niesione

środa, 2 września 2015

Cały ten zgiełk, czyli intymnie o jazzie

 
Jolanta Fajkowska
Muzyka z profilu i en face. Rozmowy o jazzie
Rok Wydania: 2015
Wydawca: Bellona


Jazz lubię, jak koń owies – pozwolę sobie sparafrazować sławetną wypowiedź niesławnej posłanki nieistniejącej już partii o chłopskim rodowodzie, by umotywować powód sięgnięcia po książkę z rozmowami o jazzie. Muszę także przyznać, iż zaintrygowało mnie też to, że rozmowy w niej pomieszczone, przeprowadziła na falach, też zresztą już nieistniejącej w dawnym formacie (teraz to pożal się boże play lista z rąbanką), rozgłośni radiowej VOX FM, pani Jolanta Fajkowska, którą do tej pory kojarzyłem jedynie ze szklanym ekranem. Pomysł, by rozmowy te, przeprowadzone na przestrzeni kilku lat, okazał się ze wszech miar trafiony. Rzecz bowiem jest wyborna, a co najważniejsze trafi także do czytelnika nie pałającego jakąś szczególną atencją do tego konkretnego gatunku muzyki. Mimo iż jazz jest wątkiem przewodnim, wokół niego krążą myśli i słowa interlokutorów, to jednak w istocie są to rozmowy o tak szerokim spektrum spraw i tematów, że spokojnie można oddać się ich lekturze bez obawy, że temat może nas nie zainteresować.
Każda z odpytywanych postaci to osobowość dużego formatu, nie tylko dlatego, że jest artystą, ale zwyczajnie ciekawą, wielowymiarową postacią, która choć żyje muzyką i dla muzyki, to jednak nie stawia się ponad zwyczajnym życiem, nie spogląda na szarą rzeczywistość z wyimaginowanego piedestału, charakterystycznego raczej dla gwiazd popu, które zresztą, zazwyczaj prócz zewnętrznego blichtru nie mają zbyt wiele do zaoferowania światu. Skromność, autoironia i zdrowy dystans aż biją z wypowiedzi rozmówców Fajkowskiej, dzięki czemu czyta się te wypowiedzi jako kapitalne historyczne świadectwa siermiężnych czasów, gdy rodziła się w PRL-owskiej Polskiej scena jazzowa. Scena muzyczna w szerokim znaczeniu, bo jak się okaże niektórzy z artystów zaistnieli także w świadomości szerszej publiczności. Starczy wspomnieć takie postaci jak Stanisław Soyka, Andrzej Rosiewicz, Krzesimir Dębski czy Urszula Dudziak. To, co stanowi jednak w moim mniemaniu prawdziwą sól tych rozmów, to imponderabilia, cała masa anegdot, zabawnych, szokujących, doniosłych czy lekko zabarwionych skandalem ocierających się o prasę brukową. Nie może być inaczej, gdy rozmawia się z ludźmi takiego formatu, jak rozmówcy, z którymi udało się porozmawiać Fajkowskiej, a obiektami rzeczonych dykteryjek są takie postaci jak Komeda czy Tyrmand oraz takie kultowe miejsca jak klub Tygmont czy SPATiF.
Jazz to wolność – pisze autorka w słowie wstępnym, jazz to improwizacja, niczym nie skrępowana możliwość ekspresji, zjawisko, którego do końca zdefiniować nie potrafią nawet parający się nim artyści. Cóż, gdyby można było go nazwać, określić jego ramy i wtłoczyć w jednoznaczną formułę, pewnie straciłby nie tylko swój intrygujący charakter, ale być może nawet sens. Do takich wniosków nastrajają te rozmowy, jestem też przekonany, że nie jeden z czytelników zapragnie sięgnąć po płyty z muzyką bohaterów „Rozmów o jazzie”. Dzięki tej pozycji sam dokonałem kilku muzycznych odkryć, pojawiła się też potrzeba zgłębienia wielu wątków historycznych pojawiających się między słowami, czasem nawet mimochodem. W tym miejscu kieruję głęboki ukłon w stronę wydawnictwa Bellona, które publikacją tej pozycji dołożyło kolejną cegiełkę do wspaniałego dzieła rozświetlania mroków czasu, który minął, ale który nie powinien być zapomniany. 
Na koniec pozwolę sobie przytoczyć fragment wypowiedzi Andrzeja Jagodzińskiego, który wsławił się kapitalnymi jazzowymi interpretacjami utworów Chopina:
Jest taka krążąca w naszym kraju i nie tylko u nas opinia, że jazz to hałas, zgiełk. Jednym z największych osiągnięć naszego chopinowskiego jazzowani jest to, że klasycy zaczęli interesować się jazzem. Kiedy usłyszeli nasze wykonanie Chopina, dziwili się: „to jest jazz? Naprawdę to jest jazz, co wy gracie?”. I odwrotnie. Jazzmani, gdy słuchali naszych wykonań chopinowskich: „to jest Chopin, naprawdę? To wcale nie jest nudne”. Prawdopodobnie przyciągnęliśmy jakiś procent słuchaczy zarówno klasyki, jak i jazzu 

czwartek, 13 sierpnia 2015

Migawki z dalekiego kraju



Głosy Marrakeszu
Canetti Elias
Wydawnictwo: Słowo / obraz terytoria
Data premiery: 2014-01-16


„Aby zaprzyjaźnić się z obcym miastem, potrzeba zamkniętej przestrzeni, do której ma się pewne prawo i w której można przebywać samemu, gdy natłok nowych i niezrozumiałych głosów staje się zbyt duży.(…) Najpiękniejszym przeżyciem jest chwila, kiedy człowiek znika w ślepym zaułku, zatrzymuje się przed bramą, do której ma klucz, i otwiera ją po cichutku, żeby nie usłyszała tego żywa dusza.”

Hałas, szum, natrętny gwar, jakie wydaje z siebie miasto o tak skrajnie odmiennej od europejskiej melodii, z całą pewnością może oszołomić i otumanić podczas pierwszego kontaktu. Wrażenie bezładnej kakofonii potęgować może jeszcze nieznajomość języków w jakich porozumiewają się mieszkańcy. Jakże jednak jest to hałas fascynujący, hipnotyzujący wręcz. Sprawia, że przybysz z zewnątrz, z zachodniego świata, staje oniemiały i nie potrafi się odeń oderwać, nawet jeśli literalnie nie rozumie nic prócz natrętnie multiplikowanego „Allah”, to podskórnie wyczuwa jakiś intrygujący komunikat, trafiający w  nie uświadamiane do tej pory struny. Tak więc mamy przede wszystkim głosy, ale wrażliwość naszego gościa z innego świata atakowana jest także feerią barw i zapachów, osobliwych dlań zwyczajów, rytuałów i zachowań. W krótkich kilkustronicowych esejach oraz w dłuższych nowelowych formach, daje nam Canetti fotograficzny zapis tego fascynującego, czasem groźnego, bo nie całkiem zrozumiałego świata. Marrakesz, miasto w Maroku, do którego trafia autor sławetnej „Pustyni Tatarów” wraz z ekipą filmową, w skład której wchodzi jego przyjaciel, obezwładnia go i całkowicie zdaje się pochłaniać jego uwagę. Szwenda się więc po mieście, daje się ponieść jego rytmowi, nie stroni od spotkań z mieszkańcami, nawet tymi najbardziej odrażającymi, próbuje poznać ich poprzez to jak mieszkają, jak wypoczywają, jak zarobkują (kapitalny obrazek dzielnicy handlowej w rozdziale „Na sukach”), jak komunikują się z sobą i całym światem, zwłaszcza tym z zewnątrz. Narrator „Głosów Marrakeszu” zaczyna swą przygodę z miastem od nie do końca udanej wizyty na targu wielbłądów, wynajmuje przewodników, z którymi porozumiewa się szczątkową francuszczyzną albo sam podążą wiedziony instynktem w ciekawe miejsca i zakamarki jakby wywiedzione z baśni Szeherezady (namiastkę tej legendarnej postaci udaje zresztą mu się także poznać). Włóczy się po targu, zachwyca podupadłą żydowską dzielnicą, gdzie udaje mu się poznać kilka osobliwych, momentalnie szalenie irytujących osobników, uczestniczy w gromadnym wysłuchiwaniu opowieści, mimo iż, jako się rzekło, nie rozumie z nich absolutnie niczego. Jako rasowy człowiek słowa, daje się jednak uwieść, czemu towarzyszy także niejakie poczucie zazdrości, o tę niczym nie skrępowaną, bluźnierczą niemal w swej zwyczajności wspólnotę opowiadających i słuchających na ulicy, na placu, pod gołym niebem, w pyle i kurzu, wśród wrzasków profanów i ryku zwierzyny. Prócz wielbłądów mamy niepokojący obrazek z zabiedzonym osłem w roli głównej (a dokładniej z żądzą osła) i marabutem, który nie do końca jest tym, czym się być wydaje (niczym sowy z pamiętnego serialu Davida Lyncha).  
Nie trzeba wiedzieć kim jest Elias Canetti (choć błąd ten należałoby koniecznie nadrobić), by cieszyć się tą lekturą. Zwłaszcza w ten wakacyjny duszy czas AD 2015, gdzie temperatury oscylują w okolicach 40 stopni i grozi nam 20 stopień zasilania. Wszystko to sprzyja tego typu lekturom, dobrze jednak, by znaleźć jakiś cichy, zacieniony kąt, jak w cytacie powyżej i poświęcić tej stosunkowo niewielkiej objętościowo książce trochę więcej uwagi, niż zwykliśmy poświęcać na tak zwaną wakacyjną lekturę. Canetti przenosi na czytelnika wrażenia jakich doświadczył w tym osobliwym mieście podczas wizyty w latach 50-tych ubiegłego stulecia, daje nam zmysłowy i emocjonalny odlot z przysłowiowej najwyższej półki. Rzecz to wybitna, z jednej strony szkicowa i lapidarna, z drugiej zaskakująca swoim totalnym rozmachem i niepokojącą głębią egzystencjalnej refleksji.

środa, 29 lipca 2015

Cronenberg w wersji light



Ali Sparkes

Z.M.I.A.N.A. Pajęczy popłoch

Ilustracje: Ross Collins
Wydawca: Wilga

Ktoś, kto pamięta kapitalny film z lat 80’tych „Kochanie zmniejszyłem dzieciaki” z pewnością gładko wejdzie w świat wykreowanych przez panią Sparkes, miłośniczkę dzikiej przyrody ze wskazaniem na, niezbyt chyba lubiany, świat owadów. Wspomniany film przede wszystkim bawił, ale uczył też empatii, radzenia sobie w nieoczekiwanych okolicznościach i próbował udowodnić, że czasem warto jest spojrzeć na świat wokół nas z nieco innej perspektywy niż ta, do której przywykliśmy. Ot, chociażby z perspektywy przysłowiowego robaka i to dosłownie. Z.M.I.A.N.A. Pajęczy popłoch to pierwsza z cyklu książka o przygodach braci bliźniaków, różniących się od siebie nie tylko wyglądam, ale też upodobaniami i pasjami, którzy za sprawą tajemniczych eksperymentów nie mniej tajemniczej sąsiadki przeżywają fantastyczne, szalenie przy tym groźne i mrożące krew w żyłach przygody. Rzecz zaczyna się klasycznie. Dójka urwisów wtyka swoje wścibskie nosy tam, gdzie nie powinna, przez co wpada w poważne tarapaty. Mamy tajemniczą sąsiadkę, wpisującą się w topos szalonego naukowca, nieodzownego w tego typu historiach. Dostajemy też serię niefortunnych zdarzeń, które piętrzą się przed dwójką bohaterów niczym uprzykrzone gzy, utrudniając im życie, czytelnikom zaś, głodnym przygód i adrenaliny dostarczają sporej dawki wrażeń. Jak nie trudno się domyślić cała intryga polega na tym, że obaj chłopcy stają się ofiarami swojej wścibskiej natury i zmuszeni zostają spojrzeć na świat z perspektywy tytułowego pająka. Pająka w popłochu naturalnie. Nie zdradzając zbyt dużo fabularnych niuansów, można jedynie powiedzieć, że zmuszeni zostają, by dokonać wspomnianej w tytule zmiany. Rzecz cała bliższa więc się staje nie wymienionej wyżej komedii o dzieciakach zmniejszonych do rozmiaru mrówek, a bardziej dziełu Kafki czy Cronenberga, gdzie bohaterowie przemieniali się odpowiednio w karalucha i muchę. Wymowa tej książki jest jednak zdecydowanie odmienna. Kierowana jest przede wszystkim do bardzo młodego czytelnika w wieku około 7 do 9 lat i z pewności nie ma za zadanie, by wzbudzać w nim egzystencjalne lęki i niepokoje. Dostarcza mu rozrywkę i przy okazji przemyca sporo przydatnych informacji z wiedzy na temat życia i zwyczajów owadów oraz, co także szalenie istotne, uczy empatii oraz pokazuje, jak ważna jest umiejętność spoglądania na pewne rzeczy z różnych perspektyw. Można co prawda narzekać, że temat nie został bardziej rozwinięty, że nie dostaliśmy więcej fachowej wiedzy botanicznej z zakresu życia pająków. Z drugiej jednak strony pozycje tego typu nie mogą absolutnie zrazić do siebie młodego czytelnika zbyt rozbudowaną częścią naukową. Zdecydowanie lepiej, żeby wiedza była sączona drobnymi kroplami niczym jad małego pajączka, by autor przemycał ją w dobrze skonstruowanej, interesującej narracji, która niczym pajęcza sieć ma za zadanie zwabić czytelnika do przedstawionego świata. Po początkowym wrażeniu niedosytu, czuje się silną potrzebę, by sięgnąć do informacji odnośnie świata pająków z różnych innych źródeł. Książka Ali Sparkes spełniła więc swoją edukacyjną funkcję i zainspirowała do dalszych poszukiwań i badań naukowych czynionych na własną rękę. Zresztą namiastkę takich źródeł dodatkowych znajdujemy na końcu tej publikacji. Mamy tam na kilkunastu stronach zamieszczone quizy i zagadki, które w formie zabawy mają przekazać czytelnikowi sporo ciekawych informacji, będących interesującym rozwinięciem tematów poruszanych w „Pajęczym popłochu”, pierwszej, jak już zostało wspomniane części owadziego cyklu. Słowem dostajemy całkiem niezłą rozrywkową pozycję, która usatysfakcjonuje każdego młodego czytelnika, który szuka w książkach przygód i przede wszystkim zabawy, ale może też spotkać się z uznaniem w oczach jego rodziców, którym też czasem może się przecież przydać postawienie się w nieco innej niż dorosła perspektywie.

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Obrazki z niegdysiejszej Warszawy


Jolanta B. Kucharska
Przedwojenna Warszawa. Najpiękniejsze fotografie.
Rok Wydania: 2015
Wydawca: Wydawnictwo RM

Fantastyczne wydawnictwo, magiczne niemal, przywołuje bowiem obrazy ze świata, który choć istniał jeszcze nie tak dawno i wciąż jeszcze żyją ci, którzy go pamiętają, to jednak zniknął był niemal całkowicie i w gruz się obrócił.
Fotografie zamieszczone w albumie „Przedwojenna Warszawa” w większości pochodzą z końca lat 30-tych ubiegłego wieku, choć jest też kilka perełek z początku wieku XX, jak chociażby fotografia drewnianej zabudowy sławetnej ulicy Ząbkowskiej wykonana przez mistrza Henryka Poddębskiego. Wiele fotografii robi wstrząsające wrażenie, gdy ma się świadomość, że za rok – dwa, za chwilę to, co widzimy na obrazku, zostanie zmiecione przez zawieruchę wojenną. Postaci mieszkańców, urocze zakątki, fantastyczna architektura na miarę europejską sfotografowane przez lokalnych artystów fotografików współpracujących z powstałym w 1900 roku Towarzystwem Opieki nad Zabytkami Przeszłości (działa do 1944) oraz amatorów zabierają nas w „nostalgiczną podróż po ulicach i placach takiej stolicy, jaka zniknęła na przełomie 1944 i 1945 roku.”
Słowo wstępne, sygnowane nazwiskiem aktualnej prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz, wprowadza w klimat albumu, który powinien zainteresować nie tylko mieszkańców miasta stołecznego. Słowo wstępne, przygotowane przez Jolantę B. Kucharską, stanowi bardzo dokładnie opracowaną i ciekawie opowiedzianą historię miasta, ze szczególnym wskazaniem na jego architekturę. Dzięki temu obcowanie z fotografiami będzie doznaniem jeszcze bardziej intensywnym. Dowiemy się także wielu ciekawych faktów z początków fotografii w naszym kraju, które związane są właśnie z Warszawą, a sięgają lat trzydziestych XIX wieku.
Wraz z albumem Przedwojenna Warszawa dostaliśmy nie tylko estetyczny cymes dla sympatyków fotografii, ale także solidną, choć w niewymuszony sposób podaną dawkę wiedzy historycznej o stolicy i jej mieszkańcach. Każdej bowiem fotografii towarzyszy krótki opis, pomagający rozpoznać fotografowany obiekt, miejsce lub wydarzenie, w który umiejętnie wplecione są szalenie ciekawe informacje opatrzone precyzyjną datą. Dla mnie było to też kapitalne uzupełnienie wiedzy, jaką uraczył mnie Stanisław Milewski w swoich fantastycznych książkach o „niegdysiejszej Warszawie”, w których czarował klimatem przedwojennej stolicy widzianej przez pryzmat ówczesnej prasy.
Można ten album czytać od przysłowiowej deski do deski, począwszy od fotografii z lat dwudziestych przedstawiającej wycieczkowiczów wysiadających z promu rzecznego w okolicach Lasu Bielańskiego, aż po fotografię Tadeusza Przypkowskiego (historyka sztuki, fotografika, jednego z nielicznych w świecie gnomoników - specjalistów zajmujących się obliczeniami i projektami zegarów słonecznych) przedstawiającą modernistyczną willę na Saskiej Kępie. Można też zanurzać się w tę opowieść w dowolnym miejscu, można na wyrywki lub poprzestając na jednej, dwu fotografiach oddać się kontemplacji uwiecznionych na nich historii.  
Trudno też oprzeć się inspirującemu działaniu tej publikacji i nie wyruszyć z aparatem w miasto w poszukiwaniu miejsc, które zostały uwiecznione na fotografiach. Okaże się, że jest jeszcze sporo takich, które mimo niszczącego działania czasu i trudnej historii, choć w niewielkiej części, ale jednak zachowały się do dnia dzisiejszego i to nie tylko po prawobrzeżnej części stolicy. Wyprawa taka może też stać się zaczątkiem dzieła, które w przyszłości budzić będzie być może podobny zachwyt jak wydawnictwo opracowane przez Jolantę Kucharską. Z pewnością będzie z nią znakomicie korespondować, tak jak inicjatywy organizowana na popularnych portalach społecznościowych w rodzaju „Tu było, tu stało”. Niniejsza publikacja ma zresztą też swój fanpage na jednym z bardziej znanych portfeli. Znaleźć tam można nie tylko reprodukcje znane z niniejszej publikacji, ale sporo innych ciekawostek i interesujących faktów z rzeczywistości, której już nie ma.