czwartek, 14 kwietnia 2016

Cierpienia młodego Ignacego



Wojciech Czusz
Pomniejszy przypadek manii wielkości
Rok Wydania: 2016
ISBN: 978-83-8083-115-5
Wydawca: Novae Res
 

„Ignacy podszedł do okna, za którym słońce w ten dzień, jeden z najkrótszych dni w roku, powoli już bladło. Jak tu przekazać drugiemu człowiekowi nie wiadomość, nie suchy fakt, ale sposób postrzegania świata? By widział to samo, by czuł to samo.” 

„Pomniejszy przypadek manii wielkości” Wojciecha Czusza ma szansę stać się powieścią kultową dla wszystkich pięknoduchów, galerników wrażliwości, studentów artystycznych kierunków czy wreszcie wszystkich tych romantyków, którzy w codziennym boju jaki toczą ze sobą delikatna i zagmatwana sfera ducha z twardą, prostolinijną rzeczywistością materialną niezmiennie stają po stronie wyidealizowanego duchowego piękna.

Bohaterem tej niepospolitej, językowo wysmakowanej i stylizowanej na powiastkę filozoficzną w duchu Diderota ksiązki jest Ignacy, młody historyk sztuki, samozwańczy arbiter elegancji z obsesją na punkcie piękna i słabością do alkoholu. Rzec można, że to taki młodopolski dandys, pozornie nonszalancki w sposobie bycia, odrzucający mainsteamową sztancę i społecznie akceptowalną szarzyznę, współczesny hipster, którego energię absorbują wyłącznie projekty wysokie, nakierowane na rozwój ducha i kultury. Szczególnie pociąga go architektura, jako przejaw udanego mariażu sfery użytkowej z pozornie zbytecznym pięknem formy. Formy, z którą toczy nieustanne batalie niczym bohater Gombrowicza. Skojarzenia z twórczością tego autora biją po oczach, już od pierwszych zdań powieści Czusza i jedynie świadomość tej maniery, nakazuje nie potraktować tego wydawnictwa jako przejawu irytującej i pretensjonalnej stylizacji na teksty w rodzaju „Cierpień młodego Wertera”. Przede wszystkim język. Bohaterowie Czusza nie dość, że noszą imiona jak z klasycznych romantycznych utworów czyli Ignacy, Gustaw, Feliks, Klara czy Tytus, to jeszcze rozmawiają z sobą zdaniami wielokrotnie złożonymi, pełnymi wyszukanego barokowego wręcz czy staropolskiego słownictwa. Weźmy scenę, gdy przebudzony po pijackiej imprezie bohater poddawany jest reanimacyjnym czynnościom przez przyjaciela, nie słyszy pod swoim adresem stosownych w tych okolicznościach obelg i prostych komend, ale spływa nań swoista inwokacja, jakby Feliks nie opieprzał kumpla, ale w wieszczym szale zdawał sprawozdanie ze swojej wizji na szczycie co najmniej góry Synaj. Starczy jednak poddać się tej stylizacji, by mieś niewypowiedzianą wręcz radochę z lektury.
Nie bez przyczyny przywołany został przed chwilą legendarny Werter Goethego. Tytułowy pomniejszy przypadek manii wielkości również cierpi z podobnych pobudek, kiedy staje przed największym z wyzwań, jakie czekają w życiu mężczyznę – podbicia serca ukochanej. Tymczasem Zofia, obiekt jego westchnień, nie tylko nic nie wie o tych uczuciach, a jeśli nawet wie, to nie zamierza wyznać tego pierwsza, a ponadto zdążyła już obiecać swoją rękę innemu i zamieszkać w odległym mieście. Ignacy bije się więc z myślami, kotłuje z uczuciami, snuje straceńcze plany popada w niezdrowe ekscytacje, próbuje doprowadzić się do stanu, w którym będzie jednocześnie śmiały i brawurowy, co jest charakterystyczne dla upojenia alkoholowego oraz racjonalny i trzeźwy, by klarownie wyłożyć swoje racje i przekonać do nich ukochaną. Być może problemem jednak okazują się te racje właśnie. Niejednoznaczne, zagmatwane, niemożliwe do zdefiniowania i wyartykułowania.

„Był taki czas, kiedy wiedziałem, co się ze mną dzieje, i czułem, że muszę, że koniecznie, ale przestraszyłem się wtedy, strach we mnie wzbierał większy i większy, że powiem – i skończy się nagle, i już nie będzie dwuznacznych żartów i trącania pod stołem, że kiedy postąpię o krok za daleko, wyznam jej jawnie, co czuję, to ona będzie rozczarowana. Że zawiodę ją tym, iż zabiłem tę niewinną, przyjemną zabawę, że będzie to, jakbym sam siebie przed nią wypatroszył, i zobaczy moje wnętrze, a tam, Feliksie, Klaro, a tam flaki tylko i, za przeproszeniem, gówno.”

Odwieczny ten dylemat, konflikt sacrum z profanum rozgrywa się głównie we wnętrzach artystycznej w klimacie knajpy o szalenie znamiennej nazwie „Pod umówionym jaworem”. Tam wszystko się zaczyna, tam też będzie miało swój finał. Dosyć niejednoznaczny, jakby pozostawiający czytelnikowi możliwość własnej oceny wydarzeń i wyboru słusznego rozwiązania, w zależności od tego, czy trafi na czytelnika rozważnego czy bardziej romantycznego w postrzeganiu siebie i świata. Warto na koniec nadmienić, że rzecz cała bywa też momentami bardzo zabawna i wyraźnie czuć dystans autora do przedstawianych postaci, mimo iż są mu duchowo szalenie bliscy.

„Kroczyli teraz niespiesznie, jak ludzie, którzy mają do dyspozycji cały czas na świecie (choć po prawdzie Ignacy musiał do łazienki) i rozmawiali o mijanych dziełach.”

czwartek, 7 kwietnia 2016

High-Rise - Zatracić się w dekadencji

Gdzie się podziały te piękne dni
Mam wrażenie, że trudno odnaleźć je w pamięci
Kiedyś było tak miło
Kiedyś było tak dobrze
(ABBA, S.O.S.)


„High-Rise” jest ekranizacją powieści J.G.Ballarda „Wieżowiec”, której ducha, mistrzowsko oddali wszyscy twórcy. Amy Jumpa autorka scenariusza, stała współpracowniczka reżysera filmu Bena Wheatley’a, przeczytała prozę Ballarda przez pryzmat osobistych doświadczeń. „Z okresu mojego dzieciństwa w latach 70. w Londynie pamiętam tylko niepokój. Patrzyłam na ten burdel stworzony przez dorosłych i zastanawiałam się, jak to się skończy. Są ludzie, którzy lepiej rozumieją filozoficzne i formalne założenia prozy Ballarda. Ja wiem, jak to jest zgubić się w takim wieżowcu.”

Doktor fizjologii Robert Laing (Tom Hiddleston) wprowadza się do nowoczesnego apartamentowca, szukając anonimowości i ukojenia. Jak sam stwierdza, chciałby w końcu odpocząć.  Jego apartament mieści się dokładnie w połowie monumentalnego betonowego budynku, gdzie znajduje się rodzaj cezury, która dzieli mieszkańców na klasy społeczne. Tradycyjnie na dole uboga klasa pracująca i plebs, wyżej klasa średnia, na szczycie arystokracja, wśród której króluje architekt o jakże wymownym nazwisku Royal (Jeremy Irons).  To nie przypadkowe, że reprezentanci  poszczególnych klas wyglądają i zachowują się typowo dla swoich obozów, mają nawet imiona znaczące niczym w klasycznych dramatach. W opozycji do wspomnianego architekta, który zamieszkuje luksusowy apartament na szczycie wieżowca i niczym demiurg próbuje zawiadywać całym tym architektonicznym przedsięwzięciem, postawiony został najbarwniejszy przedstawiciel niższych pięter - twórca filmów dokumentalnych o nazwisku Wilder (Luke Evans),  idealnie ilustrującym jego dziką, nieokiełznaną naturę. Już pierwsze sekwencje w ewidentnie apokaliptycznym klimacie zwiastują to, co nieuchronne, czyli koniec jaki zawsze wieńczy sztuczne podziały i ludzkie próby zapanowania nad chaosem (kosmosem). Zwycięży natura reprezentowana przez najprostsze instynkty, patriarchalny porządek musi runąć, a na jego gruzach narodzi się kolejna idea, która niczym bańka mydlana najpierw rozbłyśnie feerią kolorów, by nieuchronnie pęknąć z hukiem. Diagnozę, jaką stawiają twórcy tej produkcji, można ująć w krótkich słowach: człowiek nie potrafi uczyć się na swoich błędach i nieustannie dąży do autodestrukcji.

Oglądając hipnotyzujące obrazy Laurie Rose, która fotografowała już kilka wcześniejszych filmów Wheatley’a, można się faktycznie zatracić. Pomaga w tym także obłędna, jak zwykle lekko niepokojąca muzyka Clinta Mansella. Dwa razy możemy też wysłuchać przeróbki sławetnego S.O.S. Abby. Raz towarzyszy nam na przyjęciu u żony architekta w barokowej skrzypcowej aranżacji, gdzie jest tłem dla dekadenckiej imprezy, na której przebrani w stroje z epoki królowej Wiktorii goście pławią się w swoim sosie glamour. Drugi raz w mrocznej triphopowej interpretacji Portishead podkręca klimat rozpadu i dzikiej degrengolady. Właściwie na każdej płaszczyźnie realizacyjnej od zdjęć i muzyki, a na reżyserii i fantastycznym aktorstwie skończywszy dostajemy produkt artstycznie wybitny. Piękny i szokujący, jak chociażby w zjawiskowej wizualnie scenie samobójstwa jednego z bohaterów, który malowniczo rzuca się z balkonu, wieloznaczny i symboliczny. Długo po seansie trzymający wrażliwość widza w kleszczach zachwytu.  Zmuszający także do przemyśleń, pobudzający do dialogu z wizją twórców, do konfrontacji z własnymi doświadczeniami i poglądami na kulturę, psychologię, tego jak organizujemy sobie świat.

Jak wspomniałem wcześniej, wizja kreowana przez Wheatley’a nie jest szczególnie krzepiąca. Pokuszę się jednak o tezę, że serce twórców bije dla porządku, jaki mogłyby zaprowadzić kobiety. W filmie znajdziemy kilka ciekawych figur, od pozornie zwariowanej żony architekta i podstarzałej zmanierowanej aktorki, poprzez zmysłową pannę Melville, inspiratorkę życia towarzyskiego nie tylko klasy średniej, aż po panią Wilder, matkę i żonę sprowadzoną do roli dziecioroba. Widzimy, jak ewoluują, jak dojrzewają do buntu, jak radzą sobie w sytuacjach ekstremalnych, jak się organizują i wspierają, podczas, gdy mężczyźni oddają się bezrozumnej rzezi i orgiom. Aż w końcu niczym mityczne erynie dokonują wyroku na oprawcach, pozostawiając przy życiu tych, którzy „świadczą im najlepsze usługi”. I pewnie mogłyby tak trwać w idealnym matriarchacie, mogłyby stworzyć społeczność, jaką pamiętamy chociażby z „Seksmisji”, niestety jednak rodzą także synów, którzy już od najmłodszych lat zaczynają snuć sny o potędze, wizje, które nieuchronnie doprowadzą kiedyś do katastrofy.

To tylko jedna z kilku intuicji, jakie wywołuje seans „Rise-high” w reżyserii Bena Wheatley’a. To dzieło, którego zwyczajnie nie można przegapić, a później opędzić się odeń i nie chcieć wrócić na dekadencką imprezę między piętrami. Byłbym zapomniał wspomnieć o jeszcze jednym. Jakby nie było, cała ta dzika wizja momentami jest szalenie zabawna, jak przystało na ciętą satyrę w brytyjskim stylu.
****
za możliwość uczestnictwa w przedpremierowym pokazie uprzejmie dziękuję portalowi sztukater.pl


niedziela, 20 marca 2016

Czarodziej Oz

Amos Oz
Dotknij wiatru, dotknij wody

tłumaczenie: Danuta Sękalska
data wydania:10 maja 2011

ISBN: 978-83-75106-88-6

wydawnictwo: Rebis



„Na komódce rzeźbiony afrykański wojownik w barwach wojennych prężył się do wściekłego ataku. Dzień o noc dzikus groził olbrzymią, groteskową męskością przerażonej dziewczynie z płótna Matisse’a. A z góry, dziwnie milczący, spoglądał niedźwiedzi łeb. Szklane ślepia skrzyły się, odbijając światło świec.” 

„Dotknij wiatru, dotknij wody” to klasyczny przypadek soczystej prozy poetyckiej, gdzie każda fraza, każdy epitet skrzy się od znaczeń i brzemienny jest w sensy, które na płaszczyźnie literackiej układają się w subtelną opowieść o splątanych losach kilkorga postaci, a w świadomości czytelnika eksplodują feerią znaczeń i odwołań do tego co sam przeżył i czego doświadczył.
Rzecz cała ma początek w małym polskim miasteczku, gdzie dociera zawierucha drugiej wojny światowej, oraz następującej po niej nowej barbarzyńskiej rzeczywistości. Rozdziela małżeństwo, które przechodzi wyjątkową próbę, by w finale połączyć się w sposób pełny, absolutny. On niczym legendarny żyd, wieczny tułacz, ona przeczołgana przez tryby bolszewickiej rewolucji, piękne duchy, które próbowały zniszczyć nieczułe groteskowe tryby historii. 
Powieść Amosa Oza, to poetycka opowieść o wiecznej miłości, o poszukiwaniu harmonii, o przenikaniu się matematycznych rozważań o nieskończoności z absolutnym, niewyrażalnym pięknem muzyki, sztuki. Wreszcie o rozpaczliwej próbie znalezienia ładu i swojego w nim miejsca pod nieczułym niebem, skąd przez szklane oko obserwuje nas dziki demiurg. A może go wcale nie ma, może nic nie jest zaplanowane, a każdy snuje własną opowieść, czasem krzyżującą się z opowieściami innych, którzy czasem zostawiają ślad bardziej trwały niż fale rozchodzące się po tafli wody.

"Zdyszane oddechy. Milczenie kobiety. Milczenie mężczyzny. Coraz większa przepaść między jej i jego milczeniem. I po chwili znowu potok słów."

Piękna to proza, gęsta od sensów, czysta poezja, idealna do niespiesznej i uważnej lektury.


piątek, 4 marca 2016

Ballada o stracie

Siegfried Lenz
Minuta ciszy.

Przekład: Maria Skalsk
Rok Wydania: 2016
ISBN: 978-83-65223-41-8
Wydawca: Dobra Literatura


Czym jest zwyczajowa „minuta ciszy” nie trzeba chyba nikomu wyjaśniać. Tradycja nakazuje, by uczcić nią pamięć tych, którzy odeszli. To w jaki sposób ją celebrujemy nie jest jednak w żaden sposób zdefiniowane i narzucone. Możemy pogrążyć się podczas tej symbolicznej chwili w nic nieznaczącej zadumie, niekoniecznie związanej z osobą, której rzeczona minuta jest poświęcona albo skupić się na wspominaniu tego, kogo fizycznie nie ma już wśród nas. Można też pozwolić sobie na rodzaj mieszanki obu tych metod i zezwolić myślom na swobodny dryf wokół zdarzeń, które czasem nawet bardzo luźno, ale jednak związane były ze wspomnianym Nieobecnym. Będzie on więc nie tylko obiektem naszych rozmyślań, ale też rodzajem katalizatora do przemyśleń szerszego kalibru. Może być też jednym i drugim, jak w powieści Lenza Siegfrieda zatytułowanej „Minuta ciszy” właśnie.

Tytułowa minuta wybrzmiewa już od pierwszych zdań powieści, a towarzyszy jej końcowy fragment Pasji według św. Mateusza Jana Sebastiana Bacha w wykonaniu chóru szkolnego gimnazjum w małej nadmorskiej nieco odrealnionej miejscowości, której próżno szukać na mapie. Nieobecną owej ceremonii jest nauczycielka angielskiego Stella, narratorem zaś, który odsłoni przed czytelnikiem strumień myśli i uczuć przewalający się niczym fale przyboju przez jego umysł, będzie jeden z jej uczniów Christian.

„Wpatrywałem się w jej twarz, nigdy wcześniej nie doznałem tak przemożnego uczucia straty; przedziwne uczucie, bo przedtem nie uświadamiałem sobie, że mam to, co utraciłem”

Tak, pani Stella Petersem była dla 18-letniego, wchodzącego w okres dojrzałości Christiana, kimś więcej, niż tylko lektorką obcego języka. Była nauczycielką w pełnym tego słowa znaczeniu, przewodniczką nie tylko po świecie literatury, poprzez którą próbowała objaśniać świat, ale także w sferze uczuć. Zawiedzie się jednak ten, kto spodziewał się będzie po tej opowieści kolejnego przyprawionego nutą niezdrowej perwersji utworu o wyświechtanej zakazanej miłości. Wydawałoby się, że to sztampowa historia, opowiedziana jest jednak w sposób tak subtelny, wyważony i perfekcyjnie skonstruowany, że chłonie się ją w niekłamanym zachwycie i napięciu charakterystycznym dla tematów nowych i nieoczywistych.

Ta niewielkich w sumie rozmiarów powiastka, nowela właściwie, bo licząca sobie ledwie sto kilkadziesiąt stron, kumuluje w sobie niesamowicie rozległy diapazon emocji, jakich doświadcza każdy młody wrażliwy człowiek przechodzący emocjonalną i erotyczną inicjację. Kapitalne operowanie niedomówieniami, metaforami i nastrojem zdradza rękę mistrza, bo faktycznie mamy do czynienia z jednym ze współczesnych, „niemieckich klasyków”, 82-letnim, stałym gościem list bestsellerów naszych zachodnich sąsiadów, u nas stosunkowo mało znanym.
A szkoda, bo mało kto potrafi tak opowiadać o wydawałoby się znajomych każdemu sprawach. Mało kto potrafi pokazać złożoność owego niezwykłego stanu, kiedy coś, co właśnie się rodzi, zostaje stłumione w zarodku, ale w jakiś osobliwy sposób nie odchodzi w niepamięć, ale zyskuje wieczne trwanie. Nie do końca przetrawione, nie zużyte, nie mające szansy, by się znudzić i spowszednieć, po wsze czasy idealne. Takie, jakie chciałoby się, by trwało, gdy się zaczyna, gdy snuje się plany i z nadzieją patrzy w przyszłość, gdy chce się zachłannie uciec z drugą osobą na bezludną wyspę, by mieć ją tylko dla siebie, na zawsze.

Ta opowieść długo po skończonej lekturze pozostaje jeszcze w świadomości czytelnika. Każe przyjrzeć się swoim przeżyciom, trafia w to, czego doświadczyć musi każdy z nas – poczucia straty i próby poradzenia sobie z nią. Potrzebne nam są takie minuty ciszy. By poukładać sobie w głowie pewne sprawy, by przeżyć je raz jeszcze, by przeżywać je stale i cieszyć się tym, że nie przemijają, że żyją w nas mimo upływu czasu i dają nadzieję.
„Minuta ciszy” pozostawia czytelnika w osobliwym rozdarciu. Z jednej strony szczerze współczuje bohaterowi, żałuje z nim, że nie dane byłe temu uczuciowi się rozwinąć, że zgasło przedwcześnie, nim dane mu było naprawę eksplodować, z drugiej zazdrości, że nie doświadczył wygasania namiętności, przykrej konfrontacji ideałów z bolesną prozą codzienności. 

Mocna i wyrazista to książka, ale pozostawiająca sporo miejsca czytelnikowi, pełna półcieni i niedopowiedzeń. Piękna, mądra i dobrze napisana.

środa, 2 marca 2016

Modni, interesujący, twórczy




Karolina Sulej
Modni. Od Arkadiusa do Zienia.
Rok Wydania: 2015
ISBN: 978-83-7943-701-6
Wydawca: Świat Książki
 

„Moda to komunikacja, język, sztuka; to nie tylko zbiór ciuchów, które modelki prezentują na wybiegu. Chalayan rozumiał, że moda nie tylko ubiera, lecz także opisuje świat – jego konflikty, pytania. A przy tym tworzone przez Chalayana projekty zawsze były „do noszenia”. Pracując z nim, uświadomiła sobie, że rzemieślnicza perfekcja, to za mało. Zrozumiała, że chce wykorzystywać swoje umiejętności, miłość do mody po to, żeby porozumiewać się lepiej z drugim człowiekiem.” 

Człowiek, o którym mowa powyżej to Hussein Chalayan, brytyjski projektant mody tureckiego pochodzenia, a wspomina o nim Monika Jakubiak,  performerka, artystka, aktywistka, nauczycielka, projektantka, krawcowa, szwaczka, konstruktorka, konsultantka, animatorka kultury i stylistka. Jedna z kilkunastu bohaterów fantastycznej pracy Karoliny Sulej zatytułowanej „Modni. Od Arkadiusa do Zienia”. W życiu bym się nie podejrzewał o zainteresowanie taką tematyką, tym bardziej czuję się w obowiązku dać upust swojemu niekłamanemu zachwytowi dla tej publikacji. Zarówno jej temat, jak i niektórzy bohaterowie (okazuje się, że kojarzyłem zaledwie kilkoro z nich), funkcjonowali wcześniej w mojej świadomości, jako mało interesujący, emocjonalnie i intelektualnie ubogi świat celebrities. Okazało się, że jest zgoła inaczej. Że za całym tym blaskiem, „glamurem”, błyskiem fleszy i pozami na ściankach, kryje się szalenie bogate emocjonalnie i artystycznie uniwersum stworzone przez niebanalnie uzdolnione i wrażliwe jednostki. Większość ze sportretowanych przez autorkę postaci, to osoby pochodzące z małych miasteczek bądź krajów nie kojarzących się z modą i awangardową sztuką, które dzięki swojej wyjątkowości, determinacji i wierze w swój talent i odmienność, osiągały szczyty, o jakich wcześniej bały się nawet marzyć. Wiele z tych ścieżek było podobnych do siebie, na tyle jednak odmiennych, że każdą z nich czyta się porównywalnym zainteresowanie.

Sulej stworzyła kapitalne portrety projektantów, zszywając je niejako z ogólnie znanych faktów z ich życiorysów, ze wspomnień znajomych i współpracowników, wreszcie z bardzo osobistych z nimi rozmów. A jest Karolina Sulej znakomitą rozmówczynią, od lat parającą się dziennikarstwem, kiedyś stylistka, dziś, jak głosi notatka na skrzydełku książki, zajmuje się antropologią mody.  I trzeba przyznać, że zajmu się kapitalnie, wyjątkowo wnikliwie i fachowo, nie zatracając przy tym lekkości pióra charakterystycznego dla blogowej felietonistyki. Kreśli soczyste, dynamiczne portrety, inspirując do dodatkowych własnych poszukiwań i drążenia tematów jakie podrzucali jej rozmówcy, a przy tym przedstawia spory kawał historii rodzimej mody od czasów transformacji ustrojowej aż do dzisiaj, a nawet dalej, kończy bowiem swój przegląd fascynujących indywiduów kilkoma szkicowymi sylwetkami najmłodszego pokolenia polskich artystów wchodzących w świat wielkiej twórczej mody.  Prócz takich tuzów i stałych  bywalców łamów kolorowej prasy jak Zień, Minge, Ossoliński, Baczyńska czy Paprocki i Brzozowski na kartach „Modnych” pojawia się też grono mniej bądź wcale nie znanych laikom postaci o nieprzeciętnych talentach i niesamowicie interesujących życiorysach. Sulej nie stawia im jednak pomników, nie kreuje na niedostępnych bożków, nie próbuje kreślić laurek czy panegiryków. Konfrontuje ich dokonania ze zwyczajnymi ludzkimi przypadłościami, z którymi stale muszą się borykać, a nieczęsto są to tematy, które wloką się za nimi od czasów dzieciństwa. O jej klasie świadczy niezbicie to, jak bardzo otwierają się przed nią jej rozmówcy i jak bardzo potrafi być taktowna w opowiadaniu o ich potknięciach i słabościach.

Z całym przekonaniem można więc pracę tę polecić każdemu, kto poszukuje tekstów o niebanalnych interesujących postaciach, o artystach przekraczających granice i wytyczających nowe ścieżki, o polskich twórcach, którzy podbijają zagraniczne rynki nie tylko swoją fantazją, ale też wyjątkową fachowością i profesjonalizmem.

piątek, 19 lutego 2016

Spuchnięta czytanka


Anna Ficner-Ogonowska
Czas pokaże

Rok Wydania: 2015
ISBN: 978-83-240-3492-5
Wydawca: Znak

 
Gdyby tę ponad 700-stronicową cegłę zawinąć w tetrową pieluchę i mocno wycisnąć, otrzymalibyśmy to, czym jest ona w istocie, czyli skromną nowelkę, z papierowymi postaciami i wątłą fabułką imitującą poetykę tasiemcowych seriali. Ja może nie jestem stosownym targetem, dla takich czytanek i omijam zazwyczaj szerokim łukiem regały z tego typu ckliwymi wydawnictwami, których autorkami są bibliotekarki, panie weterynarz czy ekspedientki, słowem grafomanki, ale na boga, powinny być chyba jakieś granice wydawniczej przyzwoitości. Wydał to Znak, założyłem więc, że będzie to coś w stylu Grocholi, która, pamiętam, była nawet zabawna. Tymczasem dostałem męczącego gniota, czytankę z rozwleczoną do granic wytrzymałości narracją, nawet nie wydumaną, ale zwyczajnie skleconą byle jak na bazie wyświechtanych klisz.

Oto bowiem główna bohaterka, studentka psychologii, udzielająca się charytatywnie w szpitalu dziecięcym, najpierw próbuje obrzydzić przyjaciółce czterdziestoletniego lekarza, w którym ta się kocha, by potem samemu ulec jego urokowi.  Problemem okaże się nieprzyzwoita różnica wieku, dodatkowo wybranek serca jest rozwodnikiem i o zgrozo ma córkę, o czym dowiemy się oczywiście po serii niby to dramatycznych nieporozumień rozwleczonych do niezdrowych rozmiarów, do tego dochodzi koleżeńska lojalność i toksyczna matka. I dwie ciotki, jednak jędza, druga przesłodzona niczym dobra wróżka z Kopciuszka. Główna bohaterka zresztą nieudolnie stylizowana jest na tej klasycznej postaci. Ale niech już będzie, nie pierwsza to i pewnie nie ostatnia ramotka wykorzystująca znane toposy i klasyczne figury. To, co boli najbardziej, co sprawiało wręcz fizyczny dyskomfort podczas lektury, to wspomniana na wstępie forma. Koszmarne dłużyzny, niepotrzebnie rozciągane dialogi, jakby żywce przepisane z pogaduszek zasłyszanych w tramwaju, mozolnie zdążające do pointy, oczywistej naturalnie. Niby mające być dowcipne, szalenie jednak drętwe, niby to wnikliwe, a w istocie infantylnie poprawne. O monologach wewnętrznych głównej bohaterki nie będę się rozwodzić, by nie pastwić się bardziej niż jest to konieczne. Bełkotliwe to, nudne i egzaltowane niczym pamiętnik gimnazjalistki, która właśnie odkryła twórczość Coelho i płacze po każdym odcinku B jak Badziewie. 

Kolejna rzecz to rysunki postaci. Autorka nie może z jakichś osobliwych względów nakreślić ich raz a porządnie, musi co kilkadziesiąt stron przypominać czytelnikowi, że ciotka Klara to irytująca i zrzędliwa starucha, a matka to apodyktyczna i nadopiekuńcza matrona. Przecież to do niczego nie prowadzi, gdyby chociaż to było w jakiś sposób zabawne, ale gdzie tam. Mamy kilkanaście razy powtórzone te same sekwencje. Ciotka narzeka i obżera się domowymi wypiekami, matka goni córkę do obowiązków i utyskuje na każdy objaw jej samodzielności. A kiedy już wydaje się, że w tym przynudzaniu była metoda, że zaraz czeka nas jakaś wolta, że wyjawiona zostanie tradycyjna rodzinna tajemnica, bo przecież wiadomo, że każda szanująca się rodzina powinna takową posiadać, dostajemy tak tanie wyjaśnienie, że doprawdy aż brak słów. 

Zresztą każdy z fabularnych pomysłów Ficner-Ogonowaskiej jest równie tani i cienki niczym botwinka matki głównej bohaterki. Pierwszy z brzegu. Oto po upojnej nocy z pociągającym doktorem, on musi jechać na dyżur do szpitala, ona wraca w skowronkach do domu. Kiedy następnie dzwoni do niego, słyszy jego zmęczony (przypomnijmy, że człowiek był po pewnie niezbyt sielankowym dyżurze) i oficjalny głos w słuchawce, rozłącza się i przechodzi załamanie. Tak, dokładnie. Kilka dni nie wychodzi z łóżka, płacze, złorzeczy, tarza się w pościeli, przegania gości. Potem oczywiście wszystko się wyjaśnienie, a następnie pojawia się kolejne nieporozumienie, związanie z wątpliwym statusem matrymonialnym absztyfikanta, wreszcie na scenę wchodzi kilkuletnia córeczka. Oczywiście jest słodka, niczym kotek, którego dostaje od nowej cioci, koleżanki tatusia i pozornie nierozwiązywalne sprawy zaczynają wchodzić mozolnie (kilkadziesiąt kolejnych stron) w klimaty sielankowe. Nie wiem, czy autorka korzystała z jakichś cudownych przepisów na wciągającą fabułę, wiem natomiast, że żaden z tych konceptów nie zagrał. Nie miał szans, biedaczek, gdyż wątłej był postury i rozmył się w morzu zbędnych przymiotników i kaskadach niepotrzebnych zdań. 
Nie zdradzę też chyba jakiejś wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że tytułowy czas faktycznie pokazał, że szkoda go było na tę wątpliwej jakości gargantuiczną czytankę o bzdetach.