poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Pożegnania w Afryce



Pod osłoną nieba
Paul Bowles

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Data wydania: 2010-08-17

Historia opowiedziana przez Bowlesa wydaje się być stosunkowo prosta w swej fabularnej warstwie. Oto trójka amerykanów udaje się w podróż do Afryki, z której nie wszystkim z nich uda się powrócić. Będzie to bardziej podróż w głąb siebie, gdzie mijane miejsca są jedynie tłem, męczącą, lepką i groźną dekoracją. Sam koncept jest bardzo w duchu beat generation, przywołuje sławetną ucieczkę na pustynię lidera The Doors w poszukiwaniu huxlejowskich drzwi percepcji. Bohaterowie Bowlesa, zwłaszcza małżeńska para Kit i Port, sprawiają wrażenie jakby szukali odpowiedzi na pytania, których boją się nie tylko wyartykułować, ale nawet sformułować. Ich chaotyczne poczynania, decyzje podejmowane pod natchnieniem chwili, rozpaczliwa szamotanina z sobą i otoczeniem zdradzają brak jakiegokolwiek azymutu czy planu, a głównym bodźcem zdaje się być lęk. Paraliżujący lęk przed samym sobą, przed bliskością, przed śmiercią wreszcie , której figurę odnajdujemy w tytułowym niebie. „Sięgnij dalej, przebij delikatne płótno osłony nieba, udaj się na spoczynek”. W rozmowach czy introspekcjach bohaterów wielokrotnie przewija się motyw kosmicznej pustki czy upiornych trzewi wielkiej grozy czającej się za kopułą nieboskłonu, czekającej tylko, by nas wchłonąć, pieczętując tym samym bezsens ziemskiej szamotaniny. „Pod osłoną nieba” nie jest więc lekturą należącą do najprzyjemniejszych w odbiorze, w rodzaju tych, po które zwykliśmy sięgać przed wycieczką w ciepłe kraje, w poszukiwaniu inspiracji. Jest jednak książką świetnie napisaną, wymagającą i momentami okrutną, ale z pewnością potrafiącą zadowolić doświadczonego czytelnika. Doświadczonego życiowo ma się rozumieć. Młody, naiwny czytelnik pewnie odłoży ją ze wstrętem być może już po kliku dziesięciu stronach, może dobrnie do końca i zaduma się nad niezrozumiałymi dlań decyzjami i pozornie pokrętnymi relacjami. Być może jednak po latach sięgnie po tę powieść ponownie i wejdzie z nią w bliższy dialog, konfrontując swoje doświadczenia z przeżyciami bohaterów Paula Bowlesa. Może tkwił będzie akurat w kilkuletnim związku, powoli wypalającym się, dryfującym w poszukiwaniu nowego zdefiniowania. A może zwyczajnie będzie potrzebował zanurzyć się w gęstej dojrzałej narracji brzemiennej w niewyczerpane zdawałoby się sensy i inspiracje. 

Przy okazji przywołania „Pod osłona nieba” i jej percepcji, nie można zapomnieć o kapitalnej ekranizacji Bertolucciego z mistrzowskimi kreacjami Malkovicha i Winger oraz zjawiskowymi zdjęciami Storaro. Tak jak nie jestem entuzjastą ekranizacji wielkiej literatury, tak w tym przypadku muszę przyznać, że udała się rzecz niebywała i włoski mistrz oddał perfekcyjnie intuicję i ducha bijące z dzieła Bowlesa. Sam autor zresztą pojawia się w filmie w charakterze narratora, obserwującego swoich bohaterów znad stolika w zapyziałej portowej knajpce. Pamiętam swoją niechęć do tego filmu, gdy zobaczyłem go jako kilkunastolatek. Teraz po latach przypomniany wraz z lekturą książki nabrał zupełnie innego sensu i prawdziwego blasku. „Ponieważ nie znamy dnia swojej śmierci, traktujemy życie jak niewyczerpane źródło. A przecież wszystko zdarza się tylko określoną i to niewielką, liczbę razy. Jak często przypomnisz sobie jeszcze popołudnie z dzieciństwa - to, które tkwi w tobie tak głęboko, że nie wyobrażasz sobie bez niego życia? Może cztery, pięć razy Może nawet mniej... A jednak życie wydaje się niewyczerpane.”

wtorek, 5 sierpnia 2014

Kariera profilera



Sprawa Niny Frank
Katarzyna Bonda
Wydawnictwo: Videograf II
Data premiery: 2007-11-09


Pochłaniacz
Katarzyna Bonda
Wydawnictwo: MUZA S.A.
Data premiery: 2014-05-21



Kryminały czytuję, choć jakimś maniakalnym ich entuzjastą nie jestem i nigdy szczególnie nie kręciły mnie zagadki w rodzaju „kto zabił”. Jeśli jednak już pojawiał się trup, czy to w literaturze, czy na ekranie, nie miałem oczywiście nic przeciwko, pod warunkiem, że zaserwowano mi go na przystawkę, a z ciekawej, niejednoznacznej historii czyniono dane główne. Pewnie więc dlatego szczególne upodobanie znalazłem w lekturze dwóch (na razie, co muszę podkreślić) powieści Katarzyny Bondy, które dane mi było przeczytać. W oczekiwaniu na zamówioną w internetowym sklepie najnowszą książkę Bondy, sięgnąłem na półkę po jej debiut, wydaną w 2006 „Sprawę Niny Frank.” Wybornie było odświeżyć sobie tę kapitalną i unikatową rzecz. Nie jest to bowiem, jak można mniemać, typowy kryminał. Nie o pogoń za zbrodniarzem tu jedynie idzie, ale o poszukiwanie siebie. Kiedy w prowincjonalnym miasteczku ginie w brutalny sposób znana ze srebrnego ekranu aktoreczka, do scenę wchodzi Hubert Meyer. Niczym Agent Cooper próbuje rozwikłać zagadkę śmierci i życia mielnickiej Laury Palmer. Teraz, gdy raz jeszcze zanurzyłem się w gęstej, głęboko osadzonej w rzeczywistości, naznaczonej jednak nutką mistycyzmu, narracji Bondy, skojarzenia z Twin Peaks, które gdzieś tam kołatały mi się z tyłu głowy, gdy próbowałem przypomnieć sobie wrażenia z pierwszej lektury „Sprawy”, powróciły i umocniły się nawet. Być może „Pochłaniacz”, najnowsza książka z profilerem w roli głównej, wzmógł to wrażenie. Dzieło Lyncha ma bowiem tę natrętną nieoczywistość, nieprzystawalność do schematu i kanonu, jak owe dwie książki Katarzyny Bondy. „Pochłaniaczowi” bliżej do literatury obyczajowej, niż do klasycznego kryminału, a może właśnie tak powinno pisać się kanoniczne powieści z trupem w tle? Rzecz do oceny dla znawców i sympatyków gatunku. Faktem jest, że ta historia wciąga i momentami przeraża nawet, dzięki temu, że dzieje się między zwykłymi ludźmi. Z krwi i kości, żądnych sławy, pieniędzy, mściwych, pamiętliwych, ale też  nieoczywistych i trudnych do sklasyfikowania. To nie są topornie naszkicowane typy osobowościowe snujące się po protezach rzeczywistości jakie zapełniają karty czytanek pseudopisarek celebrytek. Jeśli zatem tak jak ja omijasz szerokim łukiem regały z nowościami w sieciowych księgarniach, zazwyczaj oblepionych wypocinami i tanią filozofią wojowniczek światła znad rozlewiska czy innej chatki pod chabrami, nie pozwól sobie na zignorowanie twórczości Katarzyny Bondy. Twórczości tej blisko do skandynawskich ponuraków w prochowcach ociekających krwią, można ją też z powodzeniem postawić na półce z dobrą obyczajową literaturą współczesną z zacięciem reportażowym. Ta wspomniana skandynawska bliskość gatunkowa objawia się głównie w poszukiwaniu źródeł bieżących niegodziwości bohaterów w odmętach przeszłości. Ich młodość przypadła na ciekawe wczesne lata 90’ w naszym przechodzącym burzliwy proces transformacji ustrojowej i obyczajowej kraju. Dostajemy ciekawie zarysowany proces tworzenia się grup przestępczych na wybrzeżu i efekty ich działalności obecnie, jak chociażby wątek zbójeckiej instytucji para-bankowej do złudzenia przypominającej niesławny Amber Gold. Nade wszystko jednak błyszczy w „Pochłaniaczu” profilerka o wdzięcznym imieniu Sasza i z równie pokręconym życiorysem, jak jej kolega po fachu z debiutu Bondy. Bez trudu można wyobrazić sobie jak bardzo będzie iskrzyć w sytuacji, gdy do klasycznej polskiej ekipy policyjnych sfrustrowanych wyjadaczy dokooptujemy specjalistę posługującego się przede wszystkim intelektem i znajomością psychologii, który na bazie śladów pozostawionych na miejscu zbrodni będzie w stanie stworzyć przekonujący profil psychologiczny zbrodniarza. Tak było przy sprawie Niny Frank, tak jest i w sprawie dziwnego zabójstwa w szemranym klubie muzycznym. Przyjemność z obcowania z twórczością Bondy jest tym większa, że chociaż znajdujemy spełnienie w finale „Pochłaniacza”, cieszy nas przede wszystkim samo delektowania się narracją tej skrupulatnie zbudowanej historii, rzuconej na tło wykreowane z reporterskim wręcz zacięciem. Co także ważne, możemy już ostrzyć zęby na kolejne, rozpisane w sumie na cztery tomy, perypetie rudej profilerki.

wtorek, 22 lipca 2014

obrazki z Nebraski, wspominki z Ohio


Obrazki z Nebraski 
Grażyna Trela 
Wydawnictwo: Prószyński S-ka
Data wydania: 2011-09-27 



„A pamiętasz, jak na górce za blokami, robiliśmy ustawki z pegeerowcami i naparzaliśmy się kolbami kukurydzy i łodygami słoneczników, a potem urządzaliśmy wyścig pokoju w kapsle, po trasie wymalowanej na chodnikach kredą zdobytą na placu budowy nowej szkoły?” Tego typu wspominki towarzyszą praktycznie każdemu spotkaniu z przyjaciółmi z lat szkolnych z przełomu lat 70 i 80. Lektura „Obrazków z Nebraski” Grażyny Treli była dla mnie właśnie rodzajem takiego spotkania, wymianą wspomnień o wydarzeniach z nieco już wyblakłej, trochę dziś mitologizowanej krainy dzieciństwa w siermiężnym okresie zwanym PRL-em. Wiele z tych wspomnień się rymowało, wiele, choć pozornie podobnych, przedstawionych zostało z nieco innej perspektywy. Co jednak najważniejsze, sporo z epizodów, jakie przywołuje Trela na kartach powieści, udało się podczas lektury przywołać z wydawałoby się zasypanych bezpowrotnie ciemnych piwnic umysłu. Tytułowe obrazki to bowiem seria flashbacków, przebłysków pamięci wywołanych porządkowaniem starych szpargałów. Każdy z nas doświadczył pewnie tego rodzaju iluminacji natrafiając przypadkiem na swój pamiętnik ze szkoły podstawowej, jakiś liścik miłosny, naiwnie wzruszający, fotografię czy pamiątkę z klasowej wycieczki. Trela z tych przebłysków wysnuwa opowieść o ważnym nie tylko dla niej roku 1969. Dla całej ludzkości był to bowiem rok, gdy pierwszy człowiek stanął na księżycu, dla Treli i jej rówieśników składał się on z małych być może kroczków, lecz z ich perspektywy ważnych, bo w większości pierwszych i w skutki brzemiennych. Wyobrażam sobie jak surrealistycznie mogą brzmieć opisy zajęć młodych ludzi spędzających dzieciństwo w Polsce Ludowej czytane przez młodzież w XXI wieku. Tak moi mili, wtedy naszym playstation był trzepak i kępa krzaków za blokiem czy murek śmietnika, a portalem społecznościowym ławka w parku, bądź klepisko za szkołą, gdzie odgrywaliśmy nasze mundiale i igrzyska. W telewizji, nierzadko czarno białej jeszcze, były tylko dwa programy, a zabawki robiło się samemu, często z inspiracji nieodżałowanego Adama Słodowego, który uczył jak z gumki recepturki, listewki i dwóch gwoździ stworzyć maszynę latającą lub karabin maszynowy. Był to oczywiście także czas pustek na sklepowych półkach, kolejek po byle papier toaletowy, politycznej indoktrynacji w szkole i znienawidzonych granatowych mundurków z białymi kołnierzykami. W „Obrazkach” Treli znajdziemy te wszystkie emocje, w tym także zaszytą w tytule tęsknotę za wielkim światem. Owa Nabraska wzięła się stąd, że właśnie stamtąd jeden z kolegów małej Graży dostał paczkę, a w niej błękitny przedmiot pożądania czyli klasyczne dżinsy. Z tej właśnie tęsknoty wzięło nazwę osiedle na którym mieszkała autorka. Nie inaczej było w moim przypadku. Osiedle o prozaicznej nazwie „Przyjaźń” (w domyśle polsko-radziecka) przechrzciliśmy na dumnie brzmiące Ohio, w kontrze do sąsiedniego, zwanego Manhattanem (przez kilka stojących na nim wieżowców). Podobnie też jak u Treli zdarzały się nam drobne utarczki, zwłaszcza, gdy chłopcy z Manhattanu odwiedzali w naszym mniemaniu nasze dziewczyny.  Szalenie miło było przypomnieć sobie to wszystko, znajdując potwierdzenia swoich doświadczeń w historiach opisanych w „Obrazkach”. Niesamowite, jak bardzo podobne były to doświadczenia, mimo iż pochodzimy z różnych części kraju. Oczywiście pojawiło się też kilka epizodów, które mnie zaskoczyły, które pamiętałem inaczej albo których zwyczajnie nie doświadczyłem. Na przykład mimo bliskości gospodarstw rolnych (tzw. PGR-ów – stąd dzieciaki stamtąd nazwane przez nas blokorzy pegeerowcami) nie miałem okazji zapolować na kurę za pomocą wędki (Trela dość dokładnie zdradza technikę takiego polowania), nie ekscytowałem się też aż tak bardzo jak autorka sokiem z saturatora. Pamiętam też…cóż, wiele jest tego, nawet więcej niż można by się spodziewać. Pozostaje mi podziękować Grażynie Treli za tych kilka obrazków, które stały się katalizatorem dla moich flashbacków z krainy, gdzie „po cukierka szło się do Gierka”.

niedziela, 13 lipca 2014

Kochanica Schweinsteigera



Angela Merkel. Cesarzowa Europy
Arkadiusz Stempin
Wydawnictwo: Agora
Data wydania: 2014-02-14


Kilka dni temu na brazylijskim mundialu niemiecka reprezentacja w piłkę kopaną zdemolowała 4:0 Portugalczyków. Dokładnie tak jak przed czterema laty w RPA rozprawili się z Argentyną. „Maradona, ta wciśnięta w garnitur mielona kiełbasa, ten toczący się i nafaszerowany kokainą argentyński Castro, rozpieszcza jedynie swoich piłkarzy! Pojęcia nie mają, co to jest dyscyplina i bat!”. Czy również tym razem reprezentację Niemiec uskrzydlała myśl, że kibicuje im najpotężniejsza w tej chwili kobieta w Europie? „I powiedz trenerowi Lowowi i jego asystentowi, żeby na mecze znowu zakładali jasnoniebieską górę od dresu! (Czy ta dwójka razem robi shopping?) Te ciemne, dziergane na drutach sweterki w stylu starego Helmuta Kohla, jakie mieli na sobie podczas meczu z Serbią…mają już ich nigdy nie pokazywać!”. Ten fragment (podobnie jak wcześniejszy) sfingowanej intymnej korespondencji między panią kanclerz, a piłkarzem Schweinsteigerem ułożonej przez berlińskiego dramatopisarza Moritza Rinke znaleźć możemy w kapitalnej monografii Angeli Merkel wydanej właśnie przez Agorę. Dr Arkadiusz Stempin, historyk i politolog, w wyjątkowo lekkim i przystępnym stylu skreślił portret kobiety, której nazwisko z pewnością znane jest każdemu mieszkańcowi Unii Europejskiej i budzi skrajne opinie. Przy wspomnianej lekkości pracy tej nie sposób odmówić fachowości, bogatej bibliografii, naukowej dociekliwości i próby obiektywnego pochylenia się nad tą ciekawą osobowością w kontekście zmian jakie zaszły w Europie po zakończeniu II Wojny Światowej i które dzieją się także dziś. Autor wprowadza nas w temat wizytą pani kanclerz w sparaliżowanej planem ratunkowym Grecji, która otarła się o bankructwo, kończy w momencie gdy jesienią 2013 roku rozpoczyna trzecią kadencję kanclerskich rządów jako niekwestionowana cesarzowa Europy. Dostajemy bardzo wnikliwe i obiektywne studium politycznej kariery pani kanclerz oraz próbę zrozumienia jej fenomenu. Nieudaną naturalnie, ponieważ zbyt złożoną, by wtłoczyć ją w jakiekolwiek ramy. Zazwyczaj wiele odpowiedzi znaleźć można we wczesnym dzieciństwie. Dane jest więc nam zagłębić się w młodzieńczych latach córki protestanckiego pastora, w klimatach niemal jak z filmu „Biała wstążka” Michaela Haneke. Zasmakujemy też w atmosferze żywcem wziętej z „Życia na podsłuchu” Floriana Henkela, przy okazji poznawania czasów studenckich młodej Merkel, przeżyjemy też upadek muru berlińskiego z perspektywy dziewczyny tęskniącej do pysznych jogurtów niedostępnych po wschodniej stronie i zastanowimy się skąd u tak ukształtowanej osoby chęć, by zaistnieć w bezwzględnym, zmaskulinizowanym świecie polityki. Przede wszystkim jednak poznamy niesamowicie skuteczną przywódczynię, lidera, mistrzynię między personalnych gier, nie bez przyczyny zwaną czarną wdową. Lekturze „Cesarzowej Europy” towarzyszy także refleksja na temat roli kobiet w polityce i aż trudno nie wysunąć tezy, że przewaga pozornie tylko słabszej płci w tym właśnie aspekcie życia społecznego wyszłaby większości narodom na zdrowie. Chciałoby się teraz zakończyć pointą, iż Angela Merkel jest jak piłkarska drużyna narodowa Niemiec. Szalenie skuteczna, choć mało widowiskowa. Na trwającym właśnie mundialu w Brazyli, kopacze pod dyrekcją trenera Lowa pokazali futbol nie tylko zabójczo skutecznie, ale bardziej nawet finezyjny i efektowny niż kadra gospodarzy (Zwłaszcza w meczu, gdy zmasakrowali ich 7:1). Z Merkel jest podobnie, pozornie tylko zdawać się może bezbarwna i po niemiecku przewidywalna. Okazuje się, że potrafi być intrygująca i efektowna, w zupełnie jednak inny sposób niż pajac Berlusconi czy pozer Sarkozy. Kapitalna książka i świetny przewodnik po współczesnej scenie politycznej kulejącej i poobijanej przez kryzys Europy.

sobota, 10 maja 2014

Honor
Elif Shafak

Wydawnictwo Literackie
Data wydania: wrzesień 2013


Zadziwiająca to powieść. Brak w niej negatywnych bohaterów, a mimo to czasem aż iskrzy w relacjach między postaciami, których losy będziemy mogli poznać od przysłowiowej podszewki. Nie ma praktycznie ani jednego klasycznie rozumianego czarnego charakteru. Przynajmniej jeśli chodzi o bohaterów, nawet tych epizodycznych. Złe, czy raczej kierujące na złą drogę, będące przyczynkiem do zachowań powodujących ból i cierpienie są specyficznie rozumiane pojęcia, kodeksy, które z założenia mają wspierać poprawne i zgodne funkcjonowanie gatunku ludzkiego, a w praktyce często odnoszą odwroty skutek. Rzecz pod tytułem „Honor” wstrząsa, niepokoi, wzburza, budzi sprzeciw, zaprasza do konfrontacji z naszym wychowaniem, przekonaniami, systemem wartości i kodeksem zachowań, z tym wszystkim, co wydaj się nam naturalne i uniwersalne. Ma wszystko to, co powoduje, że opowieść wzbudza emocje. Na płaszczyźnie fabularnej śledzimy losy kilku pokoleń tureckich imigrantów na wyspach brytyjskich. Kurdyjskich właściwie, wychowanych i ukształtowanych przez muzułmańskie wartości, ortodoksyjne i surowe, których celem jest bycie zestawem drogowskazów w zepsutym do cna, chaotycznym i pozbawionym sensu świecie nastawionym na konsumpcję, rozpasanie i brak transcendencji reprezentowanym przez cywilizację zachodu. Już niejako z definicji sytuacja ta pachnie konfliktem i konflikt taki dostajemy. Sugeruje go już sam tytuł, budzący uzasadnione skojarzenia z jeszcze innymi wysokimi pojęciami jak Bóg i Ojczyzna. Nie ma siły, by ta trójca nie wzbudzała emocji, nie rozgrzewała i burzyła krwi, nie napędzała wreszcie do działań. Problem jednak z każdym tego typu pojęciem, jest jego zdefiniowanie i osadzenie go we właściwym kontekście. W „Honorze” konfrontują się z nimi zwykli, cudownie narysowani przez Elif Shafak bohaterowie. Autorka rezygnuje z linearnej fabuły, miesza czasy, żongluje historiami kilkunastu postaci, tka swą opowieść pozornie chaotycznie, z wydawałoby się nie pasujących do siebie kawałków. Im bliżej końca jednak, tym bardziej obraz jaki wyłania się spod jej pióra staje się klarowny, zrozumiały i zupełnie inny, niż pierwotnie zdawał się być. To z pewnością jedna z cech dobrej literatury: subtelnie zwodzić czytelnika, podrzucać mu kliszę, by następnie, poprzez powolne, precyzyjne odkrywanie kolejnych niuansów, pokazać cały prawdziwy obraz. Prawdziwy w swej niejednoznaczności i nieprzewidywalności. 

czwartek, 14 listopada 2013

Powieść matrioszka

Pory Roku
Anna Borisowa aka. Boris Akunin

Wydawnictwo: Znak
Data wydania: 2013-06-06



Mimo, iż nazwisko Akunin, nie jest mi obce, jakoś nie po drodze mi było dotychczas z jego twórczością. Może dlatego, że szczególnie nie kręcą mnie pisarze, którzy są akurat trendy, to samo tyczy mody na kryminały czy retro, lub o zgrozo, dwa w jednym. Po „Pory roku” sięgnąłem, nie pamiętam już z jakiej przyczyny, intrygujące jednak wydało mi się rozpoczęcie znajomości z twórcą, od rzeczy, którą postanowił wydać pod pseudonimem. A rzecz jest zjawiskowa. Epicka, bardzo rosyjska w duchu i klimacie, gdy trzeba brutalnie szczera i prostolinijna, innym razem niemal łzawa i rzewna. Zaczyna się kameralnie, gdzieś na francuskiej prowincji,   w luksusowym domu spokojnej starości dla zasłużonych działaczy, czy zwyczajnie majętnych Rosjan.  Znajdziemy tam pysznie odmalowane postaci, niby u schyłku swej egzystencji, ale wciąż wykazujące zaskakującą witalność, jedni ciała, inni umysłu. Rzecz cała jest zresztą także eposem na cześć tej najbardziej tajemniczej części naszego ciała, tkwiącej w czaszce, często płatającej figle, ale potraktowanej z uwagą i znawstwem dającej się czasem okiełznać. Pojawia się też motyw znany tym, którzy zetknęli się z autobiografią Jean-Dominique Bauby „Skafander i motyl”, napisaną, a właściwie wymruganą jedną powieką. Motyw ten znajdzie swoją dramatyczną kulminację w finale historii, wcześniej dane nam będzie zajrzeć na karty książki – pamiętnika, jakie odsłoni przed nami mózg stuletniej, uwięzionej w „skafandrze” bohaterki. Dane nam będzie doświadczyć szaleńczych namiętności, duchowych rad ślepych mędrców, ironii i przewrotności losów ludzkich, a wszystko to na tle najbardziej doniosłych i często wyniszczających epizodów z historii ubiegłego, XX-ego wieku.  Wyniszczających fizycznie i psychicznie, ale nie łamiących ducha, którego tryumf, przyjdzie nam świętować nie raz podczas lektury.  Kiedy zaś ją skończymy, pozostawi nas ona w niepokojącym zawieszeniu, jak w sytuacji, gdy padło zbyt wiele pytań odnośnie problemów, którym mogliśmy sobie nawet nie uświadamiać. Optymiści, dopiszą sobie szczęśliwe zakończenie, gdzie sprawiedliwość i dobro święcą długo wyczekiwane, ale jednak zwycięstwo. Sceptycy i malkontenci, znajdą w finale potwierdzenie swoich opinii o ironii losu, o złośliwym chichocie stwórcy, panu marionetek. To sztuka, tak opowiedzieć wielowątkową historię, by zadowolić każdego, no, może z wyjątkiem tych, którzy oczekują  jasnej i prostej pointy, którzy nad refleksję przedkładają schemat, sztampę i czułostkowe wydmuszki.