piątek, 19 września 2014

Dziadek bestia

Amon. Mój dziadek by mnie zastrzelił
Jennifer Teege, Nikola Sellmair
Wydawnictwo: Prószyński Media
Data wydania: 2014-02-26



Poznajcie Jennifer, sympatyczną czarnoskórą dziewczynę wychowaną przez przybranych niemieckich rodziców, która zanim założyła swoją rodzinę i przybrała nazwisko Teege, podróżowała po świecie, goniona nieuświadomionymi lękami i poczuciem wykorzenienia. Podczas pobytu w Izraelu, gdzie studiowała i żyła przez kilka lat, ogląda w telewizji „Listę Schindlera”. Film, owszem, robi na niej wrażenie, ale samo zakończenie wydaje jej się zbyt hollywoodzkie. Najbardziej oczywiście zapada jej w pamięć scena, która każdemu, kto widział dzieło Spielberga na zawsze pozostanie wryta w duszę. Oto komendant obozu koncentracyjnego w podkrakowskim Płaszowie, grany przez demonicznego Ralpha Fiennesa w ramach porannej gimnastyki strzela do więźniów z balkonu swojej luksusowej willi. To Amon Goeth, tytułowy dziadek Jennifer, o czym dziewczyna dowie się parę lat później. 

Ów moment, kiedy jej życie zostanie wywrócone na nice i rozsypie się na drobne kawałki, można określić bardzo dokładnie. Wszystko zaczęło się od zwyczajnej wizyty w bibliotece miejskiej i zabrzmiało niczym historia zaczerpnięta z kart powieści Zafona. W „Cieniu wiatru” dziesięcioletni chłopiec zostaje zaprowadzony przez ojca do tajemniczego labiryntu będącego w istocie nieprzebraną biblioteką, zwaną Cmentarzem Zapomnianych Książek. Mały Daniel ma wybrać jedną dla siebie. Ci, którzy czytali, pamiętają ten niesamowity moment, gdy chłopiec natrafia na dzieło, które, wydawać by się mogło, czekało właśnie na niego. Dokładnie to samo dotknęło Jennifer, kiedy bezwiednie przeglądała grzbiety ksiąg w dziale psychologicznym i zaintrygowana jednym sięgnęła po rzecz, na okładce której znajdowała się twarz kobiety dziwnie jej znajomej. Patrzyła na twarz swojej biologicznej matki Moniki Goeth, córki nazistowskiego zbrodniarza. Zaczęła czytać i runęła w otchłań. W przerażającą historię swojej rodziny, której nigdy nie było jej dane naprawdę poznać. 

„Jestem wnuczką Amona Goetha, oprawcy, który pozbawił życia tysiące osób i mnie – z moją ciemną barwą skóry – z pewnością też by zastrzelił.”
 


Na kartach książki „Amon. Mój dziadek by mnie zabił” śledzimy wraz z Jennifer losy trzech pokoleń dotkniętych traumą holokaustu. Poznajemy babcię, żonę Amona, która dla wnuczki jest ideałem bliskiej i ciepłej opiekunki, a która wcześniej towarzyszyła mężowi w przerażającej działalności, nawet jeśli nie czynnie, to przecież musiał wiedzieć, mieszkała wszak pod samym obozem. Zagłębiamy się w historię matki, która próbował wyprzeć swoje faszystowskie dziedzictwo, przypłacając to głęboką depresją i faktyczną stratą córki, którą oddała do adopcji. Przede wszystkim jednak próbujemy razem z Jennifer poskładać do kupy rozsypane puzzle jej życia. Towarzyszyć nam będą pytania o rolę przypadku, opatrzności, wolnej woli i odpowiedzialności nie tylko za swoje wybory, ale za całe dziedzictwo. Droga Jennifer do prawdy przeplatana jest na poły dziennikarskimi wstawkami autorstwa Nicoli Sellmair, której artykuł na temat losów wnuczki Goetha był kanwą wspólnie napisanej książki pod tym samym tytułem. 

Jak mawia Księga, poznacie prawdę i ona was wyzwoli. Czy jednak stanie się to udziałem Jennifer Teege, jej matki Moniki i babki Ruth? Odpowiedź jest bardziej złożona, niż można by oczekiwać. Z pewnością nie jest łatwo jej udzielić, tak jak nie było łatwo przebrnąć przez tę fascynującą i budzącą grozę historię do końca. Warto jednak, bo nawet jeśli nie wyzwala zupełnie, to z pewnością oczyszcza i pokazuje, że warto zmierzyć się z nawet najbardziej przytłaczającymi demonami przeszłości. Tym bardziej, że przeszłość owa, tak łatwo nie daje się upchnąć w szafie.





czwartek, 18 września 2014

Powrót w rytmie rockabilly


Powrót
Izabela Sowa
Wydawnictwo: Znak
Data wydania: 2014-08-28  



Dorotka, bohaterka ostatniej książki Izabeli Sowy, robi tatuaże. Pozornie zajęcie unikatowe, czy jak powiedziałyby znajome naszej bohaterki „niemainstreamowe, hipsterskie, zajefajne”. Tak naprawdę jednak to próba spełniania się w zajęciu, które się lubi, czuje, w którym jest się dobrym. Poprzez które można się wyrazić i komunikować. Pytanie tylko z kim i na jaki temat. Dorotka wróciła do kraju, do rodziny, znajomych. Kiedyś rzuciła studia, choć szło jej całkiem dobrze i wyjechała za granicę. Jak wielu z jej pokolenia, z potrzeby sprawdzenie siebie, w poszukiwaniu doświadczeń, inspiracji, z potrzeby zmiany otoczenia, ucieczki przed sobą w starych dekoracjach, które duszą, nudzą i za bardzo się narzucają. Po poniewierce przez kilka krajów, po przeczołganiu się przez nie zawsze przyjemne i niezbyt dobrze płatne zajęcia, wraca w końcu do rodzinnego miasta. Nie będzie to powrót triumfalny, obudzi raczej kilka skrywanych tajemnic w duchu nomen omen Powrotu Andrieja Zwiagincewa, którego kopia stoi na półce Dorotki obok Amelii i Purpurowej Róży z Kairu. 

Bohaterka Sowy, niedoszła absolwentka akademii sztuk pięknych zaczyna parać się tatuowaniem, umiejętnością, którą nabyła w Berlinie i której postanowiła się poświęcić. Sama posiada tylko jeden enigmatyczny, niewielki tatuaż na łopatce. Mało nachalny, jak sama właścicielka, unikająca rozgłosu, często szepcząca, można by rzec, wycofana. Nie do końca jednak, zważywszy na jej słabość do stylu rockabilly (kokardki, wisienki, czaszki, mocne pomadki i stroje à la pin-up). To pozorna sprzeczność, ponieważ styl w jakim się nosi wypływa z jej faktycznych upodobań estetycznych, ona tak lubi, tak czuje się dobrze. Nie kieruje się modą typu vintage, mało tego, otwarcie kpi z blogerek modowych i wystylizowanych korporacyjnych zombie komunikujących się bełkotliwą nowomową pełną anglizycmów i infantylnych zdrobnień. Książka Izabeli Sowy, mimo ciętych komentarzy jakimi raczy nas Dorotka w introspekcjach i celnych obserwacji z życia krakowskiej bohemy, kpiarska nie jest. Smutna raczej, pełna symptomów zniechęcenia papierowymi ludźmi toczącymi swoje ufryzowane i wylansowane jałowe życie w sztucznych dekoracjach. Niczym postaci z twarzami lalek z obrazów dawnych mistrzów, które pokazuje Dorotka jednemu ze swoich klientów. Klientów, który, jak się okaże, odegra niebagatelna rolę w jej życiu i to nie taką, jakiej czytelnik mógłby się początkowo spodziewać. To jedna z zalet Powrotu

Postaci są wielowymiarowe, złożone, choć nie nadmiernie przekombinowane, ot, z życia wzięte. No, może postać babci, kopcącej jak lokomotywa i mimo kilku babcinych słabostek i fobii, zadziwiająco zdystansowanej do siebie i świata jest deczko wyidealizowana. Cała reszta dowodzi, że autorka świetnie radzi sobie z podglądaniem otaczającej jej rzeczywistości. Rzeczywistości, która skrzeczy i uwiera praktycznie każdą z postaci. Najsilniej punktowana jest niedojrzałość będąca swoistym lejtmotywem całej powieści. Począwszy od imienia bohaterki, nigdy nie nazywanej Dorotą, a skończywszy na zachowaniach jej rodziców, zwłaszcza wycofanego ojca, niemal przerysowanego z historii o rodzinie Dulskich. Dorotka uczestniczy w niedojrzałych rodzinnych zapasach swoich bliskich, chcąc nie chcąc staje się elementem gierek i podchów, skrywanych tajemnic, które prędzej czy później wypadną z szafy i objawią swoje żenujące pyski. Uczestnicząc w tym chocholim tańcu przygląda się też swoim rówieśnikom, pokoleniu trzydziesto-parolatków, upupionym w infantylnej codzienności wyzierającej z lifestylowych blogów (gdyby autorką zamieszczonych na nich refleksji była kura Regina, można by przyjąć, że są interesujące, stwierdza Dorotka), z gębą spreparowaną na wzór i podobieństwo kosmitów-celebrytów z kolorowej prasy. Kapitalnie streszcza to fragment tekstu piosenki Coffinshakers, grupy z nurtu bliskiego sercu Dorotki rockabilly, który stanowi motto powieści: There is nothing left to do, it seems like everything is done, nothing more to achieve, I no longer know in what to beleive”. 

Nie można odmówić Sowie lekkości pióra, perypetie Dorotki toczą się zgrabnie i lekko, a lektura Powrotu może dać sporo frajdy zwłaszcza tym, którzy w literaturze popularnej szukają czegoś więcej niż głupawych przepisów na życie. Należy jednak nastawić się na nieco kwaskowate danie z wyraźną nutą goryczy.

 *****

Piękne podziękowania dla Wydawnictwa Znak, za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego powieści. 

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Pożegnania w Afryce



Pod osłoną nieba
Paul Bowles

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Data wydania: 2010-08-17

Historia opowiedziana przez Bowlesa wydaje się być stosunkowo prosta w swej fabularnej warstwie. Oto trójka amerykanów udaje się w podróż do Afryki, z której nie wszystkim z nich uda się powrócić. Będzie to bardziej podróż w głąb siebie, gdzie mijane miejsca są jedynie tłem, męczącą, lepką i groźną dekoracją. Sam koncept jest bardzo w duchu beat generation, przywołuje sławetną ucieczkę na pustynię lidera The Doors w poszukiwaniu huxlejowskich drzwi percepcji. Bohaterowie Bowlesa, zwłaszcza małżeńska para Kit i Port, sprawiają wrażenie jakby szukali odpowiedzi na pytania, których boją się nie tylko wyartykułować, ale nawet sformułować. Ich chaotyczne poczynania, decyzje podejmowane pod natchnieniem chwili, rozpaczliwa szamotanina z sobą i otoczeniem zdradzają brak jakiegokolwiek azymutu czy planu, a głównym bodźcem zdaje się być lęk. Paraliżujący lęk przed samym sobą, przed bliskością, przed śmiercią wreszcie , której figurę odnajdujemy w tytułowym niebie. „Sięgnij dalej, przebij delikatne płótno osłony nieba, udaj się na spoczynek”. W rozmowach czy introspekcjach bohaterów wielokrotnie przewija się motyw kosmicznej pustki czy upiornych trzewi wielkiej grozy czającej się za kopułą nieboskłonu, czekającej tylko, by nas wchłonąć, pieczętując tym samym bezsens ziemskiej szamotaniny. „Pod osłoną nieba” nie jest więc lekturą należącą do najprzyjemniejszych w odbiorze, w rodzaju tych, po które zwykliśmy sięgać przed wycieczką w ciepłe kraje, w poszukiwaniu inspiracji. Jest jednak książką świetnie napisaną, wymagającą i momentami okrutną, ale z pewnością potrafiącą zadowolić doświadczonego czytelnika. Doświadczonego życiowo ma się rozumieć. Młody, naiwny czytelnik pewnie odłoży ją ze wstrętem być może już po kliku dziesięciu stronach, może dobrnie do końca i zaduma się nad niezrozumiałymi dlań decyzjami i pozornie pokrętnymi relacjami. Być może jednak po latach sięgnie po tę powieść ponownie i wejdzie z nią w bliższy dialog, konfrontując swoje doświadczenia z przeżyciami bohaterów Paula Bowlesa. Może tkwił będzie akurat w kilkuletnim związku, powoli wypalającym się, dryfującym w poszukiwaniu nowego zdefiniowania. A może zwyczajnie będzie potrzebował zanurzyć się w gęstej dojrzałej narracji brzemiennej w niewyczerpane zdawałoby się sensy i inspiracje. 

Przy okazji przywołania „Pod osłona nieba” i jej percepcji, nie można zapomnieć o kapitalnej ekranizacji Bertolucciego z mistrzowskimi kreacjami Malkovicha i Winger oraz zjawiskowymi zdjęciami Storaro. Tak jak nie jestem entuzjastą ekranizacji wielkiej literatury, tak w tym przypadku muszę przyznać, że udała się rzecz niebywała i włoski mistrz oddał perfekcyjnie intuicję i ducha bijące z dzieła Bowlesa. Sam autor zresztą pojawia się w filmie w charakterze narratora, obserwującego swoich bohaterów znad stolika w zapyziałej portowej knajpce. Pamiętam swoją niechęć do tego filmu, gdy zobaczyłem go jako kilkunastolatek. Teraz po latach przypomniany wraz z lekturą książki nabrał zupełnie innego sensu i prawdziwego blasku. „Ponieważ nie znamy dnia swojej śmierci, traktujemy życie jak niewyczerpane źródło. A przecież wszystko zdarza się tylko określoną i to niewielką, liczbę razy. Jak często przypomnisz sobie jeszcze popołudnie z dzieciństwa - to, które tkwi w tobie tak głęboko, że nie wyobrażasz sobie bez niego życia? Może cztery, pięć razy Może nawet mniej... A jednak życie wydaje się niewyczerpane.”

wtorek, 5 sierpnia 2014

Kariera profilera



Sprawa Niny Frank
Katarzyna Bonda
Wydawnictwo: Videograf II
Data premiery: 2007-11-09


Pochłaniacz
Katarzyna Bonda
Wydawnictwo: MUZA S.A.
Data premiery: 2014-05-21



Kryminały czytuję, choć jakimś maniakalnym ich entuzjastą nie jestem i nigdy szczególnie nie kręciły mnie zagadki w rodzaju „kto zabił”. Jeśli jednak już pojawiał się trup, czy to w literaturze, czy na ekranie, nie miałem oczywiście nic przeciwko, pod warunkiem, że zaserwowano mi go na przystawkę, a z ciekawej, niejednoznacznej historii czyniono dane główne. Pewnie więc dlatego szczególne upodobanie znalazłem w lekturze dwóch (na razie, co muszę podkreślić) powieści Katarzyny Bondy, które dane mi było przeczytać. W oczekiwaniu na zamówioną w internetowym sklepie najnowszą książkę Bondy, sięgnąłem na półkę po jej debiut, wydaną w 2006 „Sprawę Niny Frank.” Wybornie było odświeżyć sobie tę kapitalną i unikatową rzecz. Nie jest to bowiem, jak można mniemać, typowy kryminał. Nie o pogoń za zbrodniarzem tu jedynie idzie, ale o poszukiwanie siebie. Kiedy w prowincjonalnym miasteczku ginie w brutalny sposób znana ze srebrnego ekranu aktoreczka, do scenę wchodzi Hubert Meyer. Niczym Agent Cooper próbuje rozwikłać zagadkę śmierci i życia mielnickiej Laury Palmer. Teraz, gdy raz jeszcze zanurzyłem się w gęstej, głęboko osadzonej w rzeczywistości, naznaczonej jednak nutką mistycyzmu, narracji Bondy, skojarzenia z Twin Peaks, które gdzieś tam kołatały mi się z tyłu głowy, gdy próbowałem przypomnieć sobie wrażenia z pierwszej lektury „Sprawy”, powróciły i umocniły się nawet. Być może „Pochłaniacz”, najnowsza książka z profilerem w roli głównej, wzmógł to wrażenie. Dzieło Lyncha ma bowiem tę natrętną nieoczywistość, nieprzystawalność do schematu i kanonu, jak owe dwie książki Katarzyny Bondy. „Pochłaniaczowi” bliżej do literatury obyczajowej, niż do klasycznego kryminału, a może właśnie tak powinno pisać się kanoniczne powieści z trupem w tle? Rzecz do oceny dla znawców i sympatyków gatunku. Faktem jest, że ta historia wciąga i momentami przeraża nawet, dzięki temu, że dzieje się między zwykłymi ludźmi. Z krwi i kości, żądnych sławy, pieniędzy, mściwych, pamiętliwych, ale też  nieoczywistych i trudnych do sklasyfikowania. To nie są topornie naszkicowane typy osobowościowe snujące się po protezach rzeczywistości jakie zapełniają karty czytanek pseudopisarek celebrytek. Jeśli zatem tak jak ja omijasz szerokim łukiem regały z nowościami w sieciowych księgarniach, zazwyczaj oblepionych wypocinami i tanią filozofią wojowniczek światła znad rozlewiska czy innej chatki pod chabrami, nie pozwól sobie na zignorowanie twórczości Katarzyny Bondy. Twórczości tej blisko do skandynawskich ponuraków w prochowcach ociekających krwią, można ją też z powodzeniem postawić na półce z dobrą obyczajową literaturą współczesną z zacięciem reportażowym. Ta wspomniana skandynawska bliskość gatunkowa objawia się głównie w poszukiwaniu źródeł bieżących niegodziwości bohaterów w odmętach przeszłości. Ich młodość przypadła na ciekawe wczesne lata 90’ w naszym przechodzącym burzliwy proces transformacji ustrojowej i obyczajowej kraju. Dostajemy ciekawie zarysowany proces tworzenia się grup przestępczych na wybrzeżu i efekty ich działalności obecnie, jak chociażby wątek zbójeckiej instytucji para-bankowej do złudzenia przypominającej niesławny Amber Gold. Nade wszystko jednak błyszczy w „Pochłaniaczu” profilerka o wdzięcznym imieniu Sasza i z równie pokręconym życiorysem, jak jej kolega po fachu z debiutu Bondy. Bez trudu można wyobrazić sobie jak bardzo będzie iskrzyć w sytuacji, gdy do klasycznej polskiej ekipy policyjnych sfrustrowanych wyjadaczy dokooptujemy specjalistę posługującego się przede wszystkim intelektem i znajomością psychologii, który na bazie śladów pozostawionych na miejscu zbrodni będzie w stanie stworzyć przekonujący profil psychologiczny zbrodniarza. Tak było przy sprawie Niny Frank, tak jest i w sprawie dziwnego zabójstwa w szemranym klubie muzycznym. Przyjemność z obcowania z twórczością Bondy jest tym większa, że chociaż znajdujemy spełnienie w finale „Pochłaniacza”, cieszy nas przede wszystkim samo delektowania się narracją tej skrupulatnie zbudowanej historii, rzuconej na tło wykreowane z reporterskim wręcz zacięciem. Co także ważne, możemy już ostrzyć zęby na kolejne, rozpisane w sumie na cztery tomy, perypetie rudej profilerki.

wtorek, 22 lipca 2014

obrazki z Nebraski, wspominki z Ohio


Obrazki z Nebraski 
Grażyna Trela 
Wydawnictwo: Prószyński S-ka
Data wydania: 2011-09-27 



„A pamiętasz, jak na górce za blokami, robiliśmy ustawki z pegeerowcami i naparzaliśmy się kolbami kukurydzy i łodygami słoneczników, a potem urządzaliśmy wyścig pokoju w kapsle, po trasie wymalowanej na chodnikach kredą zdobytą na placu budowy nowej szkoły?” Tego typu wspominki towarzyszą praktycznie każdemu spotkaniu z przyjaciółmi z lat szkolnych z przełomu lat 70 i 80. Lektura „Obrazków z Nebraski” Grażyny Treli była dla mnie właśnie rodzajem takiego spotkania, wymianą wspomnień o wydarzeniach z nieco już wyblakłej, trochę dziś mitologizowanej krainy dzieciństwa w siermiężnym okresie zwanym PRL-em. Wiele z tych wspomnień się rymowało, wiele, choć pozornie podobnych, przedstawionych zostało z nieco innej perspektywy. Co jednak najważniejsze, sporo z epizodów, jakie przywołuje Trela na kartach powieści, udało się podczas lektury przywołać z wydawałoby się zasypanych bezpowrotnie ciemnych piwnic umysłu. Tytułowe obrazki to bowiem seria flashbacków, przebłysków pamięci wywołanych porządkowaniem starych szpargałów. Każdy z nas doświadczył pewnie tego rodzaju iluminacji natrafiając przypadkiem na swój pamiętnik ze szkoły podstawowej, jakiś liścik miłosny, naiwnie wzruszający, fotografię czy pamiątkę z klasowej wycieczki. Trela z tych przebłysków wysnuwa opowieść o ważnym nie tylko dla niej roku 1969. Dla całej ludzkości był to bowiem rok, gdy pierwszy człowiek stanął na księżycu, dla Treli i jej rówieśników składał się on z małych być może kroczków, lecz z ich perspektywy ważnych, bo w większości pierwszych i w skutki brzemiennych. Wyobrażam sobie jak surrealistycznie mogą brzmieć opisy zajęć młodych ludzi spędzających dzieciństwo w Polsce Ludowej czytane przez młodzież w XXI wieku. Tak moi mili, wtedy naszym playstation był trzepak i kępa krzaków za blokiem czy murek śmietnika, a portalem społecznościowym ławka w parku, bądź klepisko za szkołą, gdzie odgrywaliśmy nasze mundiale i igrzyska. W telewizji, nierzadko czarno białej jeszcze, były tylko dwa programy, a zabawki robiło się samemu, często z inspiracji nieodżałowanego Adama Słodowego, który uczył jak z gumki recepturki, listewki i dwóch gwoździ stworzyć maszynę latającą lub karabin maszynowy. Był to oczywiście także czas pustek na sklepowych półkach, kolejek po byle papier toaletowy, politycznej indoktrynacji w szkole i znienawidzonych granatowych mundurków z białymi kołnierzykami. W „Obrazkach” Treli znajdziemy te wszystkie emocje, w tym także zaszytą w tytule tęsknotę za wielkim światem. Owa Nabraska wzięła się stąd, że właśnie stamtąd jeden z kolegów małej Graży dostał paczkę, a w niej błękitny przedmiot pożądania czyli klasyczne dżinsy. Z tej właśnie tęsknoty wzięło nazwę osiedle na którym mieszkała autorka. Nie inaczej było w moim przypadku. Osiedle o prozaicznej nazwie „Przyjaźń” (w domyśle polsko-radziecka) przechrzciliśmy na dumnie brzmiące Ohio, w kontrze do sąsiedniego, zwanego Manhattanem (przez kilka stojących na nim wieżowców). Podobnie też jak u Treli zdarzały się nam drobne utarczki, zwłaszcza, gdy chłopcy z Manhattanu odwiedzali w naszym mniemaniu nasze dziewczyny.  Szalenie miło było przypomnieć sobie to wszystko, znajdując potwierdzenia swoich doświadczeń w historiach opisanych w „Obrazkach”. Niesamowite, jak bardzo podobne były to doświadczenia, mimo iż pochodzimy z różnych części kraju. Oczywiście pojawiło się też kilka epizodów, które mnie zaskoczyły, które pamiętałem inaczej albo których zwyczajnie nie doświadczyłem. Na przykład mimo bliskości gospodarstw rolnych (tzw. PGR-ów – stąd dzieciaki stamtąd nazwane przez nas blokorzy pegeerowcami) nie miałem okazji zapolować na kurę za pomocą wędki (Trela dość dokładnie zdradza technikę takiego polowania), nie ekscytowałem się też aż tak bardzo jak autorka sokiem z saturatora. Pamiętam też…cóż, wiele jest tego, nawet więcej niż można by się spodziewać. Pozostaje mi podziękować Grażynie Treli za tych kilka obrazków, które stały się katalizatorem dla moich flashbacków z krainy, gdzie „po cukierka szło się do Gierka”.