sobota, 25 października 2014

Gryfne frelki na habach

Szajba na peronie 5.
Marta Obuch
 

Wydawnictwo: Replika
Data wydania: listopad 2014


Powiadają, żeby uważać na to, czego się pragnie, bo może się spełnić. Dobra, dobra, każdy chciałby znowu mieć te kilkanaście lat mniej, bo któż nie marzył choć przez chwilę, by cofnąć czas? O kilka godzin lub parę epok. Grunt, by być gdzie indziej, w innej konfiguracji towarzyskiej, w niby tych samych, ale jakby inaczej oświetlonych dekoracjach. Taki właśnie koncept staje się osią fabularną nowej komedii kryminalnej autorki znanej jako Marta Obuch. Oto dwie siostry, Ślązaczki i podwładny jednej z nich z psem na przyczepkę, przedsiębiorą kameralną libację na legendarnym piątym peronie na stacji PKP w Katowicach. Upojeni czerwonym winem rocznik 1929 i nastrojem miejsca, a także atmosferą rautu, gdzie pojawili się wcześniej w przepisowych kreacjach z dwudziestolecia międzywojennego, wypowiadają wspólnie, choć każde w swojej intencji, życzenia. I nagle, jak za uderzeniem pioruna z kultowego „Powrotu do przyszłości” przenoszą się w rok tożsamy z tym na etykiecie wina. Żeby było jeszcze weselej -nam czytelnikom naturalnie -życzenia każdego z nich się ziszczają i stopniowo potęgują karnawał pomyłek i pokręconych epizodów. W książce Obuch sporo się bowiem dzieje, jest przy tym szalenie i niewymuszenie zabawnie. Jeśli sięgając po poprzednią – kapitalną, jak się okazało – rzeczonej autorki zatytułowaną „Łopatą do serca” miałem jeszcze jakieś obawy czego się spodziewać, o tyle tym razem nie miałem żadnych wątpliwości, że sięgając po nową produkcję by Marta Obuch, bawić się będę przednie. I nie zawiodłem się, choć docierały do mnie z różnych źródeł próby zaklasyfikowania tej pozycji jako „literatury kobiecej”, który to epitet jakkolwiek bzdurnie brzmiący, zazwyczaj ma na celu zdyskredytowanie autora i dzieła, jako rzeczy błahej, dla kucharek przysłowiowych, słowem zapuszczonych intelektualnych kocmołuchów.

 „Szajba” to sprawnie i lekko napisana komedia kryminalna, skrząca się od dowcipu, bijącego z błyskotliwych dialogów i opisu postaci i sytuacji. Mnóstwo w niej kapitalnego humoru sytuacyjnego, by wspomnieć chociażby moment, gdy Zosia, główna protagonistka, chcąc rzucić zgrabny bon mot, popełnia lapsus, za który chcąc przeprosić, płoni się i dygając, zauważa źdźbło słomy wystające z bucika („jedno źdźbło, ale jednak”) . Pamiętamy przy tym, że kilka scen wcześniej podróżowały furmanką pełną siana. Powieść skrzy się od celnych ripost i charakterystycznego śląskiego humoru, momentami rubasznego, nigdy jednak nie przekraczającego granicy dobrego smaku, bardzo przy tym finezyjnego. 

„Okazało się , że dobiegnięcie do schodów i znalezienie się na parterze potrafi zając kobiecie bez menstruacji niewiele ponad minutę”(…)” -Włamaniem też się nie przejmuj. Ja się włamię za ciebie – oznajmiła tak swobodnym tonem, jakby zgłaszała swoją kandydaturę na przewodniczącą trójki klasowej.”
 

Marta Obuch ma wyjątkową łatwość, by nie wdając się w przesadnie głębokie portrety psychologiczne, kilkoma zaledwie zgrabnymi epitetami, skreślić pełnokrwiste, przekonujące postaci i później dopełnia stopniowo ich obraz w przysłowiowym praniu konfrontując z piętrzącymi się stale nowymi okolicznościami . Co jednak szczególnie cieszy w tej opowieści, to dekoracje w jakich toczą się perypetie sióstr Haba (w gwarze śląskiej habić oznacza kraść). Choć może dekoracje, to nieco krzywdzący epitet dla miasta, które  bez dwóch zdań może być traktowane jako jeden z bohaterów powieści. Mowa oczywiście o współczesnych i tych z końca lat dwudziestych XX wieku Katowicach. Bibliografia, jaką przytacza Obuch na końcu ksiązki jest zaiste imponująca, bardziej jednak imponuje sposób, w jaki autorka wykorzystała tę widzę na kartach „Szajby”. Obserwując początki industrializacji miasta, które po pierwsze wojnie światowej przyłączone zostało do Polski, nie możemy oprzeć się wrażeniu, jakbyśmy sami tego doświadczali. Lekkość, z jaką przemyca Obuch w dialogach i komentarzach widzę historyczną, sprawia, że nie dość, że czytelnik przyswaja ją sobie w sposób niezauważalny, to jeszcze później czuje jakieś osobliwe ssanie, by wiedzę na temat losów tego miasta i całego regionu pogłębić. Załączona do książki wspomniana bibliografia może w tym znakomicie pomóc. Z epizodów z roku ’29 przebija także tęsknota za czasem, gdy rozmawiało się piękną polszczyzną, gdy człowiek spotykał się z człowiekiem na rozmowie nie via portal społecznościowy, ale przy stole podczas posiłku przygotowanym własnoręcznie bez wspomagaczy czy podejrzanych genetycznych modyfikacji. 

„Pani Beczka z zadowoleniem obserwowała, jak opróżniają talerze, i zdradziła, że o smaku żurku decyduje domowej roboty zakwas. Na czosnku i żytniej mące.”

Przyznam, że spędziłem w Katowicach kilka fantastycznych lat w okresie studiów i miejsca w okolicy placu Sejmu Śląskiego czy tytułowego peronu są mi doskonale znane. Poznałem je także jako miejsca szczególnie miłe podczas konsumpcji napojów wyskokowych, pamiętam jeszcze smak porto na skwerku z pomnikiem Marszałka vis a vis gmachu niegdysiejszego Sejmu. Lektura „Szajby na peronie 5.” obudziła sporo wspomnień, w większości pozytywnych, z czasów, gdy szajba odbijała wyjątkowo często, gryfne frelki był niezmiennie gryfne i właśnie ta niezmienność, była szczytem wyrafinowanej pochwały, choć opacznie czasem rozumianej.

Dla czytelnika znającego Katowice jeno ze słyszenia, książka Marty Obuch może być nawet jeszcze ciekawsza, niż dla mieszkających tam na co dzień, znających miasto i chociaż część jego ciekawej historii. Z pewnością jednak będzie świetną rozrywką dla rozrywki oczekujących i spełnić powinna wszelkie oczekiwania, jakie można postawić komedii kryminalnej. Powiadają, że nad twórczością Marty Obuch unosi się pozytywna aura książek Joanny Chmielewskiej i trudno z tym polemizować. Ja czułem się jakbym znowu z wypiekami na twarzy śledził losy bohaterów Niziurskiego i Bahdaja przeplatane z perypetiami Marty’ego McFly z „Powrotu do przyszłości”. Życzyłbym sobie, żeby „Szajba” doczekała się wkrótce kontynuacji, zakończenie spokojnie otwiera taką możliwość, jak sądzę nieprzypadkowo.
"Gdzie ja jestem? - zapytał słabo. – W Sosnowcu. – O matko i córko! – jęknął zmartwiony. – ja muszę do Polski. Do Katowic. Którędy na Królewsko-Hucką?”

***
Za niewysłowioną przyjemność zapoznania się tekstem "Szajby na peronie 5." przed jej oficjalną premierą, składam serdeczne podziękowania wydawnictwu Replika
 

wtorek, 7 października 2014

Modląc się do Joego Pesci

Napalm i żelki
George Carlin

Tłumaczenie (kapitalne!): Jacek Konieczny
Wydawnictwo: Filia
Rok wydania: maj 2014

George Carlin. Uwielbiam gościa! Właśnie skończyłem lekturę rzeczy pod wielce intrygującym (choć przyznaję, że początkowo wydał mi się nieco pretensjonalny)  tytułem „Napal i żelki” i zabieram się, by zacząć od początku. No, może nie tak od razu, bo to rzecz do wielokrotnego selektywnego delektowania się. Tak właśnie, do książki George Carlina najlepiej podejść jak do zbioru aforyzmów w rodzaju „Myśli” Pascal, tylko takich trochę a rebours. Całość, to zbiór krótkich obserwacji na temat życia i śmierci, polityki i religii, języka i obyczajów, słowem świata, na którym z powodzeniem występują obok siebie tak zdawałoby się nieprzystawalne zjawiska, jak tytułowe napalm i żelki. Z jednej strony trudno się od lektury oderwać, z drugiej jednak, żal trochę pędzić po zjawiskach i tematach poddawanych przez autora zjadliwej, brutalnej i przegiętej do granic przyzwoitości wiwisekcji, bo jest ich taka masa, że aż prosi się, by nad niektórymi pochylić się dokładniej i na dłużej. To z pewnością nie jest lektura, która przypadnie do gustu posiadaczom przewrażliwionej , kołtuńskiej i tępawej akademickiej wrażliwości. Ultraprawicowym entuzjastom watykańskiej propagandy może być zwyczajnie przykro, podczas konfrontacji z błyskotliwym umysłem, który bez żadnego skrępowania lży świętości i plugawi lukrowane politycznie poprawne fasadki i konwenansiki, topiąc je bez zmiłowania w morzu groteski i ironii. 

„Myślę, że jestem, więc jestem. Tak myślę” 

Jest więc szalenie śmieszno, ale i straszno przy okazji, ponieważ Carlin, jak każdy rasowy komik, nie omija tematów trudnych, a już szczególne upodobanie znajduje w tych, które zwykło określać się mianem tabu. Za nic ma sobie przy tym tak szalenie modną w ostatnim czasie polityczną poprawność. Kpi z mniejszości seksualnych, księży, religii, gwałtów, zbrodni, sportu, otwarcie, jak przystało na rodowitego Irlandczyka, lży zjednoczone królestwo i fasadową monarchię, przede wszystkim daje popalić amerykańskiemu stylowi życia. 

 „Stany Zjednoczone: miejsce, do którego przybyli Irlandczycy, Anglicy, Skandynawowie, Polacy i Włosi, aby wspólnie zabijać Indian, linczować czarnuchów i spuszczać wpierdol Latynosom i Żydom” 

Ma przy tym dystans do samego siebie, bo choć jest bacznym i surowym obserwatorem, nie ustawia się poza nawiasem.
 
„Przeczytałem gdzieś, że dla przeciętnego człowieka normą jest czternaście pierdnięć dziennie. Biorąc pod uwagę mój wkład do tej statystyki, jestem zmuszony  dojść do wniosku, że na świecie istnieją miliony ludzi, którzy nie pierdzą w ogóle” 

Co ważne, nie tyka polityki i za to mu chwała! Przede wszystkim jednak chwalić należy jego niebywałą umiejętność serwowania głębokiej refleksji w przepysznym ironicznym sosie. Przyznam, że wielokrotnie łapałem się na tym, że gdy już doprowadziłem się do porządku po ataku niekontrolowanego śmiechu z dorodnym wysiękiem z nosa i oczu, pochylałem się z uznaniem nad celnością jego obserwacji. Jasne, może nie jest koniecznym używanie wulgaryzmów w dyskursie o roli kościoła w życiu społecznym, ale na boga, kto by w ogóle zadawał sobie trud, by toczyć takie dywagacje, nie będąc adiunktem w katedrze socjologii. Nie jest przy tym Carlin jakiś tanim i doraźnym moralizatorem. Owszem, jest w nim dużo złości, na głupotę rodzaju ludzkiego przede wszystkim, ale tak naprawdę idzie tu do zabawę. Zabawę, dystans, ironię, czyli triadę, czy może ładniej byłoby rzec, trójcę, dzięki, której można zachować w miarę zdrową kondycję psychiczną. To , jak dobrze się czuję świeżo po lekturze „Żelków” jest tego niezaprzeczalnym dowodem. Chętnie przytoczyłbym na koniec jeszcze jakiś błyskotliwy fragment, oto chociażby z mnóstwa wstawek z cyklu „Krótkie zwarcia”, miniaturek, którymi przeplatane są  nieco dłuższe felietonowe teksty, ale nie sposób wybrać najlepszej. Dawno już tak świetnie nie bawiłem się podczas lektury, chyba ostatnio przed laty, gdy zaczytywałem się „Skutkami ubocznymi” Allena. Tego Allena z czasów ‘Śpiocha”, „Zeliga” czy „Miłości i śmierci” czyli bezpretensjonalnego , inteligentnego kpiarza i prześmiewcy. Jeśli Allen zabijał śmiechem niczym serią z kałacha, to George Carlin masakruje zmysły napalmowym miotaczem.

    ****

PS. za możliwość zapoznania się z literacką odsłoną twórczości Carlina dziękuję portalowi BOOKLIPS



piątek, 19 września 2014

Dziadek bestia

Amon. Mój dziadek by mnie zastrzelił
Jennifer Teege, Nikola Sellmair
Wydawnictwo: Prószyński Media
Data wydania: 2014-02-26



Poznajcie Jennifer, sympatyczną czarnoskórą dziewczynę wychowaną przez przybranych niemieckich rodziców, która zanim założyła swoją rodzinę i przybrała nazwisko Teege, podróżowała po świecie, goniona nieuświadomionymi lękami i poczuciem wykorzenienia. Podczas pobytu w Izraelu, gdzie studiowała i żyła przez kilka lat, ogląda w telewizji „Listę Schindlera”. Film, owszem, robi na niej wrażenie, ale samo zakończenie wydaje jej się zbyt hollywoodzkie. Najbardziej oczywiście zapada jej w pamięć scena, która każdemu, kto widział dzieło Spielberga na zawsze pozostanie wryta w duszę. Oto komendant obozu koncentracyjnego w podkrakowskim Płaszowie, grany przez demonicznego Ralpha Fiennesa w ramach porannej gimnastyki strzela do więźniów z balkonu swojej luksusowej willi. To Amon Goeth, tytułowy dziadek Jennifer, o czym dziewczyna dowie się parę lat później. 

Ów moment, kiedy jej życie zostanie wywrócone na nice i rozsypie się na drobne kawałki, można określić bardzo dokładnie. Wszystko zaczęło się od zwyczajnej wizyty w bibliotece miejskiej i zabrzmiało niczym historia zaczerpnięta z kart powieści Zafona. W „Cieniu wiatru” dziesięcioletni chłopiec zostaje zaprowadzony przez ojca do tajemniczego labiryntu będącego w istocie nieprzebraną biblioteką, zwaną Cmentarzem Zapomnianych Książek. Mały Daniel ma wybrać jedną dla siebie. Ci, którzy czytali, pamiętają ten niesamowity moment, gdy chłopiec natrafia na dzieło, które, wydawać by się mogło, czekało właśnie na niego. Dokładnie to samo dotknęło Jennifer, kiedy bezwiednie przeglądała grzbiety ksiąg w dziale psychologicznym i zaintrygowana jednym sięgnęła po rzecz, na okładce której znajdowała się twarz kobiety dziwnie jej znajomej. Patrzyła na twarz swojej biologicznej matki Moniki Goeth, córki nazistowskiego zbrodniarza. Zaczęła czytać i runęła w otchłań. W przerażającą historię swojej rodziny, której nigdy nie było jej dane naprawdę poznać. 

„Jestem wnuczką Amona Goetha, oprawcy, który pozbawił życia tysiące osób i mnie – z moją ciemną barwą skóry – z pewnością też by zastrzelił.”
 


Na kartach książki „Amon. Mój dziadek by mnie zabił” śledzimy wraz z Jennifer losy trzech pokoleń dotkniętych traumą holokaustu. Poznajemy babcię, żonę Amona, która dla wnuczki jest ideałem bliskiej i ciepłej opiekunki, a która wcześniej towarzyszyła mężowi w przerażającej działalności, nawet jeśli nie czynnie, to przecież musiał wiedzieć, mieszkała wszak pod samym obozem. Zagłębiamy się w historię matki, która próbował wyprzeć swoje faszystowskie dziedzictwo, przypłacając to głęboką depresją i faktyczną stratą córki, którą oddała do adopcji. Przede wszystkim jednak próbujemy razem z Jennifer poskładać do kupy rozsypane puzzle jej życia. Towarzyszyć nam będą pytania o rolę przypadku, opatrzności, wolnej woli i odpowiedzialności nie tylko za swoje wybory, ale za całe dziedzictwo. Droga Jennifer do prawdy przeplatana jest na poły dziennikarskimi wstawkami autorstwa Nicoli Sellmair, której artykuł na temat losów wnuczki Goetha był kanwą wspólnie napisanej książki pod tym samym tytułem. 

Jak mawia Księga, poznacie prawdę i ona was wyzwoli. Czy jednak stanie się to udziałem Jennifer Teege, jej matki Moniki i babki Ruth? Odpowiedź jest bardziej złożona, niż można by oczekiwać. Z pewnością nie jest łatwo jej udzielić, tak jak nie było łatwo przebrnąć przez tę fascynującą i budzącą grozę historię do końca. Warto jednak, bo nawet jeśli nie wyzwala zupełnie, to z pewnością oczyszcza i pokazuje, że warto zmierzyć się z nawet najbardziej przytłaczającymi demonami przeszłości. Tym bardziej, że przeszłość owa, tak łatwo nie daje się upchnąć w szafie.





czwartek, 18 września 2014

Powrót w rytmie rockabilly


Powrót
Izabela Sowa
Wydawnictwo: Znak
Data wydania: 2014-08-28  



Dorotka, bohaterka ostatniej książki Izabeli Sowy, robi tatuaże. Pozornie zajęcie unikatowe, czy jak powiedziałyby znajome naszej bohaterki „niemainstreamowe, hipsterskie, zajefajne”. Tak naprawdę jednak to próba spełniania się w zajęciu, które się lubi, czuje, w którym jest się dobrym. Poprzez które można się wyrazić i komunikować. Pytanie tylko z kim i na jaki temat. Dorotka wróciła do kraju, do rodziny, znajomych. Kiedyś rzuciła studia, choć szło jej całkiem dobrze i wyjechała za granicę. Jak wielu z jej pokolenia, z potrzeby sprawdzenie siebie, w poszukiwaniu doświadczeń, inspiracji, z potrzeby zmiany otoczenia, ucieczki przed sobą w starych dekoracjach, które duszą, nudzą i za bardzo się narzucają. Po poniewierce przez kilka krajów, po przeczołganiu się przez nie zawsze przyjemne i niezbyt dobrze płatne zajęcia, wraca w końcu do rodzinnego miasta. Nie będzie to powrót triumfalny, obudzi raczej kilka skrywanych tajemnic w duchu nomen omen Powrotu Andrieja Zwiagincewa, którego kopia stoi na półce Dorotki obok Amelii i Purpurowej Róży z Kairu. 

Bohaterka Sowy, niedoszła absolwentka akademii sztuk pięknych zaczyna parać się tatuowaniem, umiejętnością, którą nabyła w Berlinie i której postanowiła się poświęcić. Sama posiada tylko jeden enigmatyczny, niewielki tatuaż na łopatce. Mało nachalny, jak sama właścicielka, unikająca rozgłosu, często szepcząca, można by rzec, wycofana. Nie do końca jednak, zważywszy na jej słabość do stylu rockabilly (kokardki, wisienki, czaszki, mocne pomadki i stroje à la pin-up). To pozorna sprzeczność, ponieważ styl w jakim się nosi wypływa z jej faktycznych upodobań estetycznych, ona tak lubi, tak czuje się dobrze. Nie kieruje się modą typu vintage, mało tego, otwarcie kpi z blogerek modowych i wystylizowanych korporacyjnych zombie komunikujących się bełkotliwą nowomową pełną anglizycmów i infantylnych zdrobnień. Książka Izabeli Sowy, mimo ciętych komentarzy jakimi raczy nas Dorotka w introspekcjach i celnych obserwacji z życia krakowskiej bohemy, kpiarska nie jest. Smutna raczej, pełna symptomów zniechęcenia papierowymi ludźmi toczącymi swoje ufryzowane i wylansowane jałowe życie w sztucznych dekoracjach. Niczym postaci z twarzami lalek z obrazów dawnych mistrzów, które pokazuje Dorotka jednemu ze swoich klientów. Klientów, który, jak się okaże, odegra niebagatelna rolę w jej życiu i to nie taką, jakiej czytelnik mógłby się początkowo spodziewać. To jedna z zalet Powrotu

Postaci są wielowymiarowe, złożone, choć nie nadmiernie przekombinowane, ot, z życia wzięte. No, może postać babci, kopcącej jak lokomotywa i mimo kilku babcinych słabostek i fobii, zadziwiająco zdystansowanej do siebie i świata jest deczko wyidealizowana. Cała reszta dowodzi, że autorka świetnie radzi sobie z podglądaniem otaczającej jej rzeczywistości. Rzeczywistości, która skrzeczy i uwiera praktycznie każdą z postaci. Najsilniej punktowana jest niedojrzałość będąca swoistym lejtmotywem całej powieści. Począwszy od imienia bohaterki, nigdy nie nazywanej Dorotą, a skończywszy na zachowaniach jej rodziców, zwłaszcza wycofanego ojca, niemal przerysowanego z historii o rodzinie Dulskich. Dorotka uczestniczy w niedojrzałych rodzinnych zapasach swoich bliskich, chcąc nie chcąc staje się elementem gierek i podchów, skrywanych tajemnic, które prędzej czy później wypadną z szafy i objawią swoje żenujące pyski. Uczestnicząc w tym chocholim tańcu przygląda się też swoim rówieśnikom, pokoleniu trzydziesto-parolatków, upupionym w infantylnej codzienności wyzierającej z lifestylowych blogów (gdyby autorką zamieszczonych na nich refleksji była kura Regina, można by przyjąć, że są interesujące, stwierdza Dorotka), z gębą spreparowaną na wzór i podobieństwo kosmitów-celebrytów z kolorowej prasy. Kapitalnie streszcza to fragment tekstu piosenki Coffinshakers, grupy z nurtu bliskiego sercu Dorotki rockabilly, który stanowi motto powieści: There is nothing left to do, it seems like everything is done, nothing more to achieve, I no longer know in what to beleive”. 

Nie można odmówić Sowie lekkości pióra, perypetie Dorotki toczą się zgrabnie i lekko, a lektura Powrotu może dać sporo frajdy zwłaszcza tym, którzy w literaturze popularnej szukają czegoś więcej niż głupawych przepisów na życie. Należy jednak nastawić się na nieco kwaskowate danie z wyraźną nutą goryczy.

 *****

Piękne podziękowania dla Wydawnictwa Znak, za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego powieści. 

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Pożegnania w Afryce



Pod osłoną nieba
Paul Bowles

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Data wydania: 2010-08-17

Historia opowiedziana przez Bowlesa wydaje się być stosunkowo prosta w swej fabularnej warstwie. Oto trójka amerykanów udaje się w podróż do Afryki, z której nie wszystkim z nich uda się powrócić. Będzie to bardziej podróż w głąb siebie, gdzie mijane miejsca są jedynie tłem, męczącą, lepką i groźną dekoracją. Sam koncept jest bardzo w duchu beat generation, przywołuje sławetną ucieczkę na pustynię lidera The Doors w poszukiwaniu huxlejowskich drzwi percepcji. Bohaterowie Bowlesa, zwłaszcza małżeńska para Kit i Port, sprawiają wrażenie jakby szukali odpowiedzi na pytania, których boją się nie tylko wyartykułować, ale nawet sformułować. Ich chaotyczne poczynania, decyzje podejmowane pod natchnieniem chwili, rozpaczliwa szamotanina z sobą i otoczeniem zdradzają brak jakiegokolwiek azymutu czy planu, a głównym bodźcem zdaje się być lęk. Paraliżujący lęk przed samym sobą, przed bliskością, przed śmiercią wreszcie , której figurę odnajdujemy w tytułowym niebie. „Sięgnij dalej, przebij delikatne płótno osłony nieba, udaj się na spoczynek”. W rozmowach czy introspekcjach bohaterów wielokrotnie przewija się motyw kosmicznej pustki czy upiornych trzewi wielkiej grozy czającej się za kopułą nieboskłonu, czekającej tylko, by nas wchłonąć, pieczętując tym samym bezsens ziemskiej szamotaniny. „Pod osłoną nieba” nie jest więc lekturą należącą do najprzyjemniejszych w odbiorze, w rodzaju tych, po które zwykliśmy sięgać przed wycieczką w ciepłe kraje, w poszukiwaniu inspiracji. Jest jednak książką świetnie napisaną, wymagającą i momentami okrutną, ale z pewnością potrafiącą zadowolić doświadczonego czytelnika. Doświadczonego życiowo ma się rozumieć. Młody, naiwny czytelnik pewnie odłoży ją ze wstrętem być może już po kliku dziesięciu stronach, może dobrnie do końca i zaduma się nad niezrozumiałymi dlań decyzjami i pozornie pokrętnymi relacjami. Być może jednak po latach sięgnie po tę powieść ponownie i wejdzie z nią w bliższy dialog, konfrontując swoje doświadczenia z przeżyciami bohaterów Paula Bowlesa. Może tkwił będzie akurat w kilkuletnim związku, powoli wypalającym się, dryfującym w poszukiwaniu nowego zdefiniowania. A może zwyczajnie będzie potrzebował zanurzyć się w gęstej dojrzałej narracji brzemiennej w niewyczerpane zdawałoby się sensy i inspiracje. 

Przy okazji przywołania „Pod osłona nieba” i jej percepcji, nie można zapomnieć o kapitalnej ekranizacji Bertolucciego z mistrzowskimi kreacjami Malkovicha i Winger oraz zjawiskowymi zdjęciami Storaro. Tak jak nie jestem entuzjastą ekranizacji wielkiej literatury, tak w tym przypadku muszę przyznać, że udała się rzecz niebywała i włoski mistrz oddał perfekcyjnie intuicję i ducha bijące z dzieła Bowlesa. Sam autor zresztą pojawia się w filmie w charakterze narratora, obserwującego swoich bohaterów znad stolika w zapyziałej portowej knajpce. Pamiętam swoją niechęć do tego filmu, gdy zobaczyłem go jako kilkunastolatek. Teraz po latach przypomniany wraz z lekturą książki nabrał zupełnie innego sensu i prawdziwego blasku. „Ponieważ nie znamy dnia swojej śmierci, traktujemy życie jak niewyczerpane źródło. A przecież wszystko zdarza się tylko określoną i to niewielką, liczbę razy. Jak często przypomnisz sobie jeszcze popołudnie z dzieciństwa - to, które tkwi w tobie tak głęboko, że nie wyobrażasz sobie bez niego życia? Może cztery, pięć razy Może nawet mniej... A jednak życie wydaje się niewyczerpane.”

wtorek, 5 sierpnia 2014

Kariera profilera



Sprawa Niny Frank
Katarzyna Bonda
Wydawnictwo: Videograf II
Data premiery: 2007-11-09


Pochłaniacz
Katarzyna Bonda
Wydawnictwo: MUZA S.A.
Data premiery: 2014-05-21



Kryminały czytuję, choć jakimś maniakalnym ich entuzjastą nie jestem i nigdy szczególnie nie kręciły mnie zagadki w rodzaju „kto zabił”. Jeśli jednak już pojawiał się trup, czy to w literaturze, czy na ekranie, nie miałem oczywiście nic przeciwko, pod warunkiem, że zaserwowano mi go na przystawkę, a z ciekawej, niejednoznacznej historii czyniono dane główne. Pewnie więc dlatego szczególne upodobanie znalazłem w lekturze dwóch (na razie, co muszę podkreślić) powieści Katarzyny Bondy, które dane mi było przeczytać. W oczekiwaniu na zamówioną w internetowym sklepie najnowszą książkę Bondy, sięgnąłem na półkę po jej debiut, wydaną w 2006 „Sprawę Niny Frank.” Wybornie było odświeżyć sobie tę kapitalną i unikatową rzecz. Nie jest to bowiem, jak można mniemać, typowy kryminał. Nie o pogoń za zbrodniarzem tu jedynie idzie, ale o poszukiwanie siebie. Kiedy w prowincjonalnym miasteczku ginie w brutalny sposób znana ze srebrnego ekranu aktoreczka, do scenę wchodzi Hubert Meyer. Niczym Agent Cooper próbuje rozwikłać zagadkę śmierci i życia mielnickiej Laury Palmer. Teraz, gdy raz jeszcze zanurzyłem się w gęstej, głęboko osadzonej w rzeczywistości, naznaczonej jednak nutką mistycyzmu, narracji Bondy, skojarzenia z Twin Peaks, które gdzieś tam kołatały mi się z tyłu głowy, gdy próbowałem przypomnieć sobie wrażenia z pierwszej lektury „Sprawy”, powróciły i umocniły się nawet. Być może „Pochłaniacz”, najnowsza książka z profilerem w roli głównej, wzmógł to wrażenie. Dzieło Lyncha ma bowiem tę natrętną nieoczywistość, nieprzystawalność do schematu i kanonu, jak owe dwie książki Katarzyny Bondy. „Pochłaniaczowi” bliżej do literatury obyczajowej, niż do klasycznego kryminału, a może właśnie tak powinno pisać się kanoniczne powieści z trupem w tle? Rzecz do oceny dla znawców i sympatyków gatunku. Faktem jest, że ta historia wciąga i momentami przeraża nawet, dzięki temu, że dzieje się między zwykłymi ludźmi. Z krwi i kości, żądnych sławy, pieniędzy, mściwych, pamiętliwych, ale też  nieoczywistych i trudnych do sklasyfikowania. To nie są topornie naszkicowane typy osobowościowe snujące się po protezach rzeczywistości jakie zapełniają karty czytanek pseudopisarek celebrytek. Jeśli zatem tak jak ja omijasz szerokim łukiem regały z nowościami w sieciowych księgarniach, zazwyczaj oblepionych wypocinami i tanią filozofią wojowniczek światła znad rozlewiska czy innej chatki pod chabrami, nie pozwól sobie na zignorowanie twórczości Katarzyny Bondy. Twórczości tej blisko do skandynawskich ponuraków w prochowcach ociekających krwią, można ją też z powodzeniem postawić na półce z dobrą obyczajową literaturą współczesną z zacięciem reportażowym. Ta wspomniana skandynawska bliskość gatunkowa objawia się głównie w poszukiwaniu źródeł bieżących niegodziwości bohaterów w odmętach przeszłości. Ich młodość przypadła na ciekawe wczesne lata 90’ w naszym przechodzącym burzliwy proces transformacji ustrojowej i obyczajowej kraju. Dostajemy ciekawie zarysowany proces tworzenia się grup przestępczych na wybrzeżu i efekty ich działalności obecnie, jak chociażby wątek zbójeckiej instytucji para-bankowej do złudzenia przypominającej niesławny Amber Gold. Nade wszystko jednak błyszczy w „Pochłaniaczu” profilerka o wdzięcznym imieniu Sasza i z równie pokręconym życiorysem, jak jej kolega po fachu z debiutu Bondy. Bez trudu można wyobrazić sobie jak bardzo będzie iskrzyć w sytuacji, gdy do klasycznej polskiej ekipy policyjnych sfrustrowanych wyjadaczy dokooptujemy specjalistę posługującego się przede wszystkim intelektem i znajomością psychologii, który na bazie śladów pozostawionych na miejscu zbrodni będzie w stanie stworzyć przekonujący profil psychologiczny zbrodniarza. Tak było przy sprawie Niny Frank, tak jest i w sprawie dziwnego zabójstwa w szemranym klubie muzycznym. Przyjemność z obcowania z twórczością Bondy jest tym większa, że chociaż znajdujemy spełnienie w finale „Pochłaniacza”, cieszy nas przede wszystkim samo delektowania się narracją tej skrupulatnie zbudowanej historii, rzuconej na tło wykreowane z reporterskim wręcz zacięciem. Co także ważne, możemy już ostrzyć zęby na kolejne, rozpisane w sumie na cztery tomy, perypetie rudej profilerki.