niedziela, 18 stycznia 2015

...kiedy wszystkie narzędzia komunikacji są nieaktywne


Karolina Wiktor
Wołgą przez Afazję 
Rok Wydania: 2014
Wydawca: Ha!Art

„…jednak nie o wiwisekcję tu chodzi, tylko o zrozumienie choroby, która dotyka bardzo wielu, bo udar jest chorobą cywilizacyjną, a udar lewostronny zabiera wszystkie kody komunikacji, które znamy, dlatego od krzaczków poprzez krzywe litery spróbowałam opisać swój nowy świat – świat Afazji, poczuć jej klimat i poznać architekturę." 

Afazja (z greckiego a-fasis - niemota) to uszkodzenie struktur mózgowych i zaburzenie mechanizmów odpowiadających za mowę u człowieka, który wcześniej ją opanował. Mówienie pozwala nam na przekazywanie swoich myśli, stanów, uczuć i komunikatów innym ludziom. Dzięki tej umiejętności potrafisz zachować łączność ze światem. Wszystko to można stracić nagle w wyniku uszkodzenia mózgu.

Książka poetycka „Wołgą przez Afazję” Karoliny Wiktor jest z jednej strony próbą przedstawienia osobliwego świata afazji („nawet dostałam pracę – korespondenta z Afazji”), z drugiej rodzajem terapii („sztuka dl sztuki się skończyła”), jakiej poddała się artystka („dobrze, że wczora robiłam sztukę, dziś mniej się boję”), podczas rehabilitacji, jaką przechodziła, po udarze, który pozbawił jej funkcji mowy i drastycznie ograniczył możliwość normalnego kontaktu ze światem. Język poezji wydaje się więc być szczególnie trafnym wyborem do ekspresji tego osobliwego stanu, gdy trzydziesto paro letnia kobieta zostaje sprowadzona do perspektywy 5-cio letniej dziewczynki („tutaj wszystko jest i nie ma nic…niby możesz się poruszać, chodzić, ale nie możesz pisać, czytać, myśleć…kolejne dni…i kolejne…takie same”), autorka poszukuje kodów, obrazów, które mogły by przekazać jej intuicję miejsca, stanu, w jaki została nagle wrzucona. Jednym ze skojarzeń jest klimat powieści braci Strugackich „Piknik na skraju drogi” zekranizowanej przez Andrieja Tarkowskiego pod tytułem „Stalker”. Przywołana zostaje zona, postapokaliptyczne pustkowie, ziemia pokryta jałowym radioaktywnym pyłem („…po dwóch wybuchach mózgu”, „intelektualne pustkowie”), czy czasem bardzo dosadnie, jako „czarna dupa”, rozumiana jako intelektualna nuda, „pustka i nic świętego” – jak głosiło nieistniejące już graffiti na jednym z budynków przy ulicy Krasińskiego w Warszawie. Innym odwołaniem do literatury są tolkienowscy Entowie, czyli rasa istot wyglądem przypominających drzewa, ale posiadających twarze i kończyny. Nie umierali, tylko „drzewieli”, czyli przestawali poruszać się i mówić. Analogia, do osoby po wylewie, dotkniętej wyjątkowo silną afazją, jest chyba aż nazbyt wyraźna.

Wiktor próbuje definiować wszystko od początku, a przy okazji, jak przystało na rasowego korespondenta, przybliża „nam w realu” takie pojęcia jak „afazyjski” czas, przestrzeń czy Bóg ( „Bozia”), przyjmuje perspektywę dziecka, które, jak wiadomo, potrafi dziwić się rzeczom najprostszym i pozornie banalnym. Przede wszystkim jednak najważniejszy wydaje się być akt kreacji, zwłaszcza w warunkach dysfunkcji, niemożności, niesprawności („jednak wydaje mi się, że ważniejsza od kwaterunku kreatywności jest sama uroda tworzenia”).
Dla autorki przejażdżka ultramarynową wołgą (całe szczęście, że nie czarną, zapewne wtedy nie byłoby nadziei na powrót) przez krainę Afazji trwała około 3 lat i skończyła się niemal całkowitym wyzdrowieniem. Pozostał bezwład jednej ręki („lewa została szefem”), czasowe trudności w wymowie („ooo,,,znowu się zacięłam….yyy…utknęłam w tunelu między L a Ł”), no i „walka o intelekt trwa”.

Książka Karoliny Wiktor prócz tekstu poetyckiego zawiera też kilka przydatnych informacji odnośnie afazji, liki do stron, gdzie wiedzę na jej temat można poszerzyć i przede wszystkim odnośnik do bloga artystki (www.afazja.blogspot.com ), gdzie prócz poetyckich prób Wiktor, znajduje się całe kompendium wiedzy na temat „imperium afazji” i sposobów poruszania się po niej. Ten poemat poezji wizualnej to całkiem udany przykład terapeutycznej funkcji sztuki i jej tak naprawdę nieograniczonych możliwości.

środa, 14 stycznia 2015

Eterek Starszych Panów


Monika Wasowska, Grzegorz Wasowski
Starsi Panowie Dwaj. Kompendium niewiedzy
Rok Wydania: 2014
Wydawca: Znak
 

Starszych Panów, chyba nie trzeba jakoś szczególnie przedstawiać. Nawet jeśli ktoś nie kojarzy nazwisk Panów J, a podejrzewam, że pokolenie dzisiejszych głąbów może mieć z tym niejaki kłopot, to jednak z pewnością każdy gdzieś tam otarł się o wciąż obecne w przeróżnych mediach największe przeboje (w 2003 roku Grzegorz Turnau opublikował płytę Cafe Sułtan w kapitalnych, bo szalenie wiernych oryginałom, interpretacjach piosenek Przybory i Wasowskiego). Zanim jednak Panowie rzeczeni stali się Starszymi i zaistnieli na szklanym ekranie z programem Kararetu, można było słuchać ich audycji na falach eteru czyli w Polskim Radiu, gdzie od końca lat czterdziestych XX wieku prowadzili audycję pod zwiewną nazwą nomen omen Eterek. Jako, że czasy to były siermiężne, a w instytucjach państwowych panował (zdaje się, że niewiele się w tej materii zmieniło) straszliwy bałagan i brak szacunku dla twórczości artystów pojawiających się na antenie, wiele z utworów, które wtedy były prezentowanych zaginęła, lub uległa zniszczeniu. Panowie Wasowski i Przybora, przyznawali zresztą nie raz, że i oni sami nie podchodzili nigdy z jakimś szczególnym pietyzmem do swoich wytworów i o ich należyte katalogowanie i rejestrowanie dla potomnych się nie troszczyli. Całe szczęści więc, że syn jednego z nich Grzegorz Wasowski (znany na przykład z projektu T-raperzy z nad Wisły) wraz z małżonką, poczuł potrzebę, by zabawić się w kustosza spuścizny po swoim ojcu i ,,wuju". Potrzeba to była nieunikniona, od dzieciństwa bowiem przesiąkał tą niebanalną atmosferą wokół twórczych działań Starszych Panów. 
We wstępnie do książki, ba, już w samym podtytule - kompendium niewiedzy - zaznaczają Wasowscy, że nie uzurpują sobie licencji na posiadanie wiedzy absolutnej o tym niebywałym zjawisku jakim był Kabaret Starszych Panów i szereg innych, zarówno wcześniejszych , jak i późniejszych inicjatyw twórczych tego fantastycznego duetu. Świadczy to tylko o tym, z jak bardzo złożonym i trudnym do ogarnięcia i sklasyfikowania zjawiskiem mamy do czynienia. Tym bardziej imponuje efekt pracy państwa Wasowskich i determinacja w przeczesywaniu przeróżnych archiwów z ZASP-u na czele. Powstało więc dzieło monumentalne (ponad 600 stronicowe), precyzyjne i skrupulatne niczym Encyklopedia Britannica, urocze przy tym niczym ,,Zielona Gęś" Gałczyńskiego i frywolne jak ,,Słówka" Boya. Zwłaszcza dotyczy to części katalogującej wczesny okres współpracy obu artystów sprzed Kabaretu Starszych Panów ich opus magnum. Jak już zostało wspomniane wiele z tych wczesnych utworów zaginęła. Część zachowała się na taśmach archiwalnych (audycje programu pod nazwą ,,Teatr Uniwersalny Eterek"), część jedynie w formie scenariusza programu, listą aktorów, spisem utworów i co najważniejsze tekstami Przybory i zapisem nutowym Wasowskiego. Wydawca uraczył nas także dodaną do książki płytą CD, na której znajdziemy kilkadziesiąt piosenek ,,jeszcze nie Starszych Panów" z lat 50-tych, którymi mogli cieszyć się słuchacze Teatru Uniwersalnego Eterek. Wśród wykonawców nazwiska wyborne, ale to zawsze było jedną z wizytówek projektów Panów J. Tak oto komentuje to Jeremi Przybora, próbując jednocześnie zdefiniować fenomen Kabaretu Starszych Panów:

,,Mieliśmy wielkie szczęście do Kabaretowej obsady. Byli to przecież jeszcze na początku Kabaretu artyści w większości mało znani. Ale wkrótce pisałem ,,pod nich". Chyba nie tylko oni byli tajemnicą dosyć znacznej popularności Kabaretu. Chyba jeszcze i to, że Kabaret był schronieniem przed samotnością. Każdy jego bohater miał pod ręką dwóch StP, przed którymi mógł swobodnie otworzyć serce. Nie byli oni może zbyt skuteczni w działaniu, ale w intencjach - nieograniczenie życzliwi. No a sami mieli siebie nawzajem. Ten nastrój generalnej gotowości do wysłuchania bliźniego i przejęcia się jego sprawami udzielał się chyba i odbiorcy i zyskiwał sobie jego sympatię."

Pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy tęsknią za odrobiną elegancji w morzu medialnej prymitywnej pulpy, którzy cenią sobie subtelną ironię i ciepły krzepiący humor.

sobota, 10 stycznia 2015

Fotograf snów

Ryszard Horowitz
Życie niebywałe. Wspomnienia Fotokompozytora

Rok Wydania: 2014
Wydawca: Znak

Trudno wyobrazić sobie dzieło sztuki, które będzie podobało się każdemu. Zawsze znajdzie się ktoś, kto nie tylko stwierdzi, że nie jest ono w jego guście, ale będzie potrafił przedstawić kilka cech deprecjonujących je, dowodzących w jego mniemaniu, że nie tylko nie jest ono dziełem sztuki, ale wręcz zwykłą podróbką, tandetą, przysłowiowym „piece of shit”. Artysta, jeśli chce nie tylko odnieść sukces, ale też zachować swój niepowtarzalny styl, bez uszczerbku na zdrowiu zwłaszcza emocjonalnym, powinien potrafić zachować zdrowy dystans do percepcji swojej sztuki. Słowem powinien wierzyć, że to co robi, jest dobre, bo autentyczne. Powinien zwyczajnie zaufać sobie i tylko sobie wierzyć. Krytyka go nie dotknie, a zachwyty tych, do których wrażliwości uda mu się swoją twórczością dotrzeć utwierdzą go tylko w słuszności obranej drogi. Taką właśnie lekcję odebrał Horowitz od swoich nauczycieli podczas trudnych początków swojej artystycznej drogi za oceanem. Wyjechał w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, jako jeden z pierwszych z grona swoich krakowskich przyjaciół. Od młodości spędzonej w Krakowie zaczyna powiem Horowitz swoją barwną i hipnotyzującą opowieść. Widzimy jak rodzi się w nim artysta, miłośnik jazzu i poszukujący eksperymentator, rezydent Piwnicy pod Baranami, przyjaciel Polańskiego, Grzywacza, Karolaka czy samego Skrzyneckiego. Nie bez kozery od tego epizodu zaczyna autor swoją historię. To bowiem wtedy kształtowała się w nim ta szczególna wrażliwość i perfekcyjne dążenie do pracy nad warsztatem, które pozwoli mu się wyróżnić w amerykańskiej rzeczywistości. Oczywiście na początku nie będzie różowo. Zanim spełni się klasyczny amerykański sen, przyjdzie młodemu Horowitzowi przejść wszystkie etapy wiodące od ciasnych pokoików w plugawych dzielnicach, do własnego studia i mieszkania w najlepszych dzielnicach Nowego Jorku. 

Oczywiście nie zabraknie też wspomnień z najwcześniejszych lat. Wspomnień najgorszych z możliwych, zapisków z samego dna piekła czyli z obozu w podkrakowskim Płaszowie, a następnie epizodu w Oświęcimiu. Horowitz urodził się na kilka miesięcy przed wybuchem wojny, wychowywał się w krakowskim getcie, przeżył konfrontacje z Amonem Goethem i był jednym z ocalonych przez Schindlera. Jeden z rozdziałów „Wspomnień fotokompozytora” poświęcony jest realizacji filmu Spielberga, podczas której wróciły demony przeszłości. Horowitz nigdy jakość szczególnie nie obnosił się z informacjami o przeżyciach z holokaustu, jakby nie chciał, by serwowano mu taryfę ulgową, opowieści o tym wplata więc umiejętnie w historię swego życia, która – a należy to silnie podkreślić – opowiedziana jest w sposób tak brawurowo plastyczny i wciągający, że od lektury nie łatwo się oderwać. Przyczyniła się do tego też świetna robota edytorska. Wydawnictwo Znak dopieściło każdy element, dając nam dzieło kompletne. Świetnie opowiedziane, mistrzowsko zilustrowane, słowem komplementarne. 
Podczas obcowania z historią życia Fotokompozytora i jego pracami odczuć można fizyczne niemal zadowolenie, z którym szans nie mają żadne, najlepsze nawet wydawnictwa elektroniczne. Potwierdziłby to także pewnie sam Horowitz, który mimo iż chętnie wziął udział w rewolucji cyfrowej w sztuce, to jednak zawsze pozostanie twórcą analogowym. Tę „analogowość” zresztą często podkreśla, kiedy mówi o swojej pracy, tę wyniesioną z młodzieńczych siermiężnych czasów konieczność twórczego niemal rękodzielnictwa, która nauczyła go nie tylko tak cenionej za oceanem kreatywności, ale przed wszystkim cierpliwości i uważności w kontakcie ze światem. Światem rozumianym także jako ludzie, których spotyka na swojej drodze, jakimi się otacza. Od nazwisk z jakimi przyszło się zetknąć Horowitzowi może czasem zakręcić się w głowie, on sam jednak nigdy nie robi z tego wielkiej sprawy, przeciwnie nawet, nierzadko ironizuje, odbrązawia postaci z artystycznego piedestału, zwłaszcza tych, których szczególnie nie ceni, jak chociażby Andy Warhol.

Wspomnienia te zadowolą więc nie tylko wymagającego czytelnika, który chciałby poszerzyć swoją wiedzę o życiu i twórczości jednego z mistrzów fotografii, Salvadora Dali taśmy światłoczułej, ale także każdego, kto ciekaw jest fantastycznej opowieści, tak wydawałoby się nieprawdopodobnej, a jednak po ludzku zwyczajnej o życiu niezwyczajnego człowieka.

wtorek, 2 grudnia 2014

Jak oni rozmawiają!


Autor: Jerzy Illg
Tytuł: Rozmowy
Rok Wydania: 2014
Wydawca: Znak


Na okładce Rozmów Jerzego Illga zamieszczona jest fotografia Tomka Sikory przedstawiająca autora z Wisławą Szymborską. Uchwyceni w momencie wspólnego oglądania jakiejś fotografii, być może rysunku albo tekstu zapisanego na kawałku tekturki. Sytuacja familiarna, niemal intymna, ich głowy zbliżają się do siebie, on lekko zaaferowany i rozbawiony ona uśmiechnięta, na stoliku przed nimi żółte tulipany, szklanka, kubek, popielniczka, słowem przyjazna i zażyła atmosfera, sprzyjająca intymnej rozmowie. I takie właśnie są tytułowe Rozmowy, które na przestrzeni prawie trzydziestu lat odbył autor z twórcami nieprzeciętnymi. Nie są to klasyczne wywiady, zbiór błyskotliwych odpowiedzi na trudne czy drażliwe pytania. To właśnie rozmowy starych znajomych o tym co dla nich najważniejsze, o innych starych znajomych, o życiu i literaturze.

Jerzy Illg, redaktor naczelny krakowskiego Znaku, przygotował to wydawnictwo, by uczcić w ten sposób 55-lecie istnienia Znaku. To rozmowy serdeczne, płynące z niekłamanej ciekawości drugiego człowieka. Układają się one w niezwykłą lekcję historii literatury (nie tylko polskiej). Książka uzupełniona jest fotografiami z prywatnego archiwum autora, słowem wstępnym zaś opatrzył ją Tadeusz Sobolewski. „Swoboda czy nawet pełna bezceremonialność – pisze Sobolewski – z jaką Illg podchodzi do swoich rozmówców kryje zachwyt – niemodny dzisiaj w epoce nieufności, obalonych autorytetów, gdy zło świata, traktowane jako towar medialny, przyjmuje się za oczywistość.”

Choć rozmówcami są literaci, nawet jeśli wśród nich pojawia się mistrz celulojdowych ruchomych obrazków ze Śląska czyli Kazimierz Kutz, to rozmowa dotyczy jego prób literackich, całość nie robi wrażenie filologicznej przemądrzałej dysputy li tylko dla namaszczonych wrażliwością na słowo bibliofilów. Jest dokładnie odwrotnie. W sposób nie nachalny, niejako między słowami, przemycono tutaj sporo celnych uwag nie tylko o życiu - fakt, że niejednokrotnie wyjątkowo barwnym - twórców, ale także tajników ich warsztatu, inspiracji i recepcji. Z tą ksiązką (księgą) jest trochę tak, jak z utworem literackim, po który sięgamy, by rozszerzyć nieco swój własny świat. Dobrze jest więc ją smakować powoli, by nie utonąć w oceanach doświadczeń i myśli, po jakich przyjdzie nam pływać podczas lektury.

Illg podzielił swój zbiór na pięć części, które uzupełniają się cudownie i nawiązują do siebie niejednokrotnie, co mimo kilkudziesięciu lat, na przestrzeni których toczyły się te rozmowy, czyni z Rozmów zaskakująco spójne dzieło. W rozdziale pierwszym głos mają Czesław Miłosz i Zofia Hertz, a tematem przewodnim są – jakże by inaczej – przygody związanie z siedzibą paryskiej „Kultury”. Miłosz pojawi się osobiście jeszcze w rozdziale trzecim, gdzie do głosu dojdzie, prócz naszego noblisty jeszcze czwórka poetów kalifornijskich, mimo wspólnoty miejsca i tematów, wybornie się od siebie różniących. Miłosz zresztą przewijać się będzie wyjątkowo często w trakcie wielu rozmów, szczególnie w części drugiej, gdzie posłuchamy wyklętych przez swój kraj poetów zza wschodniej granicy: Brodskiego czy Venclovę. Będzie też wspominany inny nasz wybitny twórca, Stanisław Barańczak, nie tylko świetny poeta, ale także genialny, o czym nie raz zostaniemy zapewnieni, tłumacz.

W obu tych częściach, a szczególnie w drugiej ogromny nacisk położony jest na wagę jaką miała twórczość polskich poetów na swoich sąsiadów na wschodzie. Cała kultura właściwie, w tym czasopisma, takie jak „Szpilki” czy nieodżałowany „Przykrój”, który w ostatnich latach całkowicie stracił swój charakter i styl, nie do przecenienia też były tytuły zagranicznych twórców wydawany w ciemnych czasach komuny na naszym rynku. Między innymi po to, by je czytać, wielu uczyło się specjalnie naszego języka. Dziś możemy jedynie pomarzyć o tym, by znaczyć aż tyle na świecie. „Proszę pana – rzuca Miłosz w rozmowie z lat 90-tych – Polsce grozi płaskość, wulgarność. Brodzki też ciągle mówił o wulgarności, która grozi w ogóle światu.” 

Ta książka, te rozmowy są z pewnością pewnego rodzaju odtrutką na rzeczoną płaskość i prymitywizm i póki są tacy rozmówcy jak Illg i kiedy jest jeszcze z kim rozmawiać, nie należy mieć obaw, że grozi nam analfabetyczna apokalipsa. Trzeba mieć jednak nadzieję, że znajdzie on swoich kontynuatorów, którzy nie pójdą na kompromis i nie poddadzą się powszechnej wulgarności, która zawsze przecież gdzieś tam się czaiła w mroku dziejów, by pognębić kulturę, smak i niegdysiejszą kindersztubę.

czwartek, 20 listopada 2014

Tematem zawsze jestem ja


Castorf. Prowokacja dla zasady
Robin Detje
Rok Wydania: 2013 
Wydawca: Korporacja Ha!Art

"Kiedy w 1992 roku Frank Castorf został dyrektorem Volksbuhne Am Rosa-Luxemburg-Platz, rozpoczął wielkoniemieckie szaleństwo „ja”, po którym historia teatru nadal się nie otrząsnęła. Już wkrótce na dachu jego teatru stanął niebieski neon z napisem OST. Równie dobrze mogłoby pojawić się tam słowo: JA. Jak jednak dać do zrozumienia, że chodzi o „ja ze Wschodu”, które zawsze tęskniło za ucieczką za mur, by schronić się w ramionach narcystycznego Zachodu, choć nigdy tam nie dotarło i nigdy nie dotrze.”

Książka Robina Detje Castorf. Prowokacja dla zasady jest próbą nakreślenia wizji jednego z najważniejszych współczesnych reżyserów na świecie, czołowej postaci teatru niemieckiego-  Frankowi Castorfowi. Próbą, ponieważ, jak sam autor stwierdza trochę kokieteryjnie w posłowiu „życie Castorfa nie wyglądało i nie wygląda tak, jak je opisałem(…) kto próbuje opisać życie, musi je z konieczności udramatyzować, czyli zafałszować.” Co do fałszowania można polemizować, pewnie znawcy tematu mogliby powiedzieć więcej w tej materii, choć nawet laik czuje, że ma do czynienia z pewnego rodzaju panegirykiem, Castorf jest bezsprzecznie pozytywnym bohaterem tej błyskotliwie udramatyzowanej historii. Faktem jest jednak, że czyta się ją świetnie i z pewnością zadowoli każdego czytelnika  lubującego się w tekstach biograficznych. 

Dostajemy więc klasyczną pozycję z rodzaju jednostka uwikłana w wielką historię, z którą się kłóci i każdym przejawem swojej działalności manifestujące swoją odrębność. Nie od dziś wiadomo, że najbardziej skuteczną manifestacją tego typu jest tytułowa prowokacja. W praktyce, czyli na deskach teatrów, w których wystawiał swoje spektakle Castorf, objawiało się to w ten sposób, że biorąc na warsztat klasyczny utwór czy to Szekspira czy Ibsena, dokonywał na nim symbolicznego gwałtu, wymagał od aktorów histerycznej ekspresji posuniętej go granic groteskowego szaleństwa. Uwielbiał działać w sytuacji kryzysowej, namiętnie tworzył napięcia i dysonanse. W młodości zafascynowany Beatlesami i Stonesami często sięgał po ich utwory w swoich inscenizacjach, aktorom za wzór scenicznej ekspresji stawiał Jima Morrisona. W przedmowie Anna Burzyńska przywołuje jeden z wywiadów mistrza, w którym porównał on swoją reżyserską rolę do działań porywacza, który wskakuje do lokomotywy dostojnego pociągu imieniem Szekspir lub Lessing, rozkręca zawory tak, by rozpędzić maszynę do niebezpiecznej prędkości, a następnie wykoleja ją i wyrusza w nieznane. 

Książkę podzielono na dwie części, czasy życia i twórczości po wschodniej części muru czyli w NRD i trwający do dzisiaj epizod zachodni. Obie części przedzielone są wkładką ze zdjęciami ze spektakli, które, jak zauważyła jednak z recenzentek periodyku Teatralia, dzieli je niczym mur berliński. Ten jakże naturalny podział uwydatnia dodatkowo wyjątkowość niemieckiego reżysera, który niezależnie od tego, czy tworzy w prowincjonalnym teatrze w robotniczym miasteczku, czy wystawia w Berlinie dla wyrobionego, często snobistycznego widza, jest zawsze tym samy Castorfem wzbudzającym tylko skrajne emocje i tymi emocjami karmiącym swoje ego. Ego, które niczym Gombrowiczowskie „poniedziałek – ja, wtorek – ja, środa – ja….” eksploduje na scenie, by przepracować w konwulsjach i wrzasku traumy z dzieciństwa, erotyczne fascynacje, lęki i pokusy. Wszystko to jednak jest tak blisko widza, także fizycznie, że nie sposób, by nie zechciał się on identyfikować z kreacją mistrza, by nie celebrował wspólnie z aktorami kilkugodzinnych misteriów, dla których dzieła wielkich mistrzów są tylko szkicowym konspektem. „U Castorfa wszystko powinno bawić, więc i tym razem bawiło. Własną bezradność skierował przeciw inscenizowanemu tekstowi, zaszczepiając w nim swoją metodę. Aktorzy musieli improwizować.” 

Wpływ jaki wywarł i wciąż przecież wywiera Castorf na młodych kolegów także w naszym kraju jest bezsprzeczny. Żaden też niemiecki reżyser nie rozwinął sztuki aktorskiej jak Frank Castorf. Postać to zaiste godna rzeczowej i entuzjastycznej monografii, jaką daje nam Robin Detje, zadowalając tym samym nie tylko zapalonych teatromaniaków.

***
Za możliwość  zapoznania się z książką dzięki piękne portalowi SZTUKATER.PL

W poszukiwaniu zgubionego głosu


Głos
Michał Bogdanowicz (tekst), Julia Cybis (ilustracje)
Rok Wydania: 2014
Wydawca: Ezop


„Może tego jeszcze nie wiecie, ale istnieje świat poza naszym. Żyją w nim głosy. Najróżniejsze: niskie, cienkie, leniwe, piskliwe, donośne, ciche, miłe, szorstkie i wiele, wiele innych. Wszystkie czekają, aż zostaną przydzielone do jakiejś istoty lub rzeczy. Codziennie Wielki Rozsyłacz Głosów szykuje kolejne głosy do podróży. Zdarza się jednak, że głos się zagubi.”

W takim właśnie miejscu zaczyna się fascynująca przygoda małego Wodnika, który jest jedną ze wspomnianych ofiar Wielkiego Rozsyłacza - rodzi się bowiem bez głosu. I to nie jak w powiedzeniu, że dzieci i ryby (pod tę kategorię możemy też chyba podciągnąć wodniki) głosu  nie mają, ale literalnie, brakuje mu głosu i milczy zwyczajnie i absolutnie. Naturalnie czuje związany z tym dyskomfort, kiedy więc dorasta na tyle, by z rodzinnego domu w świat szeroki się wypuścić, zostawia zapłakanych rodziców, zabiera tobołek z prowiantem i rusza w wędrówkę swego życia w poszukiwaniu utraconego głosu. Przemierzy wiele krain, spotka czarodziejów, złowrogie stwory w tajemniczych lasach, pomocy będzie szukał w krainie mędrców i głupców, z których każdy na swój sposób będzie się starać mu pomóc. 
 
Jak można się jednak domyślić bezskutecznie. Okazuje się bowiem, że żaden, nawet najwspanialszy, najbardziej elokwentny, mądry czy zabawny głos do naszego Wodnika nie będzie pasować. Będzie sztuczny, śmieszny, nieprawdziwy, nienaturalny, słowem cudzy. Co jak co, ale głos powinien być własny, dla każdego indywidualny, na miarę szyty i przez to rozpoznawalny i daną osobą definiujący. Okoliczności w jakich Mały Wodnik odnajduje swój głos są wielce znamienne, bo że rzecz cała skończy się swoistym happy endem nie trudno się domyślić.

Nie tylko to jednak będzie ważne w tej historii, choć czyż może być coś ważniejszego nad to, że dzielny bohater pokonawszy trudny i znoje zostaje w końcu sowicie nagrodzony i żyje potem długo i szczęśliwie?  Dobra historia winna mieć morał, niekoniecznie nachalny i łopatologicznie wyłożony. W naszej historii o poszukiwaniu głosu chodziło o coś jeszcze, o coś co może nam się przytrafić, gdy ruszamy w drogę. „Czy domyślacie się, dlaczego tobołek Małego Wodnika urósł podczas jego wędrówki?” – pytają autorzy Julia i Michał na ostatnich stronicach książki, a mnie przypomina się wiersz greckiego poety Kawafisa zatytułowany „Itaka”.

„Jeżeli do Itaki wybierasz się w podróż,
niech będzie to podróż długa,
pełna przygód i nauk.
(…)
Itaka dała ci upajającą podróż.
Nie wyruszyłbyś w drogę, gdyby jej nie było.
Cóż więcej miałaby dać?

I gdyby była biedna, nie oszukała cię.
Zdobyłeś przez nią mądrość i ogrom doświadczeń,
a wraz z nimi świadomość, co znaczy - Itaka.”
(fragment w tłumaczeniu Antoniego Libery)

Taką podróżą upajającą jest też obcowanie z „Głosem”, kolejną perełką w kolekcji Agencji Edytorskiej Ezop. To wciągająca lektura, niebanalnie opowiedziana i równie wyjątkowo zilustrowana, ma więc bezsprzecznie dwoje autorów. To prawdziwe szczęście dla wydawcy i czytelnika, gdy trafia się zespół tak świetnie się uzupełniający. 

Styl ilustratorki Julii Cybis daleki jest od słodkiej disnejowskiej kreski, nie ma tu zwiewnych wróżek i różowych kucyków. Jest trochę kolażu, trochę chlapania farbą ze szczoteczki do zębów jakie pamiętam z lekcji plastyki, jest kreska odważna, oryginalna, niemal jak tytułowy głos - unikatowa. Jest też swoisty klimat, który dzieciaki chłoną z zaciekawieniem (testowane na czterolatku), w dorosłym zaś budzi osobliwe reminiscencje (czyż chatka czarodzieja nie przypomina domku Żwirka i Muchomora?). 

Cudowna to rzecz do spokojnego i wielokrotnego delektowania się, nie tylko w towarzystwie najmłodszych.

wtorek, 18 listopada 2014

Herbatka z pokrzyw z nutą arszeniku



Soren Gauger
Nie to/Nie tamto
Rok Wydania: 2014
Wydawca: Korporacja Ha!art


Jeśli nie to i nie tamto, to co? W przypadku prozy Sorena Gaugera, Kanadyjczyka mieszkającego od piętnastu lat w Polsce, nie będzie łatwych odpowiedzi, bo nie będzie łatwych pytań. Nie będzie też łatwej historii w łatwy i prosty sposób podanej. „Nie to/Nie tamto” to kawał gęstej literatury wymagającej skupienia, będącej prawdziwym wyzwaniem dla czytelnika, który nie szuka gotowych recept. Zaczyna się jak u Kafki czy Schulza, kiedy bohater znajduje na swojej szyi niepokojącą wypukłość, odrażającą narośl, której pochodzenia i istoty nie potrafią wyjaśnić ani lekarze, ani fachowa literatura. Z serii podobnie niepokojących zdarzeń składa się cała część pierwsza książki Gaugera - „Nie to”. Przemieszane, zmiksowane ze sobą epizody kilku postaci zróżnicowane stylistycznie, jakby pochodziły z różnych bajek (sennych koszmarów), co sprawia wrażenie próby poskładania spójnego obrazka z nie pasujących do siebie puzzli. Owo wrażenie podsyca nieustannie sam autor, balansując między konkretem, a ucieczką w oniryczną narrację, które mimo pozornego dysonansu, tworzą w świadomości czytelnika coraz bardziej wyrazistą wizję ogarniętego szaleństwem, opętanego przez zło w czystej postaci imaginarium. Razem z owładniętym chorobliwym idee fixe historykiem zmierzymy się z problemem, jaki zwykliśmy trywializować stwierdzeniem, że historia lubi się powtarzać. Dane nam też będzie odczuć na własnej skórze jak to jest, gdy materializują się nasze najskrytsze lęki, jak niepostrzeżenie i łatwo  dajemy się wodzić na pokuszenie i jak bardzo zło nas fascynuje i inspiruje.   

To, czego intuicję mogliśmy poczuć podczas brnięcia przez meandry części pierwszej, znajduje rozwinięcie i dopowiedzenie w części drugiej „Nie tamto” zupełnie przy tym odmiennej stylistycznie od mozaiki z jaką mieliśmy do czynienia od początku książki. Razem z narratorem zagłębiamy się bowiem w lekturę dzieła zatytułowanego „Ojciec Mrowczyk i diabeł”. Rzecz ta silnie kojarzyć się może z dziełem Jana Potockiego „Rękopis znaleziony w Saragossie”. Nie tylko przez swoją szkatułkową konstrukcję (opowieści w opowieści, a w nich jeszcze inne opowieści itd.), ale przede wszystkim dzięki specyficznemu klimatowi. Znajdziemy tam podupadły klasztor na odludziu, z parą dziwnych indywiduów, braciszków upajających się naparem z pokrzyw i potajemnie podtruwających się arszenikiem. Niejednoznaczny będzie też narrator, który trafi tam w charakterze terminatora, seminarzysty i który stopniowo ulegać będzie osobliwej grozie tego miejsca. Poddawany będzie przeróżnym pokusom, ulegnie chorobliwemu urokowi osobliwego dzieła o estetycznych walorach pobożności, odbędzie rozmowę z „gościem ze świętego obrazu” niczym pamiętny Henryk Kwiatek z utworu poety z Krakowa, który nie chciał Nike, aż wreszcie poczuje jak to jest być narzędziem złego, gdy historia zabłądzi gdzieś w rejony krwawej i pełnej przemocy opowieści grozy z klasycznym trupem, zawsze kiedyś wypływającym na powierzchnie. 

Co jednak najbardziej wybija się na plan pierwszy w przypadku prozy Gaugera, to jej ogromna literacka siła, która zmusza czytelnika do dialogu z ideami, jakie przemyca autor w swojej historii i choć rzecz dotyczy tematów niemal eschatologicznych, nie znajdziemy w niej ni krzty patosu czy czytankowego moralizatorstwa. Dobra literatura objawia się właśnie wtedy, gdy wchodząc w dialog z czytelnikiem nie tyle chce mu coś narzucić, co zainspirować, pozostawiać sporo miejsca dla niego w przedstawionym świecie. „Nie to/Nie tamto” polecić można wszystkim tym, którzy nie boją się wyzwań, którzy lubią szukać odniesień i analogii (wszak historia lubi się rymować), którym nie obcy jest eksperyment i świeżość w podejściu do nieco już skostniałych formuł. Oczywiście jest to też zwyczajnie porządna dojrzała i niebanalna literatura, mimo iż powieściowy debiut autora. 

Warto przy tym wspomnieć, że Soren Gauger jest jednym z najwybitniejszych tłumaczy literatury polskiej na język angielski, by przywołać tylko jego znakomicie komentowane przekłady Jasieńskiego, Ficowskiego czy Jagielskiego.