wtorek, 11 listopada 2014

co ty wiesz o hymnie narodowym?



Mazurek Dąbrowskiego. Nasz hymn narodowy
Tekst: Małgorzata Strzałkowska
Ilustracje: Adam Pękalski
Przedmowa do książki: prof. dr hab. Jan Żaryn
Posłowie do książki: Marek Sewen
Wydawnictwo: Bajka
Data wydania: 2014



„Pieśń Legionów powstała w roku 1797, dwa lata po trzecim rozbiorze, który wymazał Polskę z mapy Europy. Wielu Polaków uważało, że to koniec, że to śmierć ojczyzny i nic nie jest w stanie tego zmienić. Jednak Józef Wybicki należał do tych, którzy wierzyli w odrodzenie Polski. I dawał na to nadzieję pierwszymi słowami swojej pieśni:
Jeszcze Polska nie zginęła,
Kiedy my żyjemy.”

„Kiedy”, czyli podczas gdy (co wskazuje na trwanie), a nie „póki” (które sugeruje jakąś skończoność), które tak wielu śpiewających nasz hymn, tak natrętnie wtyka do tej podniosłej frazy, czyli zwyczajnie śpiewa go błędnie. Mało też kto potrafi poprawnie wyrecytować wszystkie 4 oficjalne zwrotki przeplatane refrenem „Marsz, marsz Dąbrowski”, nie wspominając już o znajomości pełnej kanoniczej wersji, która liczyła zwrotek sześć. Podejrzewam również, że gdyby poprosić przysłowiowego statystycznego Polaka o opowiedzenie o czym Pieśń Legionów Polskich we Włoszech opowiada, miałby już problem przy Czarneckim, który w drugiej strofce wraca się przez morze dla ratowania ojczyzny. Niby wszyscy znają, no kurczę, wstyd nie znać hymnu (no chyba że jest się piłkarzem, można wtedy markować, kibice pomogą, choć też nie do końca znać mogą), niby każdy, nawet obudzony w środku nocy, będzie potrafił zanuć, refren przynajmniej, ale jeśli przyszłoby co do czego, czyli zaśpiewać całość i objaśnić sens, mogłoby być nieciekawie.

Chwała więc wydawnictwu Bajka, za kapitalną rzecz pod tytułem „Mazurek Dąbrowskiego. Nasz  hymn narodowy.” Otóż wydawnictwo rzeczone, wspólnie z jedną ze swoich autorek, Małgorzatą Strzałkowską, pokusili się o przygotowanie swoistego kompendium, którego sens zawiera się w tytule pierwszego rozdziału czyli „Co każdy Polak o hymnie wiedzieć powinien. Każdy, czyli nie tylko dzieci, dla których przede wszystkim wydawnictwo to jest kierowane, ale także ci, którzy do tej pory nie mieli szansy, czy ochoty, by swą wiedzę w tym zakresie pogłębić. W części pierwszej więc każda ze zwrotek szczegółowo jest objaśniona i kapitalnie zilustrowana przez Adama Pękalskiego. Ta część po bezwzględna podstawa, bez której trudno w ogóle poruszać temat przynależności czy tożsamości narodowej. Jakkolwiek szumnie by to nie zabrzmiało, tych informacji po prostu wstyd nie znać. Strzałkowska, jako- przepraszam za kolokwializm - stara wyjadaczka w temacie literatury dla najmłodszych, prowadzi swój historyczno-literacki wykład tak brawurowo, że czyta się go niemal jak wyborną powieść historyczną z elementami detektywistycznymi. Tak, tak, nawet sam profesor Jan Żaryn zwraca uwagę w przedmowie, że sporo informacji przytoczonych przez Strzałkowską, może zaskoczyć nawet nie jednego historyka.

Ciekawostki te znajdują się zwłaszcza w drugiej części książki zatytułowanej „Dla wnikliwych”. Znajdziemy w niej potwierdzenie słów Marka Sewena zamieszczonych w posłowiu:
„Dziwne są losy polskiego hymnu, który – jak żaden inny na świecie – nie miał tak burzliwej historii od dnia, w którym Józef Wybicki napisał jego słowa…”
Marek Sewen, pojawia się na kartach wydawnictwa nie bez kozery. Ten światowej sławy kompozytor, aranżer i dyrygent, skupił się warstwie muzycznej „największej polskiej pieśni nad pieśniami”. Do książki dołączona jest płyta z dwoma unikatowymi wykonaniami naszego hymnu pod dyrekcją Semena oraz oryginalny zapis brzmienia pozytywki wygrywającej melodię Mazurka ze zbiorów Muzeum Hymnu Narodowego w Będominie.

Ta w sumie niewielkich rozmiarów książka, stać się może wyjątkowo pokaźnym źródłem wiedzy, podanej w sposób brawurowo przystępny, ale z dbałością o najdrobniejsze detale i poprzedzonej mozolnym historycznym śledztwem. Chapeau bas dla wydawnictwa Bajka, za to, że skutecznie wciela w życie przekonanie, że ucząc się, można też świetnie przy tym się bawić.

niedziela, 9 listopada 2014

Pudełko z napisem "fotografie różne"


Wojciech Mann
Fotografomannia. Obrazki autobiograficzne
Rok Wydania: 2014
Wydawca: Znak


Kilkaset fotografii przedstawiających Wojciecha Manna zebranych w jednej książce. Czyż można wyobrazić sobie równie perwersyjną publikację? A jednak obrazki autobiograficzne zatytułowane wdzięcznie Fotografomannia są lekturą nie tylko interesującą i szalenie zajmującą, nade wszystko zaś diabelnie zabawną. Już same fotografie pomieszczone w najnowszym wydawnictwie sygnowanym nazwiskiem kultowego redaktora nie mniej kultowej Trójki stanowić mogą niezłą rozrywkę, opatrzone dodatkowo odautorską narracją, komentarzem nierzadko ironicznym, tworzą dzieło niepokojąco wieloznaczne i bluźnierczo wstrząsające. No, może nieco przesadzam z epitetami, inwencja Manna z finałowego rozdziały łatwo się jednak może czytelnikowi udzielić.

Po kolei jednak, bo tak też postanawia rozpocząć autor Fotografomanii. W rozdziale pierwszym zatytułowanym intrygująco „Pojazdy” znajdujemy serię czarnobiałych fotografii z wczesnego dzieciństwa Wojtka M., które zgrabnie wprowadzają nas w klimat całego przedsięwzięcia. Oto mamy okazję zajrzeć do rodzinnego albumu autora i posłuchać kilku barwnych historii z życia jego rodziny i przyjaciół. Mann nie byłby jednak sobą, gdyby nie wykorzystał tak wspaniale inspirującego materiału jakim są rodzinne archiwa, do zgrywy i frywolnego żartu. Wspomniany już tytuł pierwszego rozdziały wyjaśnia się bardzo szybko. Zestawiając ze sobą fotografie, na których Wojtuś dosiada klasycznego już wczasowego kucyka, pozuje przy/na słoniu czy na imitując powożenie bryczką na deptaku któregoś ze znanych kurortów, poszukuje w nich autor dowodów na tezę o swojej fascynacji przeróżnymi pojazdami niemal od kołyski czy raczej pniaka, którego dziarsko dosiadł.


Mój ulubiony rozdział (dostaniemy ich w sumie 5) to „Stylizacje”, kapitalny paszkwil na „lajfstajlowe” blogi samozwańczych stylistów, przy okazji kawał historii dzięki dogłębnemu zanurzeniu w klimacie okresu PRL-u. 
Snując swe rodzinne wspominki przy okazji prezentacji kolejnych fotografii, oddaje się czasem Mann kapitalnym dygresjom. Starczy wspomnieć wstrząsający niczym skandynawski dreszczowiec epizod z praktyk studenckich w jednym z PGR-ów na początku lat 70-tych XX wieku, gdzie elegancki (londyńska garderoba) i zadbany (bujne loki i gładkie lica) student anglistyki wprowadzany jest w naturalistyczny świat Państwowego Gospodarstwa Rolnego i wciela się w pomocnika lokalnego weterynarza. Dla odmiany cudownie surrealistycznie brzmią opowiastki o zwiedzaniu zagranicznych krain przez obywatela demoludów.

„Już na wstępie zauważyłem wyraźną różnicę miedzy nadmorskimi widokami w Hiszpanii a tymi, które oferuje polski Bałtyk. W Hiszpanii jest dużo mniej smażalni ryb, a więcej palm. Najbardziej lubię fotografować się przy smażalniach i kebabach, ale z raku tychże musiałem zadowolić się tamtejszą przyrodą.”  Fantastyczna była też relacja z pobytu w barcelońskim przybytku Pension Lolita zamieszkałym przez „młode i bardzo umalowane osoby płci żeńskiej.” Do impresji zagranicznych wracać będzie Mann jeszcze wielokrotnie, zwłaszcza w poświęconym im w całości rozdziale „Odległe zakątki”. Z kilkunastu opisanych w nim fotek w podróżniczym klimacie należy wyróżnić meksykańską „niemal jarmarczną budę, w której oferowano błyskawiczne przeprowadzanie zarówno ceremonii zaślubin, jak i rozwodu.” Komentarz do zdjęcia to mistrzostwo poetyki absurdu w iście brytyjskim stylu, nic to jednak w porównaniu do opisu jaki serwuje nam Mann do zdjęcia ilustrującego tłum rozbawionych Meksykan w strojach ludowych, którzy starają się rzekomo odwrócić uwagę zbulwersowanego turysty. „Miałem świadomość, że ta zabawa to spektakl propagandowy, sponsorowany przez określone siły mające na celu kreowanie fałszywego, beztroskiego obrazu tego drążonego  zepsuciem kraju.” Brzmi znajomo? Rejsowo?


Ostatni rozdział „A mogło być tak”, to pewnego rodzaju przewrotna wolta. Posługując się tymi samymi co wcześniej fotografiami, snuje Mann zupełnie inną, mocno absurdalną opowieść. Pokazuje, jak można bawić się skrawkami wspomnień zatopionymi na kawałkach światłoczułych papierków, ale przypomina też, by nie brać całej tej narracji tak śmiertelnie poważnie i serio, jak zwykliśmy podchodzić do tematów biograficznych. "Tytuł Fotografomannia - pisze autor w czymś jakby wstępie - pozwala na różne warianty interpretacyjne, co jest zgodne z duchem demokracji panującym w naszym kraju." Bliżej więc Fotografomanni do Dzienników Gombrowicza, niż sierioznych i dętych tekstów niby to biograficznych autorstwa (rzekomego) współczesnych polityków i celebrytów. 
I aż chce rzucić się na albumy skrzętnie uzupełniane przez mamę, a wcześniej babcię, by odnaleźć w widocznych tam postaciach i miejscach niebywałe historie i niesłychane zdarzenia, odtworzyć zapomniane gesty i słowa.

****

dzięki SZTUKATER, za egzemplarz przedpremierowy:)

środa, 29 października 2014

Ubek czyta Tacyta


Sejf 3. Gniazdo Kruka
Tomasz Sekielski

Wydawca: Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
 

Rok Wydania: 2014


Nie minęły jeszcze dwa lata od brawurowego debiutu powieściowego Tomasza Sekielskiego, popularnego dziennikarza i reportera, a światło dzienne ujrzała trzecia już jego książka beletrystyczna. „Sejf 3. Gniazdo Kruka”, bo o niej właśnie mowa, to zwieńczenie szpiegowskiej trylogii z tajemniczymi skrzyniami Saddama w tle.  Jak więc nie trudno się domyślić, domknięte i dookreślone zostały w niej wątki zadzierzgnięte w dwóch poprzednich (Sejf i Obraz kontrolny) częściach, których znajomość, na szczęście dla czytelnika, który niefrasobliwie sięgnął po "Gniazdo Kruka", nie czytając poprzednich, nie jest warunkiem koniecznym, by cieszyć się lekturą. Wydarzenia opisane w poprzednich częściach zostają nam bowiem zgrabnie przybliżone w kilku retrospekcjach i możemy spokojnie delektować się akcją. A jest się czym delektować, bo książka Sekielskiego to sprawnie napisane czytadło z rodzaju thrillera political fiction. Czytadło nie jest tutaj określeniem pejoratywnym, tym bardziej, że trudno posądzać Sekielskiego o grafomańskie aspiracje do bycia literatem, jest po prostu autorem skrojonego zgodnie z kanonem dreszczowca. Podstawową więc zaletą „Sejfu” jest jego wartka akcja, która toczy się wielotorowo i na kilku płaszczyznach czasowych. Osią fabularną jest próba zdekonspirowania tytułowego Kruka, rosyjskiego szpiega, działającego na szczytach władzy w Polsce jesienią 2009 roku, w retrospekcjach cofamy się jednak aż do początków XX wieku do porewolucyjnej Rosji. Sięgając po wydarzenia i postaci historyczne, takie jak Lenin, Stalin czy sławetny rosyjski fizjolog Pawłow, kreśli Sekielski ciekawy obraz próby wykreowania idealnych agentów, wywodzących się z jednostek specjalnie zaprogramowanych, by wykonywać polecenia przełożonych w sposób automatyczny, wyzuty z refleksji czy etycznych wątpliwości. Przywodzi to na myśl nie tylko sowieckie próby przeniesienia badań nad odruchami zwierząt na manipulowanie zachowaniami ludzi w takich aspektach jak hipnoza, telepatia czy jasnowidzenie, ale też eksperymentalne działania elitarnej amerykańskiej jednostki paramilitarnej opisanej w kapitalnej książce „Człowiek, który gapił się na kozy” Jona Ronsona.

Głównym jednak wątkiem „Gniazda Kruka” jest batalia o bezcenny ładunek zwany skrzyniami Saddama, jaki udało się ukradkiem przywieźć z Iraku naszym służbom specjalnym. Cenny nie tylko literalnie, z powodu gigantycznej ilość sztabek złota, ale także z uwagi na dokumenty szalenie istotne z punktu widzenia wojny wywiadów. Dostępu doń chronią przedstawiciele głęboko zakonspirowanej jednostki rekrutującej się z byłych agentów bezpieki, dobrych ludzi - jak sami o sobie mówią – o duszach czarnych jak bezgwiezdna noc. Przeciwko sobie mają potężne siły reprezentowane przez Wielkiego Likwidatora i panią (sic!) premier. Niejako w konfrontacji do ciemnych sił jakie opanowały szczyty naszej sceny politycznej, ustawieni są dzielni i bezkompromisowi dziennikarze ( tutaj dostaje się przy okazji miałkim marionetkowym prezenterom)  oraz dzielne orły temidy w osobach znamienitego mecenasa i jego córki o kontrowersyjnej ( jak się okaże bardzo medialnej) orientacji. Z tego starcia nikt nie wyjdzie bez uszczerbku, nie tylko na wizerunku, ale także na zdrowiu. Trup też ściele się gęsto, jak przystało na rasowy thriller. A skoro jest przemoc, musi być też i seks i to taki z pierwszych stron tabloidów. Nade wszystko jednak jest wszechogarniająca i obezwładniająca żądza władzy, będącej celem absolutnym i ostatecznym. „Żądza władzy jest najgorętszym ze wszystkich uczuć” cytuje Tacyta Wielki Likwidator przemierzający służbową limuzyną nocne ulice stolicy po upojnym wieczorze w ramionach pani premier. 

Chwaląc dynamiczną, wielowątkową narrację Sekielskiego, nie sposób nie wytknąć mu kilku mankamentów, które w mojej opinii, nie zagrały jak należy. Chodzi o próby dopełnienia niektórych scen wstawkami jakby żywcem wyciętymi z magazynów dla gentlemanów, jak chociażby te, gdzie poznajemy parametry smakowe wyszukanych alkoholi, bukiety kosmetyków, czy wreszcie składniki wyszukanych potraw, których entuzjastami okazuje się być większość postaci, całkiem przekonująco zresztą skrojonych przez autora. To oczywiście przysłowiowa jeno łyżeczka dziegciu, w bardzo dobrze skomponowanej i jako się rzekło, dającej czytelnikowi mnóstwo przyjemności, powieści. Czytelnicy lepiej rozeznani w meandrach rodzimej sceny politycznej, odnajdą w „Sejfie” sporo analogii do postaci z życia publicznego wziętych, co wspomnianą przyjemność może tylko spotęgować. Może też spowodować odwrotny efekt. Wszak bijąca z kart książki refleksja na temat wpływu służb specjalnych na życie nas, szarych obywateli, jest w gruncie rzeczy szalenie przytłaczająca i świetnie puentuje to jeden z bohaterów, gdy grozę PRL-owskiej permanentnej inwigilacji i życia w lęku przed podpadnięciem władzy ludowej określa mianem sielanki w porównaniu do „uroków” obecnej III RP.

"Gniazdo Kruka” to porządny, krwisty kawał literackiego steka. Czuję się nasycony i chętnie sięgnę po kolejne, nie tylko beletrystyczne, propozycje Tomasza Sekielskiego. Przygotowałem już na tę okoliczność butelkę kilkuletniego Burbona z wyczuwalnymi nutami gruszki i jabłka, uzupełnionymi (a jakże!) kwiatowym aromatem z posmakiem miodu i przypraw.

*****
za egzemplarz recenzencki pięknie dziękuję portalowi sztukater.pl

sobota, 25 października 2014

Gryfne frelki na habach

Szajba na peronie 5.
Marta Obuch
 

Wydawnictwo: Replika
Data wydania: listopad 2014


Powiadają, żeby uważać na to, czego się pragnie, bo może się spełnić. Dobra, dobra, każdy chciałby znowu mieć te kilkanaście lat mniej, bo któż nie marzył choć przez chwilę, by cofnąć czas? O kilka godzin lub parę epok. Grunt, by być gdzie indziej, w innej konfiguracji towarzyskiej, w niby tych samych, ale jakby inaczej oświetlonych dekoracjach. Taki właśnie koncept staje się osią fabularną nowej komedii kryminalnej autorki znanej jako Marta Obuch. Oto dwie siostry, Ślązaczki i podwładny jednej z nich z psem na przyczepkę, przedsiębiorą kameralną libację na legendarnym piątym peronie na stacji PKP w Katowicach. Upojeni czerwonym winem rocznik 1929 i nastrojem miejsca, a także atmosferą rautu, gdzie pojawili się wcześniej w przepisowych kreacjach z dwudziestolecia międzywojennego, wypowiadają wspólnie, choć każde w swojej intencji, życzenia. I nagle, jak za uderzeniem pioruna z kultowego „Powrotu do przyszłości” przenoszą się w rok tożsamy z tym na etykiecie wina. Żeby było jeszcze weselej -nam czytelnikom naturalnie -życzenia każdego z nich się ziszczają i stopniowo potęgują karnawał pomyłek i pokręconych epizodów. W książce Obuch sporo się bowiem dzieje, jest przy tym szalenie i niewymuszenie zabawnie. Jeśli sięgając po poprzednią – kapitalną, jak się okazało – rzeczonej autorki zatytułowaną „Łopatą do serca” miałem jeszcze jakieś obawy czego się spodziewać, o tyle tym razem nie miałem żadnych wątpliwości, że sięgając po nową produkcję by Marta Obuch, bawić się będę przednie. I nie zawiodłem się, choć docierały do mnie z różnych źródeł próby zaklasyfikowania tej pozycji jako „literatury kobiecej”, który to epitet jakkolwiek bzdurnie brzmiący, zazwyczaj ma na celu zdyskredytowanie autora i dzieła, jako rzeczy błahej, dla kucharek przysłowiowych, słowem zapuszczonych intelektualnych kocmołuchów.

 „Szajba” to sprawnie i lekko napisana komedia kryminalna, skrząca się od dowcipu, bijącego z błyskotliwych dialogów i opisu postaci i sytuacji. Mnóstwo w niej kapitalnego humoru sytuacyjnego, by wspomnieć chociażby moment, gdy Zosia, główna protagonistka, chcąc rzucić zgrabny bon mot, popełnia lapsus, za który chcąc przeprosić, płoni się i dygając, zauważa źdźbło słomy wystające z bucika („jedno źdźbło, ale jednak”) . Pamiętamy przy tym, że kilka scen wcześniej podróżowały furmanką pełną siana. Powieść skrzy się od celnych ripost i charakterystycznego śląskiego humoru, momentami rubasznego, nigdy jednak nie przekraczającego granicy dobrego smaku, bardzo przy tym finezyjnego. 

„Okazało się , że dobiegnięcie do schodów i znalezienie się na parterze potrafi zając kobiecie bez menstruacji niewiele ponad minutę”(…)” -Włamaniem też się nie przejmuj. Ja się włamię za ciebie – oznajmiła tak swobodnym tonem, jakby zgłaszała swoją kandydaturę na przewodniczącą trójki klasowej.”
 

Marta Obuch ma wyjątkową łatwość, by nie wdając się w przesadnie głębokie portrety psychologiczne, kilkoma zaledwie zgrabnymi epitetami, skreślić pełnokrwiste, przekonujące postaci i później dopełnia stopniowo ich obraz w przysłowiowym praniu konfrontując z piętrzącymi się stale nowymi okolicznościami . Co jednak szczególnie cieszy w tej opowieści, to dekoracje w jakich toczą się perypetie sióstr Haba (w gwarze śląskiej habić oznacza kraść). Choć może dekoracje, to nieco krzywdzący epitet dla miasta, które  bez dwóch zdań może być traktowane jako jeden z bohaterów powieści. Mowa oczywiście o współczesnych i tych z końca lat dwudziestych XX wieku Katowicach. Bibliografia, jaką przytacza Obuch na końcu ksiązki jest zaiste imponująca, bardziej jednak imponuje sposób, w jaki autorka wykorzystała tę widzę na kartach „Szajby”. Obserwując początki industrializacji miasta, które po pierwsze wojnie światowej przyłączone zostało do Polski, nie możemy oprzeć się wrażeniu, jakbyśmy sami tego doświadczali. Lekkość, z jaką przemyca Obuch w dialogach i komentarzach widzę historyczną, sprawia, że nie dość, że czytelnik przyswaja ją sobie w sposób niezauważalny, to jeszcze później czuje jakieś osobliwe ssanie, by wiedzę na temat losów tego miasta i całego regionu pogłębić. Załączona do książki wspomniana bibliografia może w tym znakomicie pomóc. Z epizodów z roku ’29 przebija także tęsknota za czasem, gdy rozmawiało się piękną polszczyzną, gdy człowiek spotykał się z człowiekiem na rozmowie nie via portal społecznościowy, ale przy stole podczas posiłku przygotowanym własnoręcznie bez wspomagaczy czy podejrzanych genetycznych modyfikacji. 

„Pani Beczka z zadowoleniem obserwowała, jak opróżniają talerze, i zdradziła, że o smaku żurku decyduje domowej roboty zakwas. Na czosnku i żytniej mące.”

Przyznam, że spędziłem w Katowicach kilka fantastycznych lat w okresie studiów i miejsca w okolicy placu Sejmu Śląskiego czy tytułowego peronu są mi doskonale znane. Poznałem je także jako miejsca szczególnie miłe podczas konsumpcji napojów wyskokowych, pamiętam jeszcze smak porto na skwerku z pomnikiem Marszałka vis a vis gmachu niegdysiejszego Sejmu. Lektura „Szajby na peronie 5.” obudziła sporo wspomnień, w większości pozytywnych, z czasów, gdy szajba odbijała wyjątkowo często, gryfne frelki był niezmiennie gryfne i właśnie ta niezmienność, była szczytem wyrafinowanej pochwały, choć opacznie czasem rozumianej.

Dla czytelnika znającego Katowice jeno ze słyszenia, książka Marty Obuch może być nawet jeszcze ciekawsza, niż dla mieszkających tam na co dzień, znających miasto i chociaż część jego ciekawej historii. Z pewnością jednak będzie świetną rozrywką dla rozrywki oczekujących i spełnić powinna wszelkie oczekiwania, jakie można postawić komedii kryminalnej. Powiadają, że nad twórczością Marty Obuch unosi się pozytywna aura książek Joanny Chmielewskiej i trudno z tym polemizować. Ja czułem się jakbym znowu z wypiekami na twarzy śledził losy bohaterów Niziurskiego i Bahdaja przeplatane z perypetiami Marty’ego McFly z „Powrotu do przyszłości”. Życzyłbym sobie, żeby „Szajba” doczekała się wkrótce kontynuacji, zakończenie spokojnie otwiera taką możliwość, jak sądzę nieprzypadkowo.
"Gdzie ja jestem? - zapytał słabo. – W Sosnowcu. – O matko i córko! – jęknął zmartwiony. – ja muszę do Polski. Do Katowic. Którędy na Królewsko-Hucką?”

***
Za niewysłowioną przyjemność zapoznania się tekstem "Szajby na peronie 5." przed jej oficjalną premierą, składam serdeczne podziękowania wydawnictwu Replika
 

wtorek, 7 października 2014

Modląc się do Joego Pesci

Napalm i żelki
George Carlin

Tłumaczenie (kapitalne!): Jacek Konieczny
Wydawnictwo: Filia
Rok wydania: maj 2014

George Carlin. Uwielbiam gościa! Właśnie skończyłem lekturę rzeczy pod wielce intrygującym (choć przyznaję, że początkowo wydał mi się nieco pretensjonalny)  tytułem „Napal i żelki” i zabieram się, by zacząć od początku. No, może nie tak od razu, bo to rzecz do wielokrotnego selektywnego delektowania się. Tak właśnie, do książki George Carlina najlepiej podejść jak do zbioru aforyzmów w rodzaju „Myśli” Pascal, tylko takich trochę a rebours. Całość, to zbiór krótkich obserwacji na temat życia i śmierci, polityki i religii, języka i obyczajów, słowem świata, na którym z powodzeniem występują obok siebie tak zdawałoby się nieprzystawalne zjawiska, jak tytułowe napalm i żelki. Z jednej strony trudno się od lektury oderwać, z drugiej jednak, żal trochę pędzić po zjawiskach i tematach poddawanych przez autora zjadliwej, brutalnej i przegiętej do granic przyzwoitości wiwisekcji, bo jest ich taka masa, że aż prosi się, by nad niektórymi pochylić się dokładniej i na dłużej. To z pewnością nie jest lektura, która przypadnie do gustu posiadaczom przewrażliwionej , kołtuńskiej i tępawej akademickiej wrażliwości. Ultraprawicowym entuzjastom watykańskiej propagandy może być zwyczajnie przykro, podczas konfrontacji z błyskotliwym umysłem, który bez żadnego skrępowania lży świętości i plugawi lukrowane politycznie poprawne fasadki i konwenansiki, topiąc je bez zmiłowania w morzu groteski i ironii. 

„Myślę, że jestem, więc jestem. Tak myślę” 

Jest więc szalenie śmieszno, ale i straszno przy okazji, ponieważ Carlin, jak każdy rasowy komik, nie omija tematów trudnych, a już szczególne upodobanie znajduje w tych, które zwykło określać się mianem tabu. Za nic ma sobie przy tym tak szalenie modną w ostatnim czasie polityczną poprawność. Kpi z mniejszości seksualnych, księży, religii, gwałtów, zbrodni, sportu, otwarcie, jak przystało na rodowitego Irlandczyka, lży zjednoczone królestwo i fasadową monarchię, przede wszystkim daje popalić amerykańskiemu stylowi życia. 

 „Stany Zjednoczone: miejsce, do którego przybyli Irlandczycy, Anglicy, Skandynawowie, Polacy i Włosi, aby wspólnie zabijać Indian, linczować czarnuchów i spuszczać wpierdol Latynosom i Żydom” 

Ma przy tym dystans do samego siebie, bo choć jest bacznym i surowym obserwatorem, nie ustawia się poza nawiasem.
 
„Przeczytałem gdzieś, że dla przeciętnego człowieka normą jest czternaście pierdnięć dziennie. Biorąc pod uwagę mój wkład do tej statystyki, jestem zmuszony  dojść do wniosku, że na świecie istnieją miliony ludzi, którzy nie pierdzą w ogóle” 

Co ważne, nie tyka polityki i za to mu chwała! Przede wszystkim jednak chwalić należy jego niebywałą umiejętność serwowania głębokiej refleksji w przepysznym ironicznym sosie. Przyznam, że wielokrotnie łapałem się na tym, że gdy już doprowadziłem się do porządku po ataku niekontrolowanego śmiechu z dorodnym wysiękiem z nosa i oczu, pochylałem się z uznaniem nad celnością jego obserwacji. Jasne, może nie jest koniecznym używanie wulgaryzmów w dyskursie o roli kościoła w życiu społecznym, ale na boga, kto by w ogóle zadawał sobie trud, by toczyć takie dywagacje, nie będąc adiunktem w katedrze socjologii. Nie jest przy tym Carlin jakiś tanim i doraźnym moralizatorem. Owszem, jest w nim dużo złości, na głupotę rodzaju ludzkiego przede wszystkim, ale tak naprawdę idzie tu do zabawę. Zabawę, dystans, ironię, czyli triadę, czy może ładniej byłoby rzec, trójcę, dzięki, której można zachować w miarę zdrową kondycję psychiczną. To , jak dobrze się czuję świeżo po lekturze „Żelków” jest tego niezaprzeczalnym dowodem. Chętnie przytoczyłbym na koniec jeszcze jakiś błyskotliwy fragment, oto chociażby z mnóstwa wstawek z cyklu „Krótkie zwarcia”, miniaturek, którymi przeplatane są  nieco dłuższe felietonowe teksty, ale nie sposób wybrać najlepszej. Dawno już tak świetnie nie bawiłem się podczas lektury, chyba ostatnio przed laty, gdy zaczytywałem się „Skutkami ubocznymi” Allena. Tego Allena z czasów ‘Śpiocha”, „Zeliga” czy „Miłości i śmierci” czyli bezpretensjonalnego , inteligentnego kpiarza i prześmiewcy. Jeśli Allen zabijał śmiechem niczym serią z kałacha, to George Carlin masakruje zmysły napalmowym miotaczem.

    ****

PS. za możliwość zapoznania się z literacką odsłoną twórczości Carlina dziękuję portalowi BOOKLIPS



piątek, 19 września 2014

Dziadek bestia

Amon. Mój dziadek by mnie zastrzelił
Jennifer Teege, Nikola Sellmair
Wydawnictwo: Prószyński Media
Data wydania: 2014-02-26



Poznajcie Jennifer, sympatyczną czarnoskórą dziewczynę wychowaną przez przybranych niemieckich rodziców, która zanim założyła swoją rodzinę i przybrała nazwisko Teege, podróżowała po świecie, goniona nieuświadomionymi lękami i poczuciem wykorzenienia. Podczas pobytu w Izraelu, gdzie studiowała i żyła przez kilka lat, ogląda w telewizji „Listę Schindlera”. Film, owszem, robi na niej wrażenie, ale samo zakończenie wydaje jej się zbyt hollywoodzkie. Najbardziej oczywiście zapada jej w pamięć scena, która każdemu, kto widział dzieło Spielberga na zawsze pozostanie wryta w duszę. Oto komendant obozu koncentracyjnego w podkrakowskim Płaszowie, grany przez demonicznego Ralpha Fiennesa w ramach porannej gimnastyki strzela do więźniów z balkonu swojej luksusowej willi. To Amon Goeth, tytułowy dziadek Jennifer, o czym dziewczyna dowie się parę lat później. 

Ów moment, kiedy jej życie zostanie wywrócone na nice i rozsypie się na drobne kawałki, można określić bardzo dokładnie. Wszystko zaczęło się od zwyczajnej wizyty w bibliotece miejskiej i zabrzmiało niczym historia zaczerpnięta z kart powieści Zafona. W „Cieniu wiatru” dziesięcioletni chłopiec zostaje zaprowadzony przez ojca do tajemniczego labiryntu będącego w istocie nieprzebraną biblioteką, zwaną Cmentarzem Zapomnianych Książek. Mały Daniel ma wybrać jedną dla siebie. Ci, którzy czytali, pamiętają ten niesamowity moment, gdy chłopiec natrafia na dzieło, które, wydawać by się mogło, czekało właśnie na niego. Dokładnie to samo dotknęło Jennifer, kiedy bezwiednie przeglądała grzbiety ksiąg w dziale psychologicznym i zaintrygowana jednym sięgnęła po rzecz, na okładce której znajdowała się twarz kobiety dziwnie jej znajomej. Patrzyła na twarz swojej biologicznej matki Moniki Goeth, córki nazistowskiego zbrodniarza. Zaczęła czytać i runęła w otchłań. W przerażającą historię swojej rodziny, której nigdy nie było jej dane naprawdę poznać. 

„Jestem wnuczką Amona Goetha, oprawcy, który pozbawił życia tysiące osób i mnie – z moją ciemną barwą skóry – z pewnością też by zastrzelił.”
 


Na kartach książki „Amon. Mój dziadek by mnie zabił” śledzimy wraz z Jennifer losy trzech pokoleń dotkniętych traumą holokaustu. Poznajemy babcię, żonę Amona, która dla wnuczki jest ideałem bliskiej i ciepłej opiekunki, a która wcześniej towarzyszyła mężowi w przerażającej działalności, nawet jeśli nie czynnie, to przecież musiał wiedzieć, mieszkała wszak pod samym obozem. Zagłębiamy się w historię matki, która próbował wyprzeć swoje faszystowskie dziedzictwo, przypłacając to głęboką depresją i faktyczną stratą córki, którą oddała do adopcji. Przede wszystkim jednak próbujemy razem z Jennifer poskładać do kupy rozsypane puzzle jej życia. Towarzyszyć nam będą pytania o rolę przypadku, opatrzności, wolnej woli i odpowiedzialności nie tylko za swoje wybory, ale za całe dziedzictwo. Droga Jennifer do prawdy przeplatana jest na poły dziennikarskimi wstawkami autorstwa Nicoli Sellmair, której artykuł na temat losów wnuczki Goetha był kanwą wspólnie napisanej książki pod tym samym tytułem. 

Jak mawia Księga, poznacie prawdę i ona was wyzwoli. Czy jednak stanie się to udziałem Jennifer Teege, jej matki Moniki i babki Ruth? Odpowiedź jest bardziej złożona, niż można by oczekiwać. Z pewnością nie jest łatwo jej udzielić, tak jak nie było łatwo przebrnąć przez tę fascynującą i budzącą grozę historię do końca. Warto jednak, bo nawet jeśli nie wyzwala zupełnie, to z pewnością oczyszcza i pokazuje, że warto zmierzyć się z nawet najbardziej przytłaczającymi demonami przeszłości. Tym bardziej, że przeszłość owa, tak łatwo nie daje się upchnąć w szafie.





czwartek, 18 września 2014

Powrót w rytmie rockabilly


Powrót
Izabela Sowa
Wydawnictwo: Znak
Data wydania: 2014-08-28  



Dorotka, bohaterka ostatniej książki Izabeli Sowy, robi tatuaże. Pozornie zajęcie unikatowe, czy jak powiedziałyby znajome naszej bohaterki „niemainstreamowe, hipsterskie, zajefajne”. Tak naprawdę jednak to próba spełniania się w zajęciu, które się lubi, czuje, w którym jest się dobrym. Poprzez które można się wyrazić i komunikować. Pytanie tylko z kim i na jaki temat. Dorotka wróciła do kraju, do rodziny, znajomych. Kiedyś rzuciła studia, choć szło jej całkiem dobrze i wyjechała za granicę. Jak wielu z jej pokolenia, z potrzeby sprawdzenie siebie, w poszukiwaniu doświadczeń, inspiracji, z potrzeby zmiany otoczenia, ucieczki przed sobą w starych dekoracjach, które duszą, nudzą i za bardzo się narzucają. Po poniewierce przez kilka krajów, po przeczołganiu się przez nie zawsze przyjemne i niezbyt dobrze płatne zajęcia, wraca w końcu do rodzinnego miasta. Nie będzie to powrót triumfalny, obudzi raczej kilka skrywanych tajemnic w duchu nomen omen Powrotu Andrieja Zwiagincewa, którego kopia stoi na półce Dorotki obok Amelii i Purpurowej Róży z Kairu. 

Bohaterka Sowy, niedoszła absolwentka akademii sztuk pięknych zaczyna parać się tatuowaniem, umiejętnością, którą nabyła w Berlinie i której postanowiła się poświęcić. Sama posiada tylko jeden enigmatyczny, niewielki tatuaż na łopatce. Mało nachalny, jak sama właścicielka, unikająca rozgłosu, często szepcząca, można by rzec, wycofana. Nie do końca jednak, zważywszy na jej słabość do stylu rockabilly (kokardki, wisienki, czaszki, mocne pomadki i stroje à la pin-up). To pozorna sprzeczność, ponieważ styl w jakim się nosi wypływa z jej faktycznych upodobań estetycznych, ona tak lubi, tak czuje się dobrze. Nie kieruje się modą typu vintage, mało tego, otwarcie kpi z blogerek modowych i wystylizowanych korporacyjnych zombie komunikujących się bełkotliwą nowomową pełną anglizycmów i infantylnych zdrobnień. Książka Izabeli Sowy, mimo ciętych komentarzy jakimi raczy nas Dorotka w introspekcjach i celnych obserwacji z życia krakowskiej bohemy, kpiarska nie jest. Smutna raczej, pełna symptomów zniechęcenia papierowymi ludźmi toczącymi swoje ufryzowane i wylansowane jałowe życie w sztucznych dekoracjach. Niczym postaci z twarzami lalek z obrazów dawnych mistrzów, które pokazuje Dorotka jednemu ze swoich klientów. Klientów, który, jak się okaże, odegra niebagatelna rolę w jej życiu i to nie taką, jakiej czytelnik mógłby się początkowo spodziewać. To jedna z zalet Powrotu

Postaci są wielowymiarowe, złożone, choć nie nadmiernie przekombinowane, ot, z życia wzięte. No, może postać babci, kopcącej jak lokomotywa i mimo kilku babcinych słabostek i fobii, zadziwiająco zdystansowanej do siebie i świata jest deczko wyidealizowana. Cała reszta dowodzi, że autorka świetnie radzi sobie z podglądaniem otaczającej jej rzeczywistości. Rzeczywistości, która skrzeczy i uwiera praktycznie każdą z postaci. Najsilniej punktowana jest niedojrzałość będąca swoistym lejtmotywem całej powieści. Począwszy od imienia bohaterki, nigdy nie nazywanej Dorotą, a skończywszy na zachowaniach jej rodziców, zwłaszcza wycofanego ojca, niemal przerysowanego z historii o rodzinie Dulskich. Dorotka uczestniczy w niedojrzałych rodzinnych zapasach swoich bliskich, chcąc nie chcąc staje się elementem gierek i podchów, skrywanych tajemnic, które prędzej czy później wypadną z szafy i objawią swoje żenujące pyski. Uczestnicząc w tym chocholim tańcu przygląda się też swoim rówieśnikom, pokoleniu trzydziesto-parolatków, upupionym w infantylnej codzienności wyzierającej z lifestylowych blogów (gdyby autorką zamieszczonych na nich refleksji była kura Regina, można by przyjąć, że są interesujące, stwierdza Dorotka), z gębą spreparowaną na wzór i podobieństwo kosmitów-celebrytów z kolorowej prasy. Kapitalnie streszcza to fragment tekstu piosenki Coffinshakers, grupy z nurtu bliskiego sercu Dorotki rockabilly, który stanowi motto powieści: There is nothing left to do, it seems like everything is done, nothing more to achieve, I no longer know in what to beleive”. 

Nie można odmówić Sowie lekkości pióra, perypetie Dorotki toczą się zgrabnie i lekko, a lektura Powrotu może dać sporo frajdy zwłaszcza tym, którzy w literaturze popularnej szukają czegoś więcej niż głupawych przepisów na życie. Należy jednak nastawić się na nieco kwaskowate danie z wyraźną nutą goryczy.

 *****

Piękne podziękowania dla Wydawnictwa Znak, za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego powieści.