niedziela, 20 grudnia 2015

Galicyjska rozpusta w twardej oprawie



Robert Makłowicz
C.k. kuchnia

ilustracje: Andrzej Zaręba
Rok Wydania: 2015
Wydawca: Wysoki Zamek

 
Każdy smakosz, ba, przypuszczam, że każdy, kto lubi dobrze zjeść i poświęca przynajmniej minimum uwagi temu co zjada, potwierdzi, że równie ważne, jak to czym się posilamy, jest to w jakiej formie jest to podane. Idealnie jest, gdy oba te warunki dobrego posiłku występują jednocześnie i arystotelejska zasada decorum realizowana jest w praktyce. Wybaczcie, proszę tę erudycyjną wstawkę. To wina Makłowacza, jego stylu, jego ekspresji, poczucia smaku i wiedzy. To, co pisze, jak pisze, o czym opowiada charakteryzuje się tak soczystą zgodności formy z treścią, że należy tylko przyklasnąć mlaszcząc przy tym z ukontentowania. Lektura „C. k. kuchni” to uczta bowiem. Dionizyjskie misterium, bez zawracania sobie głowy kaloriami czy innymi imponderabiliami czyniącymi z posiłku kolejną proceduralną czynność korporacyjnego szczura. Makłowicz nie serwuje dań dla szczurów, rachitycznych pudelków, znerwicowanych bluszczy. U niego stołują się karpie królewskie, bażanty i  pełnokrwiste ogiery. Jak sam przyznaje, gdybyśmy chcieli skonsultować te przepisy z dietetykiem, pewnie zostalibyśmy spuszczeni ze stołu.
 
Czymże więc są te przepisy? Niniejsze wydanie, pierwsze pod szyldem Wysokiego Zamku jest już trzecim z kolei, wcześniej publikowało je wydawnictwo Znak, a jeszcze wcześniej pojawiały się cyklicznie w krakowskim dodatku Gazety Wyborczej. Mamy więc do czynienia z odświeżoną wersją jednej z bardziej popularnych książek Roberta Makłowicza, kulinarnego publicysty, smakosza, entuzjasty tytułowej c.k. kuchni. Ów skrót, jak wiadomo, pochodzi od określenia cesarsko-królewski i wywiedziony jest od tytułu władcy Austro-Węgier, który był cesarzem Austrii i królem Węgier jednocześnie, panując nad ziemiami od Adriatyku po Karpaty. Kto by jednak chciał czynić autorowi podszyte ksenofobicznym patriotyzmem wyrzuty o gloryfikację okupanta i zaborcy powinien dokładnie wczytać się przytaczane przez niego anegdoty historyczne, by zauważyć, że istotą przekonań Makłowaicza jest wspólnota ponadnarodowa, coś na kształt kulinarnej unii, która miast dzielić i sortować oraz wprowadzać sztuczne granice, dąży do zjednoczenia przy wspólnym stole.

A tematów na tym stole zaprawdę nie zabraknie. Pomieszczono bowiem w tej publikacji kilkadziesiąt przepisów, które, choć wygrzebane z zamierzchłej przeszłości, sparzą się z powodzeniem w każdej dzisiejszej kuchni. Począwszy od sałatek i zup, poprzez potrawy z ryb, drobiu, mięsa, mąki i kasz, na deserach kończąc. Każdy z przepisów okraszony jest soczystą anegdotą, historyjką wyczytaną przez autora w zamierzchłych dokumentach i opracowaniach z lat pięćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Bardziej dociekliwy czytelnik znajdzie na końcu książki stosowną bibliografię.

Z jednej więc strony można traktować tę pozycję jako wysublimowaną książkę kucharską, z drugiej jako rzecz z pogranicza prozy historycznej, której lekturze można oddawać się czysto rekreacyjnie. Próbowałem tego drugiego sposobu i przyznam szczerze, że nie było to łatwe i momentami czułem się, jak pewien praski radca opisany w historii ze sławetnym  feldmarszałkiem Radetzkym, który „po skosztowaniu czegoś bardzo dobrego wył z zachwytu ładnych parę minut i klepał się z całych sił po brzuchu, powodując swoim zachowaniem częste i bolesne zadławienia współbiesiadników”. Otóż zdarzało mi się czytać „C.k. kuchnię” w miejscach publicznych i były chwile, gdy bez trudu wizualizowałem sobie co smaczniejsze potrawy i zaprawę z trudem przychodziło mi powstrzymywanie rzeczonych odruchów zachwytu.

Potwierdza to tylko, że omawiane wznowienie klasycznego już dzieła Roberta Makłowicza z powodzeniem znajdzie uznanie w oczach także kucharskich analfabetów, teoretyków rozkoszy podniebienia, ceniących sobie historyczną anegdotę w duchu Haška z kulinariami w tle.
 
Warto też podkreślić, że odświeżoną „C.k. kuchnię” dostajemy od  Wysokiego Zamku w wydaniu rzec by można kolekcjonerskim. Twarda oprawa, płócienny grzbiet, wszyta wstążkowa zakładka, piękne akwarele Andrzeja Zaręby ilustrujące tekst. Cymes, który wglądał będzie dobrze w biblioteczce każdego bibliofila, być może wykreuje też kolejnego smakosza z historycznym zacięciem.

niedziela, 13 grudnia 2015

Zwyczajne księżniczki



Helen Rappaport
Cztery siostry. Utracony świat ostatnich księżniczek z rodu Romanowów.

Tłumaczenie: Anna Sak
Rok Wydania: 2015
Wydawca: Społeczny Instytut Wydawniczy Znak



„Tak jak bohaterki dramatu Czechowa marzyły o tym, by wyrwać się z prowincjonalnego zaduchu i wrócić do Moskwy, tak odizolowane od zwyczajnego życia wielkie księżne pragnęły wyjść z kokonu i stać się częścią prawdziwego świata. Miały w sobie wielki głód doświadczeń i spotykania się z ludźmi spoza ich ściśle kontrolowanego otoczenia. Postanowiłam opisać ich losy, bo dotąd były przedstawiane głównie jako przypis do dramatycznej historii ich rodziców, czyli Mikołaja i Aleksandry.”

Tak na pytanie o skojarzenia z „Trzema siostrami” Czechowa odpowiedziała brytyjska historyk Helen Rappaport. „Cztery Siostry” to jedenasta w jej dorobku książka historyczna i kolejna poświęcona Rosji i rodzinie Romanowów, zaś aluzja do znakomitego dramatu Czechowa została przez nią faktycznie zamierzona. Nikt chyba nie zaprzeczy, że losy rodziny ostatniego cara imperium rosyjskiego były dramatyczne czy wręcz tragiczne. Koniec jaki spotkał jej członków* w domu Ipatiewa w Jekaterynburgu, a który szczegółowo analizowała Rappaport w jednej z wcześniejszych prac zatytułowanej „Ekaterinburg: The Last Days of the Romanovs” z 2008 roku, kładzie się mrocznym cieniem na całej historii rodziny. Jego świadomość chwyta za gardło podczas lektury „Czterech sióstr” od pierwszych stron, kiedy najpierw poznajemy historię małżeństwa cara Mikołaja II z pochodzącą z Niemiec wnuczką brytyjskiej królowej Wiktorii Aleksandrą, przyszłą matką jego pięciorga dzieci, a przybiera na sile, gdy śledzimy narodziny każdej z kolejnych sióstr i ich młodszego brata, wyczekanego, wymodlonego niemal carewicza Aleksego.


Olga, Tatiana, Maria i Anastazja w końcu doczekały się pełnego świadectwa swojego po ludzku ciekawego i w gruncie rzeczy zwyczajnego w najlepszym tego słowa znaczeniu życia oraz rzetelnej analizy, wywiedzionej z listów, pamiętników i wspomnień osób z ich najbliższego otoczenia oraz bezstronnych obserwatorów ówczesnego życia elit. Imponująca bibliografia, jaka zapełnia kilkadziesiąt stron w przypisach końcowych, świadczy o ogromie pracy dokumentacyjnej jaką wykonała autorka. Oczywiście łatwo posądzić ją o stronniczość w kreśleniu portretów swoich bohaterek, ale gdyby skupić się tylko na lekturze treści dokumentalnej przytaczanej przez autorkę, trudno się dziwić Rappaport. Z listów i zapisów pamiętnikarskich, a także z korespondencji zagranicznych dziennikarzy, wyłania się bowiem portret czterech zwyczajnych, pełnych bezpretensjonalnego uroku młodych dziewcząt, kochających się nawzajem, darzących ogromnym szacunkiem i miłością swoich rodziców, które na swoje nieszczęście urodziły się w rodzinie carskiej. Być członkiem takiej familii to z pewnością niewdzięczna rola, zwłaszcza dla takich osób jakimi były księżniczki Romanówny. Wrażliwe, ciekawe świata, doceniające proste przyjemności, skrępowane otaczającym je splendorem i dworską etykietą. Do tego świetnie wykształcone. Można rzecz, typowe dziewuszi z wyższych sfer, władające kilkoma językami, grające na fortepianie, biegłe w zawiłościach savoir vivre’u, przygotowywane do bycia władcą. Nic bardziej mylnego. Owszem, każda z czterech sióstr posiadała w większym bądź mniejszym zakresie powyższe umiejętności, cechowało je jednak coś więcej, coś co wpoili im mądrzy i kochający rodzice, a co możemy nazwać empatią i życiową mądrością. Uwidoczniło się to zwłaszcza podczas pierwszych lat I Wojny Światowej, kiedy to razem z matką cesarzową Aleksandrą, rzuciły się do pomocy rannym i zaczęły pracę jako sanitariuszki w organizowanych przez rodzinę carską szpitalach. 
Odwaga, poświęcenie, wrażliwość i otwartość z jakimi dziewczęta – zwłaszcza tak zwana najstarsza para Olga i Tatiana – zadziwiają i budzą zasłużony szacunek, tym bardziej, że to obrazy jakie nie kojarzą się nam raczej z rodzinami imperatorów. 

Helena Rappaport stworzyła fascynujący obraz relacji między dziećmi ostatniego cara Rosji, czterema dziewczętami i braciszkiem Aleksym. Obraz nasycony detalami, dzięki którym dostajemy dzieło zachwycające i pełne życia. Kolejny mistrzowski utwór o tym, jak bezlitosny dziejowy walec niszczy to, co piękne, proste i wrażliwe. 

 ---------
  * Rodzina carska została rozstrzelana przez bolszewików w lipcu 1918 roku w piwnicy domu w Jekaterynburgu. Ciała wywieziono do lasu, rozebrano, spalono i oblano kwasem, po czym wrzucono do szybów pobliskiej nieczynnej kopalni. Dlatego dopiero w 1991 roku odnaleziono szczątki cara Mikołaja, carycy Aleksandry oraz córek: Olgi, Tatiany i Anastazji. Zostały pochowane w petersburskim soborze śś. Piotra i Pawła w 1998 roku po przeprowadzeniu testów DNA. Szczątki czwartej z córek (Marii) oraz najmłodszego braciszka Aleksego, które odnaleziono kilkadziesiąt kilometrów dalej w 2007 roku, miały 18 października spocząć obok pozostałych członków rodziny carskiej. Kościół prawosławny domaga się jednak dodatkowych badań mających potwierdzić tożsamość członków rodziny uznanej za świętą.

niedziela, 22 listopada 2015

"piosenki są pełniejsze niż wiersze"


Marcin Świetlicki
Zło, te przeboje
Rok Wydania: 2015
Wydawca: Wydawnictwo EMG


„No, proszę sobie wyobrazić:
Marzec albo kwiecień
(mmm…raczej marzec), wieczór.”

Dla kogoś, kto zetknął się choć trochę z twórczością Marcina Świetlickiego, zacytowany powyżej fragment z pewnością powinien być znajomy. Tak zaczyna się „Nieprzysiadalność”, rzecz wybitna w swoim nowatorstwie, dziś już kultowa, bezsprzecznie jeden z ważniejszych manifestów twórców tak zwanego „pokolenia brulionu” (czasopismo literackie i kulturalne, wydawane w latach 1987-1999), dla mnie świadectwo miłości od pierwszego usłyszenia. Do dziś twórczość krakowskiego poety funkcjonuje w mojej rzeczywistości, czy to w postaci przywołania frazy z przeszłości, czy poprzez pojawiające się wciąż nowe odsłony aktywności twórczej tej nieprzeciętnej osobowości.

W książce, którą trzymacie Szanowni Państwo w swoich rączkach – tłumaczy autor w słowie wstępnym na skrzydełku okładki-  znajduje się prawie cała moja twórczość piosenkowa. Niektóre z tych tekstów były wcześniej wierszami, a może nawet nimi nadal pozostają, mimo ocierania się o kulturę zgniłą i niską. Lwia część, to oczywiście piosenki nagrane przeze mnie z zespołem Świetliki, ale jest tu również wiele owoców moich zdrad macierzystego zespołu z innymi wykonawcami. Nazbierało się tego przez lata sporo, część tekstów nigdy nie była zapisana (naliczyłem ich około 40), inne opublikowane były w innej, czasem krańcowo innej formie, więc chyba trzeba tę książkę potraktować nie jako kolejny wybór, ale jako oryginalne i integralne dziełko. 

Cała, jak określa ją kokieteryjne Świetlicki, twórczość piosenkowa, to dokładnie 202 teksty, które pojawiły się, czy raczej należałoby powiedzieć wybrzmiały, podczas współpracy poety z bardzo różnymi przedstawicielami sceny muzycznej. Najważniejsi są oczywiście koledzy z - rzec można - rodzimej formacji Świetliki, później różnorodni przedstawiciele jazzu, alternatywy i punka. Przewijają się takie nazwiska jak Mikołaj Trzaska, Jerzy Mazzoll, Cezary Ostrowski, zespół Pidżama Porno czy Czarne Ciasteczka. Kilkanaście płyt, cała mnogość koncertów, morze wódki i gęstwina dymu papierosowego.
Niech jednak nie zmyli nikogo fakt, że oto mamy do czynienia z jakimś rodzajem poezji śpiewanej, choć literalnie właśnie coś takiego wydawałoby się właśnie dostajemy - poetę, który w towarzystwie zespołu prezentuje swoją twórczość. Jak jednak czymś bardzo innym, osobnym i różnym od tak zwanej poezji śpiewane jest twórczość Świetlików, można było przekonać się już podczas obcowania z ich pierwszą płytą (wtedy jeszcze kasetą magnetofonową, którą mam do dzisiaj) zatytułowaną O.gród K.oncentracyjny. Z niej to właśnie pochodzą takie perełki (przeboje?!) jak wspominana już Nieprzysiadalność, Opluty, Olifant czy Świerszcze.
Dla Świetlickiego współpraca z muzykami, to poszukiwanie nowej formy ekspresji, która nie tylko będzie uzupełnieniem klasycznej działalności poetyckiej, ale właśnie czymś co ją uzupełnia.

Naturalnie – pisze autor w załączonych na końcu tej kompilacji uwagach – nie posłuchałem słów krytyki i mimo podszeptów życzliwych, nie przestałem pracować z muzykami, albowiem jest niezaprzeczalnie przyjemniejsze niż współpraca z poetami. I bardziej rozwijające. Uczę się od muzyków wielu interesujących rzeczy, chłonę ich wrażliwość, piszę, wykorzystując ich brzemienia i rytmy, podkradam od nich pewne pomysły.”

Do książki dołączony jest także wywiad ze Świetlickim, w którym przepytywany jest on właśnie na okoliczność owej współpracy, wzajemnego przenika się muzyki i słowa, wzajemnego inspirowania się, swoistej symbiozy. To ciekawe, jak bardzo część tych tekstów w formie spisanej, różni się od tych, które są wykonywane na scenie, ciekawy jest sposób, w jaki poeta o tym mówi i próbuje wyjaśnić. Jest więc ten zbiór wydawnictwem o nieocenionej wprost wartości dla każdego sympatyka poety z Krakowa, dla kogoś, kto jeszcze nie miał przyjemności obcowaniem z tą twórczością, stanowić może fantastyczny początek. Wstydem byłoby nie znać sztandarowego reprezentanta O’Haryzmu, nurtu w poezji, który traktuje potoczność i codzienność doświadczenia ludzkiego jako punkt wyjścia literatury, używa bezpośrednich i obcesowych środków wyrazu („ ja to pier....olę”), skupiona jest na obserwacji rzeczywistości i neguje społeczną rolę poezji. Poetów zaliczanych do O’Haryzmu nazywano także barbarzyńcami (w opozycji do klasycystów, silnie osadzonych w polskiej i europejskiej tradycji literacko-kulturowej) czy bardziej łagodnie nowymi Skamandrytami.

„Parafrazując słowa Lou Reeda – pisze we wstępie Mariusz Czubaj – można powiedzieć, że piosenki Marcina Świetlickiego są (także) manifestem pisania i śpiewania o czym się chce i jak się chce. Co nie znaczy: byle jak.”

sobota, 24 października 2015

W obronie papieżówny

Dario Fo
Córka papieża
Tłumaczenie: Natalia Mętrak-Ruda
Wydawnictwo: Znak Horyzont


„Jak w modnym w tych czasach teatrze w tym momencie nie pozostaje nam nic innego , jak opuścić kurtynę i zmienić scenografię: w Palazzo dei Diamianti książę Herkules dyskutuje ze swoimi doradcami.
- Jeśli syn papieża będzie dalej działał w ten sposób – komentuje jeden z delegatów – równowaga we Włoszech może zostać zaburzona.”

Wspomniany wyżej syn to nikt inny jak Cezar Borgia, postać tyleż fascynująca - zainspirowała bowiem sławetnego „Księcia” Machiavellego - co odpychająca. Papież zaś, to jego ojciec Rodrigo, znany jako jeden z bardziej cwanych, rozwiązłych, owianych czarną legendą, papieży, który przyjął przydomek Aleksander VI. Nie powinno więc być najmniejszego kłopotu z rozszyfrowaniem personaliów tytułowej córki papieża. Lukrecja Borgia, urodzona w drugiej połowie XV wieku, do dziś fascynuje i wzbudza skrajne emocje. Zazwyczaj jednak te negatywne, utarł się bowiem w świadomości wielu odbiorców kultury jej obraz jako demonicznej, żądnej sławy i krwi nierządnicy, godnej reprezentantki swego rodu. Obraz ten utrwalił się zapewne dzięki kapitalnej powieści Mario Puzo „The Family” znanej u nas jako „Rodzina Borgów”, w której autor, jak sam mawiał, próbował nakreślić na kanwie losów historycznych postacie obraz klasycznej mafijnej rodziny. I choć z kart książki aż bije po oczach jej beletrystyczny charakter, to jednak, wraz z wyświetlanym niedawno przez jedną z telewizji serialem, udało się jej utrwalić ów niechlubny, jednowymiarowy czarny obraz „diabelskiej” Lukrecji. Ów serial właśnie, stał się przysłowiową kroplą, która przelała czarę goryczy włoskiego noblisty Dario Fo i zmusił go do zdecydowanej akcji odwetowej.

To pokrótce geneza „Córki papieża”, utworu, który z powodzeniem można określić mianem udramatyzowanej mowy obrońcy w procesie, jaki mógłby autor wytoczyć bezrefleksyjnym oszczercom nieszczęsnej Lukrecji. Nie będzie chyba przesadą, jeśli porównamy ten akt, do sławetnej „Obrony Sokratesa” pióra Platona i poszukamy analogii zarówno w charakterze i wymowie obu utworów, jak i w samej formie. Dzieło Platona jest jak wiadomo wielkim monologiem, u  Fo, który jest twórcą kojarzonym zdecydowanie z dramatem, znajdziemy taką właśnie teatralną formę, co już sygnalizowaliśmy w cytacie na wstępie. By udowodnić krzywdzącą opinię o nieszczęsnej Borgiównie, wplótł w swe dzieło cały szereg historycznych opracowań, listów autentycznych postaci, w tym tytułowej córki, a efekty swoich studiów udramatyzował, wkładając w usta autentycznych historycznych postaci swoje dialogi, czyniąc lekturę szalenie lekką w odbiorze, dynamiczną i bliższą życia. 

„- Ja czuję dla was coś, czego brakowało mi w relacjach z ojcem: ufam wam. Gdybym miała takiego rodzica jak wy, zawsze mówiłabym prawdę.
- Ja też rozumiem, co oznacza samotność.”

W przytoczonej rozmowie Lukrecji ze swoim teściem Herkulesem d'Este, władcą Florencji, zasadza się moim zdaniem istota tragedii córki papieża. O tym, że Rodrigo Borgia, jest jej ojcem, dowiedziała się Lukrecja dopiero po jego kanonizacji na zwierzchnika kościoła katolickiego, wcześniej był dla niej wujem, przyjacielem rodziny. Nie trzeba być wybitnym znawcą psychologii, by wiedzieć, że brak podstawowych więzi rodzinnych, opartych na bezgranicznym i bezinteresownym zaufaniu zwłaszcza w najmłodszych latach, może spustoszyć nieodwracalnie nawet najsilniejszą osobowość. Żywymi dowodami na to są z pewnością dwaj synowie papieża Cezar i Juan. Lukrecja, mimo, że dziewczyna (a może właśnie dlatego?) okazała się wyjątkowo odporna na zepsucie, choć zbrodniczy tatko zaczął nad tym pracować bardzo wcześnie. Gdy więc córka ukończyła 12 lat, zaczęła być ofiarą jego spisków i transakcji o silnie korupcyjnym charakterze. Była niczym szachowy skoczek, czy raczej bardziej dosadnie rasowa klacz, którą Aleksander VI i jego syn Cezar, rozgrywali swoje ciemne sprawki. Oczywiście czarną legendę rodziny Borgów też należy wziąć w cudzysłów, bo choć wiele tam było korupcji, bezdusznego kupczenia przywilejami, nonszalanckiego podejścia do dogmatów kościoła, także zbrodni w imię wyższych, w ich mniemaniu, wartości (cel uświęca środki), to jednak pamiętajmy, że łatwo jest popaść w przesadę przy ocenie tak barwnych postaci, jak owa sławetne rodzina. Lukrecji dostało się więc rykoszetem, nawet jeśli biernie brała udział w tych niecnych gierkach, nie sposób było, by nie uwalała się błotem, w jakim często brodzili po szyję jej brat i ojciec. Opowieść Fo, każe się nam przyjrzeć jej roli w tym dramacie w świetle historycznych faktów, które o dziwo ukazują nam tę nieszczęśnicę w skrajnie odmiennym świetle. Nie będzie chyba przesady w stwierdzeniu, że adwokat Dario, w swojej obrończej pasji plecie Lukrecji swoisty panegiryk. Cóż, mając do dyspozycji fakty, które przytacza, trudno się z nim nie zgodzić i nie przyjąć obrazu osoby wrażliwej, mądrej, współczującej i sprawiedliwej, jako prawdziwej charakterystyki Lukrecji z domu Borgia. 

Bartolomeo Veneto „Likrecja Borgia” 
Serial Neila Jordana „Rodzina Borgów” ogląda się fantastycznie, jest świetnie opowiedziany, kapitalnie zagrany, pełen ciemnych knowań, odrażających lecz pełnokrwistych postaci, ocieka przemocą i seksem. Jest jednak klasycznym tworem popkultury, nonszalancką wariacją na temat historycznych wydarzeń, który fakty i autentyczne postaci, przycina czasem brutalnie do swoich rozrywkowych potrzeb. Należy o tym pamiętać podczas obcowania z każdą artystyczną próbą opisania rzeczywistości. Dario Fo przypomina, by zachować czujność, nie dać się zmanipulować i aby poszukać prawdy u źródeł, zanim wyrobi się swoją opinię. Dziękuję mu za „Córkę papieża”, bo dzięki niej, wyjąłem Lukrecję z szufladki ze złą macochą Śnieżki, z Elżbietą Batory i krwawą Marią Tudor. Kto wie, może one także czekają na swojego adwokata. 


* * * * * 
Dziękuję wydawnictwu ZNAK za możliwość zapoznania się z tą kapitalną pozycją.

wtorek, 6 października 2015

Hannibal Borgia


Michael Ennis
Piękne oszustwo
Rok Wydania: 2015
Wydawca: Albatros Andrzej Kuryłowicz S.C.

„Bez cienia skruchy książę powiedział mi, że nie czuł się zobowiązany do respektowania traktatu zawartego pod groźbą ze strony ludzi, którzy sami nie mieli zamiaru dotrzymać własnych obietnic – tę maksymę nadal uważam za zupełnie słuszną, choć bardzo oburza tych, którzy uważają „Księcia” za podręcznik diabła. Człowiek, który w każdych okolicznościach upiera się trwać w dobru, zostanie niechybnie zniszczony pośród tak wielu, którzy nie są dobrzy.”
 
Książę, o którym mowa w powyższym cytacie to nie kto inny jak Cesare Borgia (syn papieża Aleksandra VI), który stał się jedną z inspiracji dla Niccolo Machiavellego, gdy ten pisał swe wiekopomne dzieło po tytułem ( nomen omen) „Książe”. Tak, to właśnie z tej pozycji pochodzi sławetne „cel uświęca środki”, nawet te nieetyczne. Czy może właśnie przede wszystkim te nieetycznie, nieludzkie, odrażające.
Michael Ennis, historyk, osadził akcję swojego historycznego thrillera we włoskim miasteczku Imola, gdzie w roku 1502 społecznością mieszkańców wstrząsają przerażające znaleziska. Są to kawałki kobiecych ciał rozrzucone po okolicy według matematycznej prawidłowości, którą dziki studiowaniu prac Archimedesa odkrywa niejaki maestro Leonardo z małej miejscowości Vinci. Prócz Leonarda, w śledztwie uczestniczy wspomniany Niccolo Machiavelli, którego autor uczynił narratorem „Pięknego oszustwa”. Wyjątkiem jest pierwsza część książki, gdzie poznajemy wydarzenia z punktu widzenia Diamaty, kurtyzany, kochanki obu synów papieża Aleksandra oraz samego maestro Niccolo. Opowiada ona swoje losy synowi pisząc do niego list, w którym próbuje usprawiedliwiać swoje czyny.

Rzecz z całą z pewnością zadowoli czytelników mających niejakie pojęcie o czasach, w których kształtowała się zachodnia cywilizacja wychodząca mozolnie z mroków Średniowiecza. Zadowolony też być powinien typowy pochłaniacz historii z dreszczykiem. Autor bowiem udanie zbeletryzował, lekko jeno kolorując kilka faktów z historii, by uczynić wgłębianie się w nią przyjemniejszym. Z pewnością też „Piękne oszustwo” przypadnie do gustu tym, którzy z przyjemnością przeczytali „Rodzinę Borgów” Mario Puzo oraz pierwszą część husyckiej trylogii Andrzej Sapkowskiego pod tytułem „Narreturm”, gdzie akcja toczy się co prawda prawie sto lat wcześniej, ale sam klimat i lekkość w przedstawianiu historii czyni oba utwory podobnymi w klimacie. Podobnego mamy też bohatera, rezolutnego orędownika myśli oświeconej, szukającego wiedzy o świecie w uczonych pismach raczej, niż w świętych księgach i zabobonach. Nie przeszkadza mu to w przejażdżce na ławeczce z adeptką magii, podobnie jak autor „Księcia” doświadczał skutków czegoś, co zwało się „jazda na koźle” i choć miało posmak satanistycznych obrzędów, więcej z zielarstwem i farmacją miało cokolwiek wspólnego.

Prócz mrożących krew w żyłach perypetii bohaterów, których życiorysy znamy w bardziej bądź mniej śladowych formach z lekcji historii, dostajemy też coś w rodzaju traktatu filozoficznego. Podobnie jak zaproponował to Umberto Eco w swoim „Imieniu róży.”
Książka Michaela Ennisa skłania przede wszystkim do refleksji na temat istoty zła, zwłaszcza tego, które objawia się w ludzkich działaniach. Leonardo próbuje dociekać na bazie empirycznej, bada, eksperymentuje, liczy („Dlaczego musimy wdawać się w tę niekończącą się orgię domysłów! Wróćmy do esperienza!”) Niccolo, analizuje żywoty cezarów, zwłaszcza największych dewiantów w rodzaju Nerona i Kaliguli, by przez analogię, stworzyć portret współczesnego mu potwora. („Zarówno więc Swetoniusz, jak i Plutarch przemawiali za moją teorią, że owi szczególni ludzie cechują się osobliwą i niezmienną naturą i rodzili się z ta przypadłością.”)

Leonardo, typ szalonego naukowca, skrupulatny, niczym typowy prokurator z powieści kryminalnej i Machiavelli – tęgi umysł analityczny, rzec można pierwowzór współczesnego profilera. Do tego zjawiskowa i wykształcona heroina o nieco zszarganej reputacji - czyż to nie idealna grupa dochodzeniowa?
Po lekturze „Pięknego oszustwa” z pewnością będzie się chciało bardziej jeszcze bardziej zagłębić w te czasy oraz w losy opisanych postaci. Nie bez przyczyny przecież dzieła  ich żywe i inspirujące są do dnia dzisiejszego.

niedziela, 4 października 2015

Nic bardziej nieszczęsnego od nieszczęsnego człowieka...

Andrzej Bart
Bezdech

Rok Wydania: 2013
Wydawca: W.A.B.
     
Nazwisko Barta stało się głośnie po brawurowym debiucie fabularnym Borysa Lankosza. Mowa o filmie „Rewers”, do którego Bart napisał scenariusz, wskrzeszając przy okazji  jedną ze swoich dawnych postaci, która w powieści „Rien ne va plus” popełnia samobójstwo. Dzięki sukcesowi, jaki stał się udziałem wspólnego przedsięwzięcia obu Panów, twórczość tego starszego - Andrzeja, stała się nieco bardziej rozpoznawalna, a bezapelacyjnie na to zasługuje.
„Bezdech” to rzecz osobliwa. Jest z jednej strony próbą zbeletryzowania scenariusza filmowego, który przeleżał swoje w szufladzie (15 lat) i nigdy nie został zrealizowany, z drugiej to rodzaj pamiętnika twórcy, który dzieli się z nami walką o realizację swojego projektu. Projektu, który w końcu znalazł swój sceniczny wyraz w Teatrze Telewizji.
Perypetie głównej postaci, uznanego na świecie reżysera, absolwenta łódzkiej Filmówki, który po latach odwiedza stare kąty, dawnych przyjaciół i znajomych – słowem, konfrontuje się z przeszłością, przeplatają się z przemyśleniami samego Barta o swoim utworze, o bohaterach, o czytanych właśnie lekturach, o ludziach, którzy angażują się w jego przedsięwzięcie i o tych, którzy odcisnęli na nim swoje piętno.

„Razem z najlepszymi polskimi aktorami i wspaniałym operatorem (Witold Adamek) mam nadzieję stworzyć  spektakl ważny artystycznie, ale też interesujący dla każdego widza. W tym celu wyposażyłem swojego bohatera w dubeltówkę. Kto wie, może wystrzeli? Jeśli nie, niechże nas przynajmniej postraszy”.

Cóż strasznego może być w sentymentalnej podróży opromienionego sławą w Hollywood reżysera? Może to być tytułowy bezdech, krótki moment zawieszenia między życiem a śmiercią – jak tłumaczy autor, moment, w którym uświadamiamy sobie cały bezmiar zmarnowanych okazji, a ciężar błędów i złych decyzji ściąga naszą duszę z chagallowskich przestworzy do boschowego piekła. Przerażająca jest też cała ta parada zgorzkniałych typów, z którymi spotyka się bohater, galerników wrażliwości, którzy przegrali, ponieważ przypadła im rola tych, którzy czują bardziej i nie mogą inaczej, choć może by chcieli i trochę zazdroszczą tym, którym w ich mniemaniu się udało.

„- Przyszedłeś się pochwalić? Siadaj i opowiadaj. Zawsze lubiłam tego słuchać.
- Mam mało czasu.
- Tak? To nie siadaj.
- Przepraszam, że to tak zabrzmiało, ale nie chodzi o czas dla ciebie.
- Nie? To siadaj.”

Faktycznie bohater nie ma zbyt wiele czasu, właściwie nie ma go wcale. Za chwilę rozstanie się z tym światem i nie jest do końca przekonany, czy ma czuć ulgę, czy żal. Podróż, którą odbędzie na kartach książki, oniryczna, na pograniczu surrealistycznej fantazji i rzeczywistości, przyniesie więcej pytań, niż odpowiedzi. Tego jednak właśnie oczekujemy po utworach wybitnych, prawda? „Bezdech” to utwór bardzo bliski twórczości uwielbianego przez Barta Tadeusza Konwickiego. Nie tylko w wydaniu literackim, ale też filmowym, kłania się nam tu zwłaszcza „Salto”, rzecz chyba najbardziej charakterystyczna dla tego wybitnego twórcy, a Bezdech jakby właśnie z jej ducha był wywiedziony. (na zdjęciu obok Tadeusz Konwicki i Bogusław Linda, kadr ze spektaklu TV Andrzeja Barta "Bezdech")

Na ile udało się to przełożyć na język teatru telewizji, nie miałem jeszcze okazji sprawdzić. Czekam, aż któraś ze stacji powtórzy jeszcze kiedyś ten spektakl, bo nie sądzą, żeby Bart zmarnował tak znakomity materiał. I jeszcze z taką obsadą:


sobota, 12 września 2015

Dlaczego przed ślubem warto się skonsultować z lekarzem



Juliusz Strachota
Relaks amerykański

Rok Wydania: 2015
Wydawca: Korporacja Ha!art


Kolejna powieść o uzależnieniach, myślałem sięgając po "Relaks", kolejny spazm i zlew w klimacie Jerofiejewa, Pilcha czy Lowry’ego, następna męska przygoda w oparach wódy z duszą utytłaną rzygowinami i wzniosłymi snami o potędze. A tymczasem dostaję wyborną narracją w duchu Białoszewskiego z elegancką tabletką na X w roli głównej, bardziej z damską znerwicowaną torebką kojarzoną, niż z męskim światem po słowiańsku krzepkim i przaśnym, a tak bardzo wstydliwie przy tym romantycznym.
Narratorem „Relaksu amerykańskiego” jest sympatyczny młodzieniec, mieszkający w Stolicy i pracujący w niszowym wydawnictwie, ot, wydawałoby się klasyczny egzemplarz bohemy drugiej dekady XXI, rezydującej w knajpkach przy Placu Zbawiciela, słuchającej alternatywnej muzyki, blogującej, permanentnie zaangażowanej w jakieś projekty. I może faktycznie trochę tak jest, bo przecież czym innym jak nie rodzajem życiowego projektu jest podróż bohatera, w której przewodniczką, kochanką, morderczynią, inspiracją i wreszcie celem ostatecznym i absolutnym jest mała tabletka psychotropu o wdzięcznej nazwie Xanax. Skoro więc rzecz jest o uzależnieniu od dragów, pewnie warto byłoby poznać genezę problemu, a przynajmniej tego mógłby spodziewać się czytelnik sięgający po powieść z używkami w tle. 

„Nie wiem [dlaczego piję], a raczej znam tysiąc odpowiedzi. (...) Piję, bo piję. Piję, bo lubię. Piję, bo się boję. Piję, bo jestem obciążony genetycznie. (…) Piję, bo mam słaby charakter. Piję, bo coś mi się przestawiło w głowie. Piję, bo jestem zbyt spokojny i chcę się ożywić. Piję, bo jestem nerwowy i chcę ukoić nerwy. Piję, bo jestem smutny i chcę rozweselić duszę. Piję, kiedy jestem szczęśliwie zakochany. Piję, bo daremnie szukam miłości”. Ten cytat z Jerzego Pilcha, mógłby równie dobrze ilustrować stan w jakim funkcjonuje i jaki próbuje jakoś ogarnąć narrator „Relaksu”.

Czytamy o uzależnieniu, nietrudno jest więc się domyślić, że osią dramaturgiczną będzie rozpaczliwe poszukiwanie upragnionego obiektu pożądania. Rozpacz ta jednak i niebywała wręcz determinacja bohatera podszyte są sporą dawką ironii, stąd pewnie skojarzenia bardziej z Białoszewskim, niż z klasycznymi autorami literatury pijacko-narkotycznej. Przyznaję, że niejednokrotnie zdarzyło mi się parsknąć śmiechem podczas lektury, mimo, iż właściwie to, o czym mowa, jest jakby na zupełnie innym biegunie emocjonalnym i w gruncie rzeczy jednak na końcu przeraża. Przeraża to, jak łatwo i niepostrzeżenie człowiek staje się marionetką koncernu farmaceutycznego, pacynką, która bez aptecznego paliwa nie ruszy z miejsca, która staje się nie tylko klientem, ale i zajadłym wyznawcą, psychofanem.
Zabawne są jednak wszystkie te zabiegi, jakie przedsiębierze narrator, desperackie próby zdobycia funduszy na kolejną dawkę, bawi postać Pana z Providenta, który bezskutecznie usiłuje odzyskać pożyczone środki. Bawi wreszcie, ale i imponuje niesamowicie, przedsiębiorczość narratora, to jak angażuje wszystkie swoje możliwości, cały swój twórczy potencjał do osiągnięcia celu, jak konfabuluje na temat swoich zagranicznych wojaży, w miejsca najdziksze, najbardziej niebezpieczne, rujnujące nerwy i wyczerpujące emocjonalnie. Byle dostać receptę, wykupić specyfik i zanurzyć się w odurzającym relaksie. Sam siebie niejednokrotnie nazywa artystą relaksu i faktycznie nie można odmówić mu finezji i maestrii, jaką udało mu się osiągnąć przez kilka dobrych lat uzależnienia.
To, co nie bawi z pewnością, a co przebija się jednak bardzo wyraźnie przez tę kapitalną brawurową narrację, to dramatyczne oskarżenie przemysłu farmaceutycznego i jego funkcjonowania w patologicznej marketingowej symbiozie ze środowiskiem lekarzy. Oba te złowieszcze podmioty trafiają bowiem ze swoją ofertą idealnie w to, co stało się stanem najbardziej chyba pożądanym w obecnych czasach, a mianowicie w relaks właśnie i najlepiej amerykański, miękki, przyjemny, pastelowy.
Wracają, do wcześniejszego cytatu z Pilcha i do próby bezskutecznego poszukiwania genezy problemu, zerknijmy na koniec do takiego oto kapitalnego fragmentu „Relaksu”, w duchu Białoszewskiego bardzo, który nie wymaga chyba komentarza:
„-Z jakiego powodu Pan to zaczął brać? – lekarz udawał cwaniaka.
–Ślubu. Z powodu ślubu.
(…)
- Kiedy pan się ożenił?
- Nigdy. Sześć lat temu.”

środa, 9 września 2015

We mgle



Jorn Lier Horst

Poza sezonem

Wydawnictwo: Smak Słowa
Data premiery: 2015-09-09


„Pytanie brzmi, czy istnieje inne możliwe wytłumaczenie tego, co się stało (…) zastanawiam się, czy sprawa nie dotyczy czegoś zupełnie innego. Czegoś, czego nie widzimy.”
Powieść „Poza sezonem” Horsta to klasyczny kryminał policyjny, w którym wraz z ekipą dochodzeniową czytelnik ma sposobność rozwikłać sprawę zuchwałych kradzieży i kilku zbrodni. Niebywała to gratka dla miłośników zagadek, budowania profili psychologicznych przestępców, rozpracowywania ich faktycznych pobudek, wyszukiwania tropów i podążania za nimi, nawet jeśli czasem prowadzą w ślepe uliczki. Rzecz dzieje się współcześnie w Norwegii, u schyłku lata czyli w tytułowej końcówce sezonu, w małej nadmorskiej miejscowości. Policja zostaje powiadomiona o rabunkowych włamaniach do kilku domków letniskowych, dodatkowo w jednym z nich znajdują się zmasakrowane zwłoki delikwenta w kominiarce. Do akcji wkracza komisarz William Wisting z zespołem wysokiej klasy specjalistów w swoich dziedzinach, będących przy tym nieprzeciętnymi osobowościami. Sytuację komplikuje śmiała kradzież karawanu przewożącego zwłoki denata na sesję z patologiem oraz atak na samego komisarza dokonany przez tajemniczego osobnika, który dodatkowo ucieka swawolnie jego samochodem. Atmosferę skutecznie zagęszcza permanentna mgła, o której wzmianki pojawiają się co kilkanaście stron oraz tajemnicze zgony czarnych przypominających wróble ptaków, których ciała dosłownie sypią się na mieszkańców miasteczka niczym zapowiedź biblijnego Armagedonu.
Sympatyk skandynawskich opowieści z dreszczykiem znajdzie więc w „Poza sezonem” znajomy mroczny i chłodny klimat, podparty dodatkowo bogatym doświadczeniem autora, który pracował jako szef wydziału śledczego Okręgu Policji Vestfold. Prócz rasowego kryminału, nienagannego warsztatowo i szalenie wciągającego, dostajemy też ciekawe tło obyczajowe wpisujące się idealnie w eskalujący obecnie problem uchodźców z krajów arabskich zalewających kraje starej Europy. U Horsta mamy wątek litewskich imigrantów, którzy nie przed wojną uciekają, lecz zwyczajnie przed nędzą, a na dokładkę jeszcze duńskich handlarzy narkotykami. Problem Norwegii, kraju niewątpliwie majętnego, zaczął się na początku pierwszej dekady XXI wieku, kiedy to układ z Schengen objął nowe kraje Europy Wschodniej, które dołączyły do struktur UE. Od tego momentu w Skandynawii odnotowano dramatyczny wzrost przestępczości przeciwko mieniu. Podążając za jednym z zagranicznych tropów komisarz Wisting odwiedza Litwę i choć samo Wilno budzi w nim zrozumiały podziw, to zwiedzając przedmieścia, gdzie wciąż obecne są postsowieckie upiory, zanurza się w skrajnej biedzie i atmosferze beznadziei.
„Wydawało mu się, że już rozumie, dlaczego ci, którzy nie widzieli dla siebie przyszłości w tym mieście, decydowali się szukać szczęścia w innych krajach, nawet jeśli to oznaczało wejście na drogę przestępstwa.”
W tym miejscu warto pochylić się nad samą postacią William Wisting. Dostajemy wyjątkowo pozytywną figurę, niemal kryształową, człowieka szalenie przenikliwego, potrafiącego słuchać i wyciągać wnioski, odważnego, nie wysługującego się podwładnymi gdy trzeba przeprowadzić konfrontację z podejrzanymi w terenie, perfekcjonistę, ale też człowieka szalenie empatycznego, rodzinnego. Nie jest to typowy komisarz do jakich przywykli czytelnicy kryminałów, klasyczny mroczny typ, mający obowiązkowo kłopoty z alkoholem, gbur i mizogin, przesiąknięty do cna złem, z którym przychodzi mu się mierzyć. Postać zbudowana przez Horsta budzi sympatię, ponieważ mimo pozornego wyidealizowania jest zwyczajnie po ludzku prawdziwa, łatwo jest się z nią identyfikować i prawdopodobnie to ją właśnie obdarzył autor największą ilością swoich cech i doświadczeń i przez nią dzieli się z czytelnikami swoimi diagnozami współczesności. Równie ciekawie odmalowana jest postać córki Wistinga, dziennikarki, emocjonalnie związanej z człowiekiem o nieco podejrzanej proweniencji. 
„Winę w sensie prawnym bardzo łatwo przypisać sprawcy przestępstwa, jednak wszyscy, którzy od lat walczą z przestępczością, wiedzą, że kwestia moralności jest dużo bardziej skomplikowana.”
„Poza sezonem” to trzecia wydana w naszym kraju przez wydawnictwo Smak Słowa powieść Jorna Lier Horsta z postacią komisarza Williama Wistinga. Chronologicznie jednak pierwsza, dlatego dobrze jest od niej właśnie zacząć z nim znajomość. Zapewniam, że po skończonej lekturze będzie się chciało więcej, bo to nie tylko świetna rozrywka, ale też kapitalna inspiracja do poszukiwania własnych odpowiedzi w temacie nie tylko moralności czy zbrodni, ale otaczającej nasz rzeczywistości w ogóle.

****
Chciałbym pięknie podziękować za możliwość przedpremierowego zapoznania się z tekstem wydawnictwu Smak Słowa oraz inicjatorce tego przedsięwzięcie Ann RK, prowadzącej blog Myślii słowa wiatrem niesione

środa, 2 września 2015

Cały ten zgiełk, czyli intymnie o jazzie

 
Jolanta Fajkowska
Muzyka z profilu i en face. Rozmowy o jazzie
Rok Wydania: 2015
Wydawca: Bellona


Jazz lubię, jak koń owies – pozwolę sobie sparafrazować sławetną wypowiedź niesławnej posłanki nieistniejącej już partii o chłopskim rodowodzie, by umotywować powód sięgnięcia po książkę z rozmowami o jazzie. Muszę także przyznać, iż zaintrygowało mnie też to, że rozmowy w niej pomieszczone, przeprowadziła na falach, też zresztą już nieistniejącej w dawnym formacie (teraz to pożal się boże play lista z rąbanką), rozgłośni radiowej VOX FM, pani Jolanta Fajkowska, którą do tej pory kojarzyłem jedynie ze szklanym ekranem. Pomysł, by rozmowy te, przeprowadzone na przestrzeni kilku lat, okazał się ze wszech miar trafiony. Rzecz bowiem jest wyborna, a co najważniejsze trafi także do czytelnika nie pałającego jakąś szczególną atencją do tego konkretnego gatunku muzyki. Mimo iż jazz jest wątkiem przewodnim, wokół niego krążą myśli i słowa interlokutorów, to jednak w istocie są to rozmowy o tak szerokim spektrum spraw i tematów, że spokojnie można oddać się ich lekturze bez obawy, że temat może nas nie zainteresować.
Każda z odpytywanych postaci to osobowość dużego formatu, nie tylko dlatego, że jest artystą, ale zwyczajnie ciekawą, wielowymiarową postacią, która choć żyje muzyką i dla muzyki, to jednak nie stawia się ponad zwyczajnym życiem, nie spogląda na szarą rzeczywistość z wyimaginowanego piedestału, charakterystycznego raczej dla gwiazd popu, które zresztą, zazwyczaj prócz zewnętrznego blichtru nie mają zbyt wiele do zaoferowania światu. Skromność, autoironia i zdrowy dystans aż biją z wypowiedzi rozmówców Fajkowskiej, dzięki czemu czyta się te wypowiedzi jako kapitalne historyczne świadectwa siermiężnych czasów, gdy rodziła się w PRL-owskiej Polskiej scena jazzowa. Scena muzyczna w szerokim znaczeniu, bo jak się okaże niektórzy z artystów zaistnieli także w świadomości szerszej publiczności. Starczy wspomnieć takie postaci jak Stanisław Soyka, Andrzej Rosiewicz, Krzesimir Dębski czy Urszula Dudziak. To, co stanowi jednak w moim mniemaniu prawdziwą sól tych rozmów, to imponderabilia, cała masa anegdot, zabawnych, szokujących, doniosłych czy lekko zabarwionych skandalem ocierających się o prasę brukową. Nie może być inaczej, gdy rozmawia się z ludźmi takiego formatu, jak rozmówcy, z którymi udało się porozmawiać Fajkowskiej, a obiektami rzeczonych dykteryjek są takie postaci jak Komeda czy Tyrmand oraz takie kultowe miejsca jak klub Tygmont czy SPATiF.
Jazz to wolność – pisze autorka w słowie wstępnym, jazz to improwizacja, niczym nie skrępowana możliwość ekspresji, zjawisko, którego do końca zdefiniować nie potrafią nawet parający się nim artyści. Cóż, gdyby można było go nazwać, określić jego ramy i wtłoczyć w jednoznaczną formułę, pewnie straciłby nie tylko swój intrygujący charakter, ale być może nawet sens. Do takich wniosków nastrajają te rozmowy, jestem też przekonany, że nie jeden z czytelników zapragnie sięgnąć po płyty z muzyką bohaterów „Rozmów o jazzie”. Dzięki tej pozycji sam dokonałem kilku muzycznych odkryć, pojawiła się też potrzeba zgłębienia wielu wątków historycznych pojawiających się między słowami, czasem nawet mimochodem. W tym miejscu kieruję głęboki ukłon w stronę wydawnictwa Bellona, które publikacją tej pozycji dołożyło kolejną cegiełkę do wspaniałego dzieła rozświetlania mroków czasu, który minął, ale który nie powinien być zapomniany. 
Na koniec pozwolę sobie przytoczyć fragment wypowiedzi Andrzeja Jagodzińskiego, który wsławił się kapitalnymi jazzowymi interpretacjami utworów Chopina:
Jest taka krążąca w naszym kraju i nie tylko u nas opinia, że jazz to hałas, zgiełk. Jednym z największych osiągnięć naszego chopinowskiego jazzowani jest to, że klasycy zaczęli interesować się jazzem. Kiedy usłyszeli nasze wykonanie Chopina, dziwili się: „to jest jazz? Naprawdę to jest jazz, co wy gracie?”. I odwrotnie. Jazzmani, gdy słuchali naszych wykonań chopinowskich: „to jest Chopin, naprawdę? To wcale nie jest nudne”. Prawdopodobnie przyciągnęliśmy jakiś procent słuchaczy zarówno klasyki, jak i jazzu 

czwartek, 13 sierpnia 2015

Migawki z dalekiego kraju



Głosy Marrakeszu
Canetti Elias
Wydawnictwo: Słowo / obraz terytoria
Data premiery: 2014-01-16


„Aby zaprzyjaźnić się z obcym miastem, potrzeba zamkniętej przestrzeni, do której ma się pewne prawo i w której można przebywać samemu, gdy natłok nowych i niezrozumiałych głosów staje się zbyt duży.(…) Najpiękniejszym przeżyciem jest chwila, kiedy człowiek znika w ślepym zaułku, zatrzymuje się przed bramą, do której ma klucz, i otwiera ją po cichutku, żeby nie usłyszała tego żywa dusza.”

Hałas, szum, natrętny gwar, jakie wydaje z siebie miasto o tak skrajnie odmiennej od europejskiej melodii, z całą pewnością może oszołomić i otumanić podczas pierwszego kontaktu. Wrażenie bezładnej kakofonii potęgować może jeszcze nieznajomość języków w jakich porozumiewają się mieszkańcy. Jakże jednak jest to hałas fascynujący, hipnotyzujący wręcz. Sprawia, że przybysz z zewnątrz, z zachodniego świata, staje oniemiały i nie potrafi się odeń oderwać, nawet jeśli literalnie nie rozumie nic prócz natrętnie multiplikowanego „Allah”, to podskórnie wyczuwa jakiś intrygujący komunikat, trafiający w  nie uświadamiane do tej pory struny. Tak więc mamy przede wszystkim głosy, ale wrażliwość naszego gościa z innego świata atakowana jest także feerią barw i zapachów, osobliwych dlań zwyczajów, rytuałów i zachowań. W krótkich kilkustronicowych esejach oraz w dłuższych nowelowych formach, daje nam Canetti fotograficzny zapis tego fascynującego, czasem groźnego, bo nie całkiem zrozumiałego świata. Marrakesz, miasto w Maroku, do którego trafia autor sławetnej „Pustyni Tatarów” wraz z ekipą filmową, w skład której wchodzi jego przyjaciel, obezwładnia go i całkowicie zdaje się pochłaniać jego uwagę. Szwenda się więc po mieście, daje się ponieść jego rytmowi, nie stroni od spotkań z mieszkańcami, nawet tymi najbardziej odrażającymi, próbuje poznać ich poprzez to jak mieszkają, jak wypoczywają, jak zarobkują (kapitalny obrazek dzielnicy handlowej w rozdziale „Na sukach”), jak komunikują się z sobą i całym światem, zwłaszcza tym z zewnątrz. Narrator „Głosów Marrakeszu” zaczyna swą przygodę z miastem od nie do końca udanej wizyty na targu wielbłądów, wynajmuje przewodników, z którymi porozumiewa się szczątkową francuszczyzną albo sam podążą wiedziony instynktem w ciekawe miejsca i zakamarki jakby wywiedzione z baśni Szeherezady (namiastkę tej legendarnej postaci udaje zresztą mu się także poznać). Włóczy się po targu, zachwyca podupadłą żydowską dzielnicą, gdzie udaje mu się poznać kilka osobliwych, momentalnie szalenie irytujących osobników, uczestniczy w gromadnym wysłuchiwaniu opowieści, mimo iż, jako się rzekło, nie rozumie z nich absolutnie niczego. Jako rasowy człowiek słowa, daje się jednak uwieść, czemu towarzyszy także niejakie poczucie zazdrości, o tę niczym nie skrępowaną, bluźnierczą niemal w swej zwyczajności wspólnotę opowiadających i słuchających na ulicy, na placu, pod gołym niebem, w pyle i kurzu, wśród wrzasków profanów i ryku zwierzyny. Prócz wielbłądów mamy niepokojący obrazek z zabiedzonym osłem w roli głównej (a dokładniej z żądzą osła) i marabutem, który nie do końca jest tym, czym się być wydaje (niczym sowy z pamiętnego serialu Davida Lyncha).  
Nie trzeba wiedzieć kim jest Elias Canetti (choć błąd ten należałoby koniecznie nadrobić), by cieszyć się tą lekturą. Zwłaszcza w ten wakacyjny duszy czas AD 2015, gdzie temperatury oscylują w okolicach 40 stopni i grozi nam 20 stopień zasilania. Wszystko to sprzyja tego typu lekturom, dobrze jednak, by znaleźć jakiś cichy, zacieniony kąt, jak w cytacie powyżej i poświęcić tej stosunkowo niewielkiej objętościowo książce trochę więcej uwagi, niż zwykliśmy poświęcać na tak zwaną wakacyjną lekturę. Canetti przenosi na czytelnika wrażenia jakich doświadczył w tym osobliwym mieście podczas wizyty w latach 50-tych ubiegłego stulecia, daje nam zmysłowy i emocjonalny odlot z przysłowiowej najwyższej półki. Rzecz to wybitna, z jednej strony szkicowa i lapidarna, z drugiej zaskakująca swoim totalnym rozmachem i niepokojącą głębią egzystencjalnej refleksji.